Twarze Thomasa Bernharda

Książka Petera Fabjana, przyrodniego brata Thomasa Bernharda, autora „Wymazywania", w 90. rocznicę jego urodzin, porządkuje wiedzę o austriackim pisarzu.

Publikacja: 09.04.2021 18:00

Peter Fabjan, przyrodni brat Thomasa Bernharda, przed hotelem Pod Łabędziem w Gmunden (Austria). Ber

Peter Fabjan, przyrodni brat Thomasa Bernharda, przed hotelem Pod Łabędziem w Gmunden (Austria). Bernhard też lubił tam siadywać. Pisarz zmarł w Gmunden w 1989 r.

Foto: archiwum autora

Zapowiada się rok bogaty w publikacje na temat Thomasa Bernharda. Po wydaniu jego biografii pióra germanisty Manfreda Mittermayera (Residenz Verlag, Salzburg 2015), która solidnie zakotwiczyła twórczość tego autora w kolejach jego życia, w tym samym wydawnictwie Suhrkamp w styczniu 2021 r. wyszła kolejna: humorystyczny komiks prezentowany piórkiem rysownika Nicolasa Mahlera: „Thomas Bernhard: Niepoprawna biografia".

Jednakże dla szerokiej rzeszy czytelników podstawową biografią pisarza pozostaje pięć tomów napisanych pod koniec lat 70. „Autobiografii". Swemu rodzeństwu wyznał Bernhard otwarcie, że pisze je, ponieważ nie chce, by o jego życiu świat dowiedział się od nich. No i pokazał rzeczy tak, jak chciał, by inni je widzieli. Czyli, według brata: „On przedstawiał się tak, by ludzie zobaczyli go innym, niż był. Chciał kontrolować". Niby po to, by nikt nie poprzekręcał faktów, ale przecież w jego własnym tekście też jest mnóstwo przekrętów. Jest to w końcu dzieło literackie, więc jako takie dopuszcza formułę: artysta, nie mówiąc prawdy o pewnych faktach, może być bliższy prawdy o życiu niż ten, co kurczowo się ich trzyma. Peter w wielu wypowiedziach już od dawna starał się niektóre przekręty prostować. Thomas nie mógł temu zapobiec, choć próbował chyba nawet interweniować zza światów. A teraz wyszła książka „Moje życie u boku Thomasa Bernharda". Peter Fabjan (ur. 1938) stał obok – i w cieniu – pisarza przez całe życie i 22 lata po śmierci brata wciąż jeszcze stoi.

Pod jaką gwiazdą?

Gwiazdy sprzyjały Bernhardowi we wspinaniu się na szczyty literackie – osiągnął sukces wcześnie i na trwałe. Ale twierdzenie, że urodził się pod dobrą gwiazdą, byłoby nieprawdziwe. Przyszedł na świat, kiedy brunatna choroba objęła już Bawarię, a Bawaria zaczynała się kilka kilometrów od centrum Salzburga. Kiedy Austrię przyłączono do Rzeszy, miał siedem lat i wtedy piekło rozpętało się już na dobre – wojna, walki najpierw gdzieś daleko, ale z udziałem wcielonych do sił Führera Austriaków, przemoc na Żydach, Holokaust, linia frontu coraz bliżej, bombardowania, schrony, koniec wojny i zapaść ekonomiczna – wszystko to przed jego 17. urodzinami. Potem choroba i jego prywatne katastrofy.

