Zrodzona – o czym już chyba nikt nie pamięta – po katastrofie tsunami pod koniec 2004 r. czterostronna współpraca w ramach grupy QUAD (USA, Australia, Indie i Japonia), przez wiele lat uśpiona, została ożywiona przez Amerykanów pod koniec 2017 roku. Nabrała rumieńców i życia podczas pandemii Covid-19 i wreszcie 24 września 2021 r. doprowadziła do pierwszego fizycznego, a nie zdalnego, spotkania na szczycie w Białym Domu, poprzedzonego rozmowami dwustronnymi bodaj we wszystkich konfiguracjach.
To spotkanie jest ważne co najmniej z kilku powodów. Po pierwsze, obecna administracja Joe Bidena, niby złożona z ludzi obytych i doświadczonych, mających korzenie w administracji Baracka Obamy, ma za sobą szereg działań kontrowersyjnych i nie najlepiej przyjętych przez partnerów. Owszem, niewielu w Waszyngtonie przejmowało się tym, że w Warszawie czy Kijowie źle przyjęto zgodę na umowę Nord Stream 2 Rosji z Niemcami. Większe echa, co naturalne, wzbudziło chaotyczne i niegodne mocarstwa wycofanie się z Afganistanu, co już było poważnym uszczerbkiem na wizerunku. A potem przyszedł nowy sojusz wojskowy, zwany AUKUS, z Wielką Brytanią i Australią, umożliwiający tej ostatniej korzystanie z amerykańskiego sprzętu wojskowego, a nawet z rakiet dalekiego zasięgu i przede wszystkim z paliwa jądrowego do okrętów podwodnych (podczas gdy Australia państwem jądrowym nie jest).
Wzburzeni Francuzi
Ta umowa odbiła się nie mniejszym echem niż wyjście z Afganistanu, ponieważ dosłownie wyprowadziła z równowagi Francuzów, wcześniej mających porozumienia wojskowe z Australią na zakup sprzętu, które teraz anulowano. Nawet szef francuskiej dyplomacji Jean-Yves Le Drian zupełnie niedyplomatycznie zarzucił Amerykanom „podejmowanie brutalnych, jednostronnych i nieprzewidywalnych decyzji, na wzór tego, co robił pan Trump".
Inaczej mówiąc, po obecnej administracji i dyplomacji w Waszyngtonie spodziewano się większej finezji, a nie tylko kontynuacji polityki Trumpa i ostrego forsowania własnych interesów bez oglądania się na innych. Rany mogą być głębokie, bo pęknięcie z Francuzami jest wyraźne i nie zażegnała go nawet półgodzinna rozmowa telefoniczna prezydentów Bidena i Macrona (ponoć do Waszyngtonu ma wrócić wcześniej odwołany francuski ambasador).
Fakt kontynuowania poprzedniej polityki zagranicznej administracji Trumpa widać najwyraźniej w stosunku do Chin, kreowanych coraz bardziej jako strategiczny rywal czy nawet wróg, a nie partner jak było wcześniej przez lata, a nawet dekady. Wyraźne, udokumentowane naukowo i statystycznie umocnienie się Chin po kryzysie 2008 r., teraz jeszcze bardziej utrwalone podczas pandemii (wystarczy zestawić ze sobą liczbę ofiar koronawirusa w USA i ChRL), sprawiło, że Amerykanie już na szczeblu politycznym poczuli, iż mają przed sobą bodaj największe zagrożenie zewnętrzne w całych dziejach kraju, które można nazwać wręcz egzystencjalnym z punktu widzenia ich dotychczasowej hegemonicznej roli na światowej scenie. Zrozumieli też, że wyzwanie jest na tyle duże, iż trzeba szukać sojuszników.