Badanie, na ile Morawiecki jest dziś silnym i samodzielnym premierem, nie ma wielkiego sensu. Jest sprawnym administratorem, dość konsekwentnie rozdającym zadania między ministrów. A zarazem nie zmienił rządu z federacji resortów w sprężysty zespół. Wielu ministrów to wciąż nie jego ludzie. To zrozumiałe, że toleruje rywala Ziobrę, bo ten jest koalicjantem. Ale nie był się w stanie od lat pozbyć takich ludzi jak minister infrastruktury Andrzej Adamczyk, umieszczony w tym resorcie w następstwie pisowskich przetasowań. Ba, wita w swojej ekipie kolejnych weteranów takich przetasowań – teraz Henryka Kowalczyka, dawnego faworyta Beaty Szydło, w roli szefa resortu rolnictwa.
Ostatnia rządowa roszada ilustruje pewną iluzoryczność kontroli premiera nad własną ekipą. Przy czym ogranicza go nie tylko Kaczyński, ale i sama natura obozu. O Kamilu Bortniczuku jako szefie wyodrębnianego na powrót resortu sportu nie warto mówić, to tylko kwestia przekupywania kolejnych „koalicjantów". Z kolei Grzegorz Puda, odchodzący minister rolnictwa, był bardziej pomysłem personalnym Kaczyńskiego niż Morawieckiego. Miał zapewnić wykonanie „piątki dla zwierząt" i poległ w walce z realiami. Potrzebny jest teraz ktoś sprawniej kokietujący rolników, żeby wracali na łono PiS.
Michał Kurtyka jako minister klimatu to natomiast szczególna strata. I znów – nie Morawiecki go wymyślił. Ten wzięty z rynku fachowiec został podsunięty przez Piotra Naimskiego, a więc człowieka z całkiem innej politycznej bajki. Ale Kurtyka pasował do limitowanego, maskowanego przez ideologiczną retorykę, pragmatyzmu premiera. Był zwolennikiem tezy, że skoro wszystkie pozostałe państwa Unii pogodziły się z coraz droższą i trudniejszą polityką klimatyczną, to zamiast się jej opierać, trzeba aplikować ją szybciej, bo tylko wtedy zrobi się to za unijne pieniądze. W efekcie w ostatnich latach notowaliśmy tu postęp większy niż za rządów Platformy.
Kurtykę zmęczyły, ba, wykończyły, szeptane akcje organizowane przeciw niemu przez Solidarną Polskę. Podpowiadano, że jest za nową polityką klimatyczną, bo zabiega o posadę sekretarza generalnego OECD. Trudno oceniać, czy jego następczyni cofnie się w jakiejś sferze. Ale niewątpliwie gorliwość z czasów Kurtyki będzie mniej pasowała do rządowej agendy, jeśli pogrążymy się w wojnie z Unią. Możliwe zresztą, że wpływy Ziobry wzrosną. Kaczyński mu totalnie nie ufa, ale może chcieć go wciągać we współodpowiedzialność, także poprzez koncesje programowe.
Możliwe, że uczyni to kosztem premiera, który znosił cierpliwie eliminowanie jego ludzi w państwowych firmach i któremu zafundowano nawet osobisty dramat: dymisję jego czołowego doradcy i przyjaciela Zbigniewa Jagiełły z funkcji prezesa PKO BP. Szef rządu zniósł to z zaciśniętymi zębami. Wszak ma kable zamiast żył. Próbie poddał go zaś nie Ziobro, ale Kaczyński. Jagiełło nie godził się podobno na jakieś polityczne żądania Prezesa, do dziś nierozszyfrowane.
Tisze jediesz, dalsze budiesz
Premier będzie pragmatyczny i technokratyczny tam, gdzie będzie mógł. A wojowniczy, kierujący się wojenną retoryką, tam, gdzie będzie musiał. Lub gdzie mu się będzie zdawało, że musi.
Na koniec zastrzeżenie. Możliwe, że Polska była i tak skazana pod rządzącymi socjalnymi konserwatystami na zderzenie z Unią. Ekspansja unijnych organów i przede wszystkim unijnego sądownictwa to fakt. Nie na taką Unię umawiali się Polacy, w każdym razie ci bardziej konserwatywni, w roku 2004.
W dzień po wojnie europejskiego mainstreamu z polskim premierem Parlament Europejski zajął się po raz kolejny tematem dostępności aborcji, choć to przecież przedmiot uregulowań państw narodowych. Możliwe, że nadchodzi chwila, kiedy i TSUE zechce się zająć podobną tematyką i coś państwom narzucić. Czy polska prawica ma się zmieniać w pozbawioną przekonań odbarwioną zachodnią chadecję?
Niekoniecznie, tyle że w takich warunkach skraca się fronty na tyle, na ile to możliwe. Wojna o sądownictwo to najbardziej absurdalny przedmiot sporu, na dokładkę zaś formacja Kaczyńskiego gra tu znaczonymi kartami. Tak się nie buduje choćby pozorów praworządnego państwa – niezależnie, czy Unia ma podstawy traktatowe tym się zajmować, czy to jej uzurpacja wynikła z polityki.
Kaczyński powtarzał kiedyś porzekadło: „Tisze jediesz, dalsze budiesz". Takie podejście przydałoby się polskim konserwatystom. Jedynym, który byłby w stanie narzucić kolegom choć częściowo taką logikę, jest Morawiecki. Z wielu powodów dotąd tego nie zrobił. Teraz jest już chyba na to za późno. ©