Przyszedł na świat w Niderlandach, na nizinach, ale nie depresji. Heerlen, niedaleko Maastricht, 113 m nad poziomem morza, jest jednym z najwyżej położonych miast holenderskich. Urodził się daleko od Wiednia i swej małej górnoaustriackiej ojczyzny, miasteczek i wsi w pofałdowanym pejzażu między Linzem a Salzburgiem. Aczkolwiek poczęty został w Kraju Salzburskim, przez lokalnych, można rzec, rodziców. Bawili tam przejazdem. Matce, Hercie Bernhard, która była pomocą domową na zamożnym przedmieściu Wiednia, udało się na kilka dni wyrwać w odwiedziny krewnych niedaleko Salzburga. Ojciec, Alois Zuckerstätter, wrócił na moment z Tyrolu, gdzie dorywczo pracował jako cieśla. Herta lubiła śpiewać do dźwięków gitary na potańcówkach, na jednej z nich zatańczyła z Aloisem, potem wdała się z nim w romans. Jego owocem był syn, niechciany od samego poczęcia. Wprawdzie Alois proponował ciężarnej wyjazd do Tyrolu, a nawet małżeństwo, ona nie była jednak pewna, czy znajdzie tam pracę, a pracować musiała, by utrzymać ojca, całkowicie oddanego kreacji literackiej, która wszakże nie przynosiła dochodu. Alois, dowiedziawszy się, że musiałby łożyć na utrzymanie nie tylko dziecka, ale też dziadka tegoż, zaprzeczył ojcostwu i uciekł na wschód Niemiec, gdzie później założył rodzinę, ale nękany konfliktami i nałogiem zmarł, najprawdopodobniej samobójczo, w 1940 r.

26-letnia Herta wyjeżdża do Holandii z zamiarem przerwania ciąży daleko od domu, aborcja jest tam jednak nielegalna, za drogo by kosztowała. Herta daje więc za wygraną i postanawia urodzić. W klasztorze w Herleen oddział położniczy dla niezamężnych matek stanowił jednocześnie prowadzoną przez zakonnice szkołę akuszerek. Thomas Nicolas przychodzi na świat 9 lutego 1931 r. Niedługo po porodzie matka oddaje go do domu opieki – aby zarabiać na utrzymanie, głównie ojca. Ponieważ w tej instytucji rodzicom nie wolno brać dzieci w ramiona, poza tym jak zwykle jest za drogo, na jakiś czas Thomasem zajmą się holenderscy rybacy – „tam w porcie są naturalnie biedni ludzie, którzy mieszkają na kutrach rybackich i chcą sobie trochę dorobić, znalazła więc jakiś statek i oddała mnie na wychowanie na taki kuter rybacki. Tak, że pierwsze miesiące życia spędziłem nie nad morzem, a na morzu" – pokpiwa sobie pół wieku po fakcie Bernhard filmowany na Majorce przez Kristę Fleischmann.

Po siedmiu miesiącach Herta zabiera Thomasa do Wiednia, gdzie przez cztery lata wychowywany jest u – i po części przez – dziadków, potem matka przenosi się, wciąż z rodzicami, w okolice Salzburga, i tam wiąże się z młodszym o dziewięć lat Emilem Fabjanem, fryzjerem o ambicjach artystycznych. Związek, poświadczony aktem małżeństwa, będzie trwał aż do śmierci matki w 1950 r. i przynosi jej pierworodnemu rodzeństwo. Przyrodnie. Peter jest młodszy o siedem lat, Susanne o dziewięć. „Przyrodnie" to słowo klucz do scharakteryzowania natury relacji Thomasa z rodziną. Emil chciał adoptować Thomasa, ale uznano go za zbyt młodego!

Trójka dzieci wzrasta pod jednym dachem. Susie, miast zostać lalkarką w teatrze, wysłana zostaje na naukę fryzjerstwa. Thomasa, który źle się uczy, ojczym wysyła do pracy w sklepie. Po wyleczeniu z gruźlicy, po niezbyt udanym starcie w roli śpiewaka, potem aktora, weźmie się za pisanie, najpierw kronik sądowych. Natomiast Peter pójdzie prostszą drogą. Systematyczny, spokojny, analityczny, więc rodzice widzą w nim zegarmistrza, ale szkolny wizytator sugeruje studia medyczne. Peter zostaje lekarzem. W relacjach braci nie brak spięć, nawet „zerwań", ale młodszy jest na ogół skłonny do kompromisu. Będzie towarzyszył Thomasowi na każdym etapie życia i kariery, będzie w kontakcie, będzie au courant, będzie obok. A począwszy od lat 70. bierze na siebie niewdzięczną funkcję lekarza „domowego". I kiedy inni medycy dają Thomasowi trzy lata życia, jemu udaje się je wydłużyć do 1989 r

Spec od choroby?

