"Rzeczpospolita": Od lat walczy pani o prawo rodziców do pochowania dziecka utraconego we wczesnym etapie ciąży.
Prawo dzieli rodziców, którzy stracili dziecko na etapie ciąży, na takich, którzy mogą je pochować, nadając imię, i tych, którym na drodze stoi inna interpretacja przepisów. Ustawa o aktach stanu cywilnego rozróżnia urodzenie martwe i żywe. Karta martwego urodzenia jest potrzebna do uzyskania aktu urodzenia z adnotacją o urodzeniu martwym, który z kolei stanowi podstawę do formalności związanych ze zorganizowaniem pochówku, na podstawie którego przysługuje zasiłek pogrzebowy czy urlop macierzyński.
Żadne przepisy nie nakładają też na kogokolwiek – czy to lekarzy, czy rodziców – obowiązku zlecenia czy wykonania badania płci. Problem polega na tym, że wszelkie dokumenty, od karty martwego urodzenia po akty wydawane przez urzędy stanu cywilnego, zawierają rubrykę „płeć". Przez to niektórzy domagają się wykonania kosztownych badan genetycznych. A NFZ tego nie refunduje.
I tu zaczyna się problem, bo w niektórych przypadkach nie da się określić płci dziecka.
I to nie tylko dlatego, że jest ono za małe, by zdążyło wykształcić narządy płciowe, ale też dlatego, że matka czy personel medyczny nie zdążyli uchwycić jego szczątków. W przypadku poronienia na bardzo wczesnym etapie matki mogą stracić dziecko w toalecie, niekoniecznie szpitalnej. Również w przypadku poronienia indukowanego farmakologicznie, w szpitalu, personelowi zdarza się zapomnieć uprzedzić matkę, że powinna uchwycić szczątki dziecka, by potem móc je pochować. Jedna z moich klientek powiedziała mi: „Pani Kasiu, ja dopiero po fakcie zorientowałam się, po co oni mi dali tę kaczkę".