AUKUS i choroby potęg. Niezwykły czas w geopolityce

Unia Europejska, Ameryka, Rosja, Chiny: niespodziewanie wszystkie największe potęgi znalazły się jednocześnie w kryzysie. Ten, kto pierwszy znów stanie na nogi, będzie rządził światem XXI wieku.

Aktualizacja: 01.10.2021 16:01 Publikacja: 01.10.2021 16:00

Emmanuel Macron i Joe Biden jeszcze w zażyłych stosunkach. Szczyt G7 w Kornwalii, 11 czerwca 2021 r.

Emmanuel Macron i Joe Biden jeszcze w zażyłych stosunkach. Szczyt G7 w Kornwalii, 11 czerwca 2021 r.

Foto: POOL/AFP, Phil Noble

To był upadek z wysokiego konia. Ledwie trzy miesiące temu, na szczycie przywódców G7 w Kornwalii, kamery uchwyciły, jak Emmanuel Macron obejmuje się z Joe Bidenem i dziarskim krokiem idą wzdłuż morza, co chwile wybuchając śmiechem. – Jesteśmy z powrotem, Ameryka jest z powrotem! – mówił chwilę później dziennikarzom amerykański prezydent. – Przywództwo oznacza partnerstwo – wtórował lubiący się popisywać swoją angielszczyzną Francuz.

Jednak już 15 września, na wiadomość, że Australia nie tylko zerwała wiążący ją z Francją „kontrakt stulecia" na dostawę 12 okrętów podwodnych, ale kilka godzin później zawarła alternatywne porozumienie z USA na dostawę amerykańskich jednostek o napędzie atomowym, francuski minister spraw zagranicznych Jean-Yves Le Drian mówił o „wbiciu noża w plecy", „zdradzie i oszustwie", i konkludował, że Biden niczym się nie różni od Donalda Trumpa. Dwa dni później Macron po raz pierwszy w historii wezwał francuskiego ambasadora w Waszyngtonie na konsultacje i odmówił udziału w dorocznej sesji ogólnej ONZ w Nowym Jorku.

Bariera wokół Chin

Do dziś trwa spór, czy faktycznie Francuzi zostali zawiadomieni o wolcie Australijczyków w ostatniej chwili. Media w Sydney i Melbourne twierdzą, że oficjele w Canberze od wielu miesięcy sygnalizowali wysłannikom z Paryża, że nie są zadowoleni z kontraktu. Francuzi mieli być jednak zaślepieni przekonaniem, że Zjednoczona Europa odgrywa zbyt dużą rolę w wielobiegunowym świecie, jaki chce zbudować Biden, aby Amerykanie mogli się zdobyć na podobny numer. Zresztą nie tylko oni. – Sposób, w jaki postąpili Amerykanie, to potwarz dla partnera z NATO! Bardzo podcina zaufanie, jakie dotąd żywiliśmy wobec Stanów – nie potrafi powstrzymać gniewu Christopher Heusgen, wieloletni doradca ds. zagranicznych kanclerz Merkel.

Na szali amerykańskich interesów alians z Paryżem waży relatywnie niewiele

Pojawienie się AUKUS (porozumienia, do którego poza USA i Australią dołączyła Wielka Brytania) potrafi wytrącić z równowagi nawet najbardziej opanowanych i doświadczonych dyplomatów, bo jest to rewolucja na geopolitycznej mapie świata. Nagle Unia, która nigdy nie porzuciła marzeń o przekształceniu się w wojskową i polityczną potęgę, federalne superpaństwo, została przecież skonfrontowana z brutalną prawdą: we wchodzącej w decydującą fazę rozgrywce między Ameryką i Chinami przypada jej rola biernego widza. Po brexicie Francja jest w końcu jedynym krajem Wspólnoty zdolnym do uderzenia zbrojnego w regionie Pacyfiku i Oceanu Indyjskiego. W tej kluczowej części świata na stałe stacjonuje 7 tys. francuskich żołnierzy, a w departamentach zamorskich żyją 2 mln obywateli republiki. A mimo to Biden nie tylko nie zawahał się przekreślić ich „kontraktu stulecia" wartego przeszło 60 mld dol., ale nawet nie pofatygował się, aby uprzedzić o tym Francuzów, pozostawiając to niewdzięczne zadanie Australijczykom.