W kwestii choroby Bernhard miał wiele do powiedzenia. W wieku 17 lat nabawił się zapalenia opłucnej, potem gruźlicy. Nim z nią się rozstał, choroba na niemal dziesięciolecie uwięziła go w szpitalach i santoriach. Jej koszmar przedstawił potem w “Chłodzie” I “Oddechu”. Przez następne piętnaście lat był w miarę zdrowy, ale nagle okazało się, że trzeba rozciąć mu gardło, “aby z klatki piersiowej usunąć guz wielkości pięści” – szczegółów terapii i szpitalnych horrorów nie szczędzi w Bratanku Wittgensteina. Od morbus Boeck uwolni go dopiero śmierć dwadzieścia lata później. To schorzenie autoimmunologiczne, które rozwija się skokami i nęka ze zmieniającą się intensywnością, co jakiś czas na jakiś czas zostawiając chorego w spokoju. Więc i Bernhard pracował skokami, co pewien czas na jakiś czas robiąc przerwę nakazaną przez kolejny etap choroby. W latach 80. umierał w przyspieszonym rytmie jej nawrotów i zwiększających się dawek kortyzonu, który kogoś, z natury i tak skłonnego do gniewu i irytacji, jeszcze bardziej rozjuszał w zapalczywych atakach.

Ostatnią przerwę na pisanie zrobił w dużym pustym domu na skraju lasu w samotni ciasnego pokoju – tylko łóżko, nad nim na ścianie filcowa tkanina, chroniąca przed chłodem magazynowanym w murach, szafa, krzesło, biurko, maszyna do pisania, umywalka, toaleta w sąsiedniej izbie. I grobowa cisza, Bernhard sam z myślami i tekstem sztuki. Cisza nie wróżyła jednak milczenia. Kiedy Bernhard zabrał głos, głosami postaci na scenie, w Wiedniu – i na całym świecie – zrobiło się głośno. Przed premierą przed Burgtheater demonstrowali Austriacy z transparentami “Austriacy to nie naziści”, zaś bulwarowa gazeta pokazała fotomontaż ze zdjęciem teatru w płomieniach. W Placu Bohaterów, sztuce granej kilkaset metrów od Heldenplatz, gdzie pięćdziesiąt lat wcześniej rozentuzjazmowane tłumy słuchały Hitlera, po raz kolejny Bernhard zapalczywie rozliczał się z nazistowską przeszłością swego kraju i antysemityzmem. Sztukę zamówił sprowadzony z Niemiec dyrektor Burga, Claus Peymann (już wcześniej do szacownej instytucji wprowadził konia trojańskiego, kalacza własnego gniazda Bernharda) na pięćdziesięciolecie przyłączenia Austrii do Rzeszy. Po premierze, w listopadzie 1988 r., pół wieku po Nocy Kryształowej, aplauz był duży, ale byli i tacy, co buczeli. Bernhard wyszedł na scenę, by nikt nie zarzucił mu tchórzostwa. Mrużył oczy, stał przecież w ostrym świetle reflektorów. Ten moment, tę scenę widzę w szerszej perspektywie. Od wydania debiutu powieściowego, Mrozu, upłynęło zaledwie ćwierćwiecze, teraz ten austriacki syn bez ojca, z ubogiej prowincjonalnej rodziny – dziś powiedziałoby się: dysfunkcyjnej – w stołecznym teatrze wyzywał Austriaków na kolejny pojedynek. Stał na scenie cesarsko-królewskiej świątyni kultury i zamiast uczestniczyć w nudnej ceremonii przyznania nagrody (vide Moje nagrody) znalazł się w centrum wywołanego przez siebie sporu rodaków. Choć taki już słaby, czyż nie mógł teraz czuć siły? Być w swoim żywiole? On musiał upewniać się o własnej egzystencji, wywołując u kogoś sprzeciw. Mówiąc słowami jego brata: dopiero reakcja tego drugiego upewniała go o własnym życiu.

Dzień po swych urodzinach kazał bratu zawieźć się do notariusza, któremu w stanie wzburzenia podyktował testament, w którym wydziedziczył… Austrię – zabraniając wystawiania tam własnych sztuk i drukowania książek na okres ochrony praw autorskich, czyli 70 lat. Rewanż za to, że Austria go nie zaakceptowała, nie szanowała - choć wszędzie w Austrii grano jego sztuki, wydawano książki i wszyscy o nim mówili.

Już nie raz zrywał z ludźmi i instytucjami, a potem zmieniał decyzje. Gdyby kryzys minął, może i tę by zmienił. Ale kryzys nie minął. 13 lutego 1989 r. Thomas rozstał się z życiem. Dokładnie czerdzieści lat od śmierci dziadka Johannesa Freumbichlera. Postać dziadka, nie tylko z powodu nieobecności ojca, dominuje nad młodością Bernharda. To on, bez reszty poświęciwszy się pisaniu, wpoił wnukowi miłość do literatury, był wzorem pisarskiej zaciętości, i to on, pisarz-nieudacznik, uzmyłowił Bernhardowi wagę literackiego sukcesu. Awatary Freumbichlera wcielają się w postaci niespełnionych twórców, które przyniosły Bernhardowi uznanie i sławę.

Po śmierci Bernharda Fabjan, jako wykonawca testamentu, powiedział: Dziesięć lat wystarczy! To byłoby literackie samobójstwo. Austria na to nie zasłużyła – i zniósł w 1999 r. zakaz publikacji i inscenizowania. Zarządzanie testamentem to dla Fabjana praca na kilka etatów. Stał na czele prywatnej fundacji Bernharda, był spiritus movens Stowarzyszenia Bernharda w Salzburgu i współzałożycielem archiwum pisarza, mieszczącego się do 2014 roku w Gmunden. Dom Bernharda w okolicznej wiosce przeobraża Fabjan w muzeum, w którym odbywają się imprezy kulturalne: Bernhard-Haus. Po którym najczęściej sam lub w towarzystwie żony oprowadza przyjezdnych.

Czuły oprawca?

Na fotografii z obwoluty książki „Życie u boku Thomasa Bernharda" pisarz stoi przed drzwiami swego domu. Ubrany do wyjścia, w jednej ręce trzyma kurtkę, w drugiej – klucz w drzwiach. Czy chce je otworzyć, czy właśnie je zamknął? Może chce wpuścić nas do środka, ale udaje, że wychodzi z domu. Jak zwykle u Bernharda, do końca nie wiadomo. Ale książka Fabjana dostarcza nam materiału, abyśmy sami osądzili.

Opatrzona została, w stylu podtytułów Bernharda, podtytułem „Raport". Nie jest to ani biografia pisarza, ani autobiografia jego brata – towarzysza podróży, doradcy i antagonisty, nadwornego lekarza i przybocznego szofera – tylko dość luźny zbiór zapisków i notatek. Zamierzeniem Fabjana jest rzetelnie i uczciwie komentować życie Bernharda – oraz własne: „w związku" z Bernhardem.

Dla świata może i lepiej, żeby słynny autor, mimo swych literackich dokonań i głębi zawartych w tekstach prawd o życiu, nie był jedynym źródłem informacji o sobie. W autobiografiach, ale nie tylko, Bernhard zapalczywie narzuca swoją interpretację, rozdmuchuje jedne zdarzenia, o innych nie wspominając. Rzecz jasna ma do tego prawo, lecz: niechaj druga strona też zostanie wysłuchana.