Dlaczego Biały Dom tak postąpił? Ze strony amerykańskiej administracji, która ze względu na zablokowanie przez republikańskich kongresmenów setek kluczowych nominacji wciąż działa na ćwierć gwizdka, było w tym z pewnością wiele niezręczności. Ale chodzi też o powód znacznie poważniejszy: okazało się, że na szali amerykańskich interesów alians z Paryżem waży relatywnie niewiele. Biden właśnie przeprowadza tektoniczną zmianę w polityce zagranicznej USA. Będzie ona definiowała stosunki międzynarodowe przynajmniej na jedno pokolenie.

Przekazanie Australii amerykańskich okrętów podwodnych o napędzie atomowym, technologii do tej pory dostępnej tylko sześciu krajom świata, może wydawać się tylko komercyjnym czy technologicznym zabiegiem. Ale tak naprawdę jest to decydujący krok do scementowania w Azji Południowo-Wschodniej sojuszu pod wodzą Stanów, który da się porównać chyba jedynie z powstaniem NATO w Europie u zarania zimnej wojny. Nowe jednostki pozwolą Australijczykom już nie tylko na obronę swojego kraju, ale też zaangażowanie z dala od jego wybrzeży na Morzu Południowochińskim, nad którym kontrolę chce przejąć Pekin. Co więcej, aby zapewnić paliwo nowym okrętom, Canberra zyska dostęp do wzbogaconego uranu. I tym samym włożyła nogę w drzwi prowadzące do klubu potęg atomowych. Śladem Australijczyków chcą teraz pójść Tajwan, Japonia i Korea Południowa, które zadeklarowały gorące poparcie dla AUKUS. Razem będą tworzyły barierę otaczającą chińskie wybrzeże. To dla Pekinu bezprecedensowe wyzwanie: jeśli myśli na serio o uzyskaniu statusu równego amerykańskiej superpotędze, musi sforsować tę przeszkodę. Na razie z polecenia Xi Jinpinga trwa intensywny rozwój chińskiej marynarki wojennej.

Niemcy na rozdrożu

Impulsywny Macron nie mógł pogodzić się z nową rolą, jaką mu przypisał Biden. Byłoby to przekreślenie wizerunku Francji budowanego od wieków przez kardynała Richelieu, Ludwika XIV, Napoleona i de Gaulle'a. – Będziemy teraz głośno i wyraźnie apelowali o budowę autonomii strategicznej Unii Europejskiej – zapowiedział minister Le Drian. Pomysł nowy jednak nie jest. Już w 1952 roku francuskie Zgromadzenie Narodowe odrzuciło ideę budowy wspólnej armii przez sześć państw (Francję, Niemcy, Włochy i kraje Beneluksu), które miały wkrótce powołać EWG. Od tego czasu bezpieczeństwo zjednoczonej Europy było budowane na podstawie amerykańskich gwarancji. A to spowodowało, że rozleniwieni Europejczycy nigdy nie wyposażyli swoich sił zbrojnych w strategiczne uzbrojenie potrzebne na dzisiejszym polu walki. Upokarzający odwrót aliantów z Afganistanu tego lata był tego kolejnym sygnałem: europejscy przywódcy mogli złorzeczyć na Amerykanów, ale gdy przyszło do zabezpieczenie lotniska w Kabulu, bez wsparcia USA okazali się bezradni.

Czytaj więcej

Macron sprzedaje okręty Grecji. Mówi, że Europa musi bronić się sama

Po brexicie Francuzom pozostał tylko jeden poważny partner do budowy europejskiej obronności: Niemcy. Jednak szanse na przekształcenie Unii Europejskiej w niezależnego gracza politycznego i wojskowego bardzo osłabły po 26 września. Po raz pierwszy od powołania Republiki Federalnej poparcie wyborcze dla dwóch głównych ugrupowań – SPD oraz CDU/CSU – okazało się tak słabe, że każde z nich będzie potrzebowało aż dwóch dodatkowych sojuszników, aby zbudować parlamentarną większość. Mowa o Zielonych i liberałach (FDP), których wizje Unii czy szerzej polityki zagranicznej są zasadniczo sprzeczne. Jeśli pierwsi chcą tzw. unii transferowej i trwałego uwspólnotowienia długu Brukseli, to drudzy są temu stanowczo przeciwni i domagają się zaciskania pasa. Z kolei, o ile przywódca FDP Christian Lindner chętnie poszedłby na kompromis z Kremlem, byle dać niemieckiemu biznesowi nowe możliwości robienia interesów na Wschodzie, o tyle liderka Zielonych Annalena Baerbock podchodzi pryncypialnie do obrony praw człowieka i reguł demokracji, co wyklucza zbliżenie z Władimirem Putinem. Rysująca się słabość niemieckiego rządu źle wróży też zdolności do powstrzymania odśrodkowych tendencji w samej Unii, a przede wszystkim zagrożenia, jakie stwarzają autorytarne ciągoty w Polsce i na Węgrzech.