Peter po życiu Bernharda oprowadza czytelnika tak, jak oprowadza zwiedzających po domach swego brata. Wciąż skromny i w cieniu, z całym szacunkiem dla brata, niemniej gdzieniegdzie, kiedy uważa to za stosowne i uczciwe, dyskretnie wtrąca swoje trzy grosze. W ten sposób powstaje ważny dwugłos. Korekta Fabjana jest nieznaczna, ale wiele mówi. Jego intencją jest sprostowanie tego, co skrzywione. A skrzywione, jego zdaniem, było to, co Thomas czuł do rodziny. Pretensje do matki, która w złości wypominała mu, że twarz ma jak ojciec, kropka w kropkę – a ojciec zły! – były oczywiste, że tak powiem: wrodzone. Pierworodny nie mógłby być wyrodny, będąc przyrodnim. Ale do części członków z linii ojczyma pretensje były nabyte. Mimo że Emil od publikacji wczesnych wierszy Thomasa zmienił swoje nastawienie, zauważył, że go nie doceniał, wysyłając do niezdrowej pracy w sklepie. Ale teraz pasierb nie chciał tego zauważać. Wypominał ojczymowi, że był wobec niego niesprawiedliwy w czasach, gdy on sam, urwis i nieuk, sprawiał trudności wychowawcze. To mit założycielski Bernharda: skrzywdzono go w dzieciństwie. Dlatego potem jemu trzeba było wybaczać – ranił, ale przecież sam zraniony. Oddawał ciosy – komuś innemu. Trzeba było bez reszty być mu oddanym: Albo jesteście ze mną, albo przeciw mnie! – cytuje Peter. I do dziś wybacza, sporo energii wkłada w wynajdywanie okoliczności łagodzących dla niestosownego zachowania brata. I jest mocno z Thomasem, ale i leciutko przeciw.

W wielu fragmentach książki trzeba czytać między wierszami. Jeśli Fabjan dowartościowuje rolę Emila, podkreślając, że zarzuty Bernharda są stronnicze, to w portrecie dziadka, którego Thomas tak wielbił, wyczuwamy subtelną krytykę, a przynajmniej odbrązawianie – Freumbichler może nie był tyranem, ale przez całe życie żył na koszt najbliższych.

„Zabiegać o pojednanie to była moja rola, byłem rodzinnym godzicielem", powiedział mi w 2009 r. I tym, kto wyraźnie widzi, słyszy i jest na miejscu – porusza jego zwięzły opis przedśmiertnego cierpienia Herty, jej krzyków miesiącami wyrywających go ze snu, urojeń wywołanych agresywną terapią antyrakową. I szczerze wyznaje, że z tego powodu wymazana została z jego pamięci większa część wspomnień o matce. Thomas przebywał wtedy w sanatorium daleko od domu. Kiedy Peterowi udało się go zawiadomić, dzień po śmierci matki, ten oświadcza, że przeczytał już w gazecie nekrolog.

Architektura książki Fabjana jest przejrzysta i raczej oczywista. Tekst nie kusi obietnicami bez pokrycia. Ani rozmachem. Na początek trzy krótkie impresje na temat osobowości brata, „kochającego, nienawidzącego, zranionego – który ratował się pisaniem i myśleniem", z konkluzją, że pisał, aby uwolnić się od krępujących go więzów, od rodziny. Następnie przechodzi Fabjan do rodziny, kreśląc portrety 18 jej członków. Potem przychodzą fragmenty wspomnień z dzieciństwa i młodości, okresu studiów i praktyki lekarskiej. Następnie sylwetki ważnych dla Bernharda ludzi, których dzięki niemu Fabjan poznał. Tu uderza sporo nazwisk z kręgów arystokracji, włącznie z zasłużonym dla austriackiego pisarza arystokratą teatru Krystianem Lupą. Jest rozdział o nieruchomościach, rozdział poświęcony wspólnym podróżom (także do Polski w latach 60.), są uwagi o etapach choroby Thomasa oraz wyjaśnienia trudnych niekiedy decyzji wykonawcy testamentu.

Niektóre charakterystyki w książce się powtarzają, te same informacje podawane są kilka razy, w różnych częściach zachodzą na siebie. Najlepiej widzieć w niej to, co Anglosasi nazywają a sourcebook. Publikację źródłową, którą powinni znać czytelnicy Bernharda. Trudno powiedzieć, ile nowego wnosi, bo o różnych epizodach życia pisarza tylu się wypowiadało. Na pewno porządkuje to, co ustalono wcześniej, m.in. na podstawie rozmów z samym Fabjanem. Ja sam nieznacznie się do tego przyłożyłem, publikując dłuższe i krótsze z nim rozmowy po niemiecku i w tłumaczeniach. Książka uzupełnia niektóre brakujące jeszcze ogniwa, koryguje pomyłki krytyków, podając argumenty znane tylko naocznemu świadkowi. Przede wszystkim jednak wnosi ciepło i zrozumienie, nobilituje pobłażliwość wobec wybryków wielkiego autora. I nie odmawia mu prawa do ranienia innych, tłumacząc, że robił to z potrzeby – lub braku – miłości. Przynajmniej po części.

Rozdział „Z moich zapisków", notowanych na bieżąco, zawiera szczere do bólu stwierdzenia, jak to: „Kiedy Thomasa zabraknie, będę miał do niego znacznie więcej tkliwości, niż on dziś na to mi pozwala". Dziwne sformułowanie. Peter używa tu słowa Zuneigung, „tkliwość", ale i „sympatia", „przywiązanie". „Miłość nie przeszłaby mu przez gardło. Emocje negatywne są nieuniknione, w innym miejscu czytamy: „Żyłem z fantomem, więcej: z demonem u boku. Kiedy spostrzegłem, że aby mógł poczuć, że żyje, musiał mieć reakcję Przeciwnika, i zrozumiałem, że tych, których już nie potrzebował, którzy zaczynali mu ciążyć, potrafił od siebie odrzucić, zaczęły mnie nachodzić myśli o jakimś wampirze". Albo: „Do jego wnętrza chyba bardzo rzadko udało się komuś naprawdę dotrzeć. W drażliwych sytuacjach zachowywał się jak dziecko, któremu należy się wyrozumiałość i ochrona, najczęściej od kogoś płci żeńskiej i znacznie starszego. Poza kręgiem tych, którym ufał, jego najlepszą obroną był atak, przez insynuacje wprowadzał drugiego w pozycję obronną.

W konkluzji książki padają słowa: „Przez Thomasa z czułością dręczony"... W tę czułość trzeba autorowi wierzyć na słowo. Czuły oprawca miał ponoć plan uczynić Fabjana bohaterem prozy pod tytułem „Nowa Fundlandia". Niestety, nie zdążył. Ale może coś się zachowało? Może na dnie sejfu, kryjącego Bernhardowskie manuskrypty, odnajdzie się choćby fragmenty tekstu. „Atlantyda"? Jeden Fabjan to wie.

Zza światów?

Gmunden w 2008 r. Zimowa aura. Mróz i mgła. Z okna hotelu Pod Łabędziem mogę tylko zgadywać, gdzie są głośne przecież łabędzie i gdzie taflę jeziora Traun ucina pionowa ściana szczytu Traunstein. Zaraz po śniadaniu z hotelu odbiera nas Peter Fabjan. Zaprosił nas, abyśmy oddychali powietrzem Bernharda. Wizja lokalna.

Poznałem go w Zurychu na festiwalu Becketta, na który zaprosiłem Serge’a Merlina, aktora na poły beckettowskiego, na pół bernhardowskiego. Był postacią, która na trwałe wpisała się w historię sceny francuskiej. Ekscentryk, nie tylko na scenie i ekranie, grający ekscentrycznego malarza w filmie Jeuneta Amelia, a dużo wcześniej główną rolę w Samsonie Andrzeja Wajdy. We Francji z Bernhardem mierzyli się wybitni aktorzy, niektórzy subtelnie, jak Michel Bouquet czy Michel Piccoli, niektórzy idąc va banque, jak Serge. W Zurychu Merlin grał Becketta Bernhardem, dał z siebie wszystko, a obecność Petera wyzwoliła w nim dodatkową energię. To on zaprosił Fabjana do Zurychu. A Fabjan mnie do Gmunden.