Po brexicie Francuzom pozostał tylko jeden poważny partner do budowy europejskiej obronności: Niemcy

Przede wszystkim jednak Angela Merkel pozostawia Niemcom wiele niezałatwionych spraw. Lata oszczędności wyrządziły ogromne szkody w infrastrukturze, pandemia ujawniła wielkie zaległości w cyfryzacji. Oparty na eksporcie model rozwoju przez lata pozwalał na wypracowanie gigantycznej (blisko 300 mld euro rocznie) nadwyżki rachunku bieżącego, z którą mogą równać się tylko Chiny. Ale cena polityczna tego sukcesu jest ogromna. Jeszcze w grudniu kanclerz przeforsowała w Radzie UE umowę o inwestycjach z Chinami, choć Joe Biden naciskał na Europę, aby przyłączyła się do krucjaty przeciw chińskiemu reżimowi. Merkel po trupach starała się też dopiąć projekt Nord Stream 2. Ale dziś, kiedy świat odchodzi od globalizacji, nawet tak bezwzględna strategia nie wystarczy Niemcom, aby dalej surfować na fali globalizacji. Tym bardziej że Ameryka nie jest już dłużej gotowa chronić szlaki transportowe, z których korzysta niemiecki wielki biznes. A Berlin na przejęcie tego zadania gotowy nie jest.

„Chaos, który pozostawia po sobie Merkel" – wieszczył w tym tygodniu tytułem powściągliwy przecież brytyjski tygodnik „The Economist", wskazując, że Republikę Federalną czekają teraz lata trudnych przemian, które nie pozostawią czasu i energii na zaangażowanie za granicą.

Gdzie uderzy Putin

Tyle że brak sterowności to przypadłość nie tylko Niemiec czy szerzej Unii, ale właściwie wszystkich wielkich potęg naszych czasów. W Wielkiej Brytanii przybiera to być może najbardziej spektakularny obrót. Co prawda, przyłączając się do porozumienia AUKUS, Boris Johnson zaliczył pierwszy od brexitu wielki sukces w polityce zagranicznej, jednocześnie dobijając ambicje obronne Europy, które bez ścisłego współdziałania Londynu i Paryża są nierealne. Jednak na innych frontach premierowi pozostaje gasić pożary spowodowane rozwodem z Unią. Świat przeciera w tych dniach oczy ze zdumienia, patrząc, jak Brytyjczycy biją się o ostatnie krople benzyny na stacjach całego Królestwa. Reforma polityki migracyjnej okazała się taką katastrofą, że brakuje kierowców, pielęgniarek, kelnerów czy budowlańców. Gospodarce grozi paraliż. Gorzej: pogłębiający się kryzys prowadzi do radykalizacji nastrojów niepodległościowych w Szkocji. A w Irlandii Północnej napięcia między protestantami i katolikami osiągnęły taki poziom, że Johnson nie może wprowadzić specjalnego statusu prowincji, do jakiego zobowiązał się w rokowaniach z Brukselą.

Nożyce między poziomem życia w Rosji i Polsce rozchodzą się: wśród krajów Unii już tylko Bułgaria jest biedniejsza od Federacji Rosyjskiej

Z pozoru takich kłopotów nie ma Władimir Putin. Czyż przed wyborami 19 września nie upokorzył Apple'a i Google'a, zmuszając do wycofania z ich platform stworzonej przez ludzi Aleksieja Nawalnego aplikacji, która miała pomóc Rosjanom „sprytnie głosować", czyli postawić na kandydata, który niezależnie od poglądów ma największe szanse osłabić Kreml? I czy powiązane z Kremlem ugrupowanie Jedna Rosja nie zachowa ścisłej kontroli nad krajem jeszcze przez wiele nadchodzących lat, skoro znów uzyskało dwie trzecie mandatów w Dumie?

Za fasadą oficjalnych sukcesów kryje się jednak znacznie bardziej niepokojąca dla władzy ewolucja rosyjskiego społeczeństwa. Pod pozorem walki z pandemią czas trwania wyborów wydłużono do trzech dni. Znacznie rozszerzono też możliwość głosowania korespondencyjnego. Wszystko po to, by jak zgodnie twierdzą niezależni eksperci, ułatwić fałszowanie wyników. Nawalny został osadzony w kolonii karnej, a innych kandydatów opozycji nie dopuszczono do udziału w głosowaniu. W obawie, że w Rosji dojdzie do powtórzenia demokratycznej rewolucji, jaka wybuchła na Białorusi po sfałszowanych wyborach latem ubiegłego roku, ulice rosyjskich miast patrolowały nieprzebrane ilości wojska i policji.

A jednak nawet wedle oficjalnych danych Jedna Rosja zdobyła o 10 pkt proc. mniej (44 proc.) niż w wyborach w 2016 roku. Stabilność i względny dobrobyt za ograniczenie wolności politycznych, czyli niepisany kontrakt, jaki w pierwszych kilkunastu latach władzy Władimir Putin zawarł z Rosjanami, prysł. Od wprowadzenia przez Zachód sankcji po okupacji Krymu w 2014 roku gospodarka kraju drepcze w miejscu. Nożyce między poziomem życia w Rosji i Polsce rozchodzą się: wśród krajów Unii już tylko Bułgaria jest biedniejsza od Federacji Rosyjskiej. Reżim, który nie potrafił przebudować systemu ekonomicznego i powstrzymać wszechobecnej korupcji, w coraz większym stopniu musi sięgać po brutalną siłę, aby utrzymać się u władzy. Znów narastają obawy, że Putin szuka okazji, aby uderzyć w jedno z sąsiednich państw, byle tylko podbudować poparcie społeczne.

Powrót Trumpa

Zachętą dla Putina jest słabość Ameryki. Martin Wolf, jeden z najbardziej wziętych zachodnich intelektualistów, pisał w minionym tygodniu w „Financial Timesie": „Przebudowa Stanów z demokratycznej republiki w autokrację się posuwa. W 2024 roku może okazać się nieodwracalna. Jeśli tak się stanie, niemal wszystko na tym świecie się zmieni".

Donald Trump jest przekonany, że stracił władzę w 2020 roku, jeśli nie przez oszustwa wyborcze, to przez pandemię, która pechowo wybuchła akurat wtedy, gdy kampania prezydencka wchodziła w decydującą fazę. Teraz chce więc rewanżu. W przeciwieństwie do 2016 roku nie jest dziś outsiderem, ale kontroluje żelazną ręką Partię Republikańską. Już w przyszłym roku może odzyskać większość w Kongresie, na razie sparaliżował setki nominacji w administracji Joe Bidena. Jeśli Trump odbije Biały Dom, będzie to znacznie poważniejsza próba dla Ameryki niż jego pierwsza kadencja. Trochę jak Jarosław Kaczyński po porażce w 2007 roku, miliarder jeszcze się zradykalizował. Przeciwników politycznych traktuje jak zdrajców. Uważa, że trzeba się więc z nimi rozprawić w sposób bezwzględny.

Czytaj więcej

Bogdan Góralczyk: Centrum jest dziś na Pacyfiku

Dla obecnej administracji absolutnym priorytetem jest zatem powstrzymanie Trumpa. Joe Biden próbuje to robić, przede wszystkim rozwijając system osłon socjalnych i ograniczając służące wielkim koncernom mechanizmy globalizacji. Ale taki tektoniczny proces odchodzenia od dzikiego kapitalizmu do państwa dobrobytu z konieczności zajmie wiele lat, których 78-letni prezydent nie ma. Już teraz przebudowa kraju pochłania zresztą tak bardzo uwagę Bidena, że cierpi na tym zaangażowanie Ameryki w świecie. Sygnałem tego są upokarzające warunki wyprowadzenia amerykańskich wojsk z Afganistanu w sierpniu czy nieoczekiwane wycofanie się Białego Domu z sankcji nałożonych na konsorcjum budujące Nord Stream 2.

Oficjalna propaganda Chin, w jeszcze większym stopniu niż Rosji, nie pozwala światu dostrzec podobnych słabości reżimu. Chcą, by świat myślał, że po znacznie skuteczniejszym od Ameryki przezwyciężeniu pandemii, Republika Ludowa przystępuje do ostatecznej ofensywy, która ma jej zapewnić jeśli nie równy Stanom status, to ostateczne zmazanie upokorzeń ostatnich 200 lat. Ale i w przypadku Państwa Środka prawda jest mniej budująca, niż by tego chciał Xi Jinping. Model gospodarczy oparty na eksporcie się załamuje, bo Ameryka i Europa wycofują się z dotychczasowych zasad globalizacji. Widmo bankructwa Evergrande, największego potentata nieruchomościowego globu, sygnalizuje też, że rozwój oparty na kapitalizmie państwowym, w którym kontrolowane przez władze banki finansują faraońskie, ale nikomu niepotrzebne projekty, dożywa swoich dni. Pętla zaciska się też na szyi Chin z powodu katastrofalnego stanu środowiska: kryzys energetyczny, jaki w tych dniach przeżywa północno-wschodnia część kraju, pokazuje, że nie da się dłużej zasilać gospodarki tanimi, ale bardzo brudnymi źródłami mocy.

Te kłopoty jeszcze pogłębia strategia Xi polegająca na ograniczaniu autonomii biznesu i zaostrzeniu autorytarnych metod rządzenia. W tych warunkach, aby utrzymać poparcie społeczne, Xi może tak jak Putin zdecydować się na interwencję za granicą, na przykład na Tajwanie. Na razie zniszczył resztki wolności w Hongkongu, łamiąc zobowiązania podjęte przez Pekin wobec Brytyjczyków.

Świat rzadko znajdował się w sytuacji, gdy jednocześnie wszyscy kluczowi gracze zapadli na poważną chorobę. Być może trzeba cofnąć się o 100 lat, do okresu międzywojennego, aby odnaleźć podobny układ. Wtedy skończyło się to tragedią. Internet, globalna sieć powiązań gospodarczych czy broń jądrowa powodują, że dziś żyjemy w innej rzeczywistość. Ale czy wystarczająco odmiennej, aby uniknąć powtórki z historii?

To był upadek z wysokiego konia. Ledwie trzy miesiące temu, na szczycie przywódców G7 w Kornwalii, kamery uchwyciły, jak Emmanuel Macron obejmuje się z Joe Bidenem i dziarskim krokiem idą wzdłuż morza, co chwile wybuchając śmiechem. – Jesteśmy z powrotem, Ameryka jest z powrotem! – mówił chwilę później dziennikarzom amerykański prezydent. – Przywództwo oznacza partnerstwo – wtórował lubiący się popisywać swoją angielszczyzną Francuz.

Jednak już 15 września, na wiadomość, że Australia nie tylko zerwała wiążący ją z Francją „kontrakt stulecia" na dostawę 12 okrętów podwodnych, ale kilka godzin później zawarła alternatywne porozumienie z USA na dostawę amerykańskich jednostek o napędzie atomowym, francuski minister spraw zagranicznych Jean-Yves Le Drian mówił o „wbiciu noża w plecy", „zdradzie i oszustwie", i konkludował, że Biden niczym się nie różni od Donalda Trumpa. Dwa dni później Macron po raz pierwszy w historii wezwał francuskiego ambasadora w Waszyngtonie na konsultacje i odmówił udziału w dorocznej sesji ogólnej ONZ w Nowym Jorku.

Pozostało 93% artykułu
Plus Minus
Kiedy będzie następna powódź w Polsce? Klimatolog odpowiada, o co musimy zadbać
Plus Minus
Filmowy „Reagan” to lukrowana laurka, ale widzowie w USA go pokochali
Plus Minus
W walce rządu z powodzią PiS kibicuje powodzi
Plus Minus
Aleksander Hall: Polska jest nieustannie dzielona. Robi to Donald Tusk i robi to PiS
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Prof. Marcin Matczak: PSL i Trzecia Droga w swym konserwatyzmie są bardziej szczere niż PiS