Przez trzy zimowe dni przemierzaliśmy terytorium pisarza wzdłuż i wszerz. Jeździliśmy po okolicach, po których chodził, kosztowaliśmy tych samych mącznych przysmaków w restauracjach i gospodach, które on, Thomas, odwiedzał, podziwialiśmy krajobrazy, które on podziwiał – kiedy im nie złorzeczył. Poznaliśmy miejsca związane z ważnymi dla niego ludźmi. Tędy, wyjaśniał Peter, Thomas szedł w odwiedziny do szkockiego arystokraty. Tu, w przewężeniu Aurach, mieszkał preparator ptaków z „Korekty“. A ta okolica jest scenerią opowiadania „Tak“.

Odwiedziliśmy też Bernhardowskie nieruchomości. W promieniu kilkunastu kilometrów od Gmunden pisarz kupił trzy domy i dwa mieszkania. Teraz Peter, często wraz z żoną Anny, po nich oprowadza. Pierwsza i najokazalsza – wspomniany Bernhard-Haus – to masywna twierdza. Następna, Krucka, to kameralna chata, skromna, stojąca na hektarach łąk pośród nieskażonych cywilizacją lasów. No i posępny zimą budynek z czerwonej cegły w gminie Ottnang. To w nim napisał „Plac Bohaterów". Ale generalnie lepiej mu się pisało w Wiedniu, Brukseli, Jugosławii, Hiszpanii, Portugalii.

Dom w Nathal to chłopskie gospodarstwo, przez wieki zamieszkiwały w nim pokolenia chłopów i zwierząt, pracujących na potrzeby pobliskiego klasztoru, aż zaczęło się rozpadać. Pisarz remontował go kilka lat, dźwignął solidne mury z ruiny, bratając się z ludem, co mu się w tym czasie jeszcze zdarzało. Stylizował się na rolnika, miał traktor z plakietką „Bernhard – rolnik z Nathal". Po odbudowie całość uległa, jak by się to dzisiaj określiło, radykalnej gentryfikacji – większość sprzętów we wnętrzach należy do kategorii nobliwych. Chodząc po tych niezaludnionych przestrzeniach, mamy wrażenie, że to scenografia filmu „Bernhard – pisarz z Nathal".

Salony w Nathal były przygotowane na przyjęcie długiej listy gości. Kuchnia – na operacje kulinarne najwyższych lotów, choć Thomas sam nic poza jajecznicą nie przyrządzał. Imponujące są całe kolekcje fajek, choć on nigdy nie palił, utensylia myśliwskie, choć nigdy nie polował. Kredensy kryją przednie trunki, choć nie pił alkoholu. Biblioteka z poukładanymi według kolorów okładek książkami Suhrkampa. Portret pisarza kreślony przez rzeczy w jego domu. Fabjan, pokazując meble i sprzęty, charakteryzuje psychologię brata. Od opisu jakiegoś szczegółu umeblowania przechodzi do refleksji o osobowości Thomasa. Codzienna inscenizacja. Bernhard prowadził żywot oddany sztuce, pełen sztuki, ale i sztuczny. Sam się inscenizował, uciekał w literaturę, szukał w niej ucieczki, bo zauważył, że w normalnym życiu nie daje rady. Pisanie wprowadzało go w stan euforii. „Odnieść taki sukces jak ja, to jest jak orgazm", mówi Peter. Z kobietami nie było to możliwe. Kobiety bez reszty mu oddane, z nadzieją na stały związek, przeżywały wielki zawód. Chciały zbliżenia, a on się odsuwał, często urywał znajomość. Taki był nie tylko w stosunku do kobiet, takie miał podejście do ludzi. Mnóstwo kontaktów, ale większość powierzchownych, a i te mógł z dnia na dzień urwać. Tylko Hedwig, jego mentorka, była wyjątkiem. Peter w domu Bernharda nie unika trudnych tematów.

Na koniec jedziemy do domu w Ottnang. Tutaj zima jest surowsza, więc dom zabezpieczony został przed wszelkimi żywiołami. W rurach może zamarznąć woda, wiatr może uszkodzić dach, zwierzęta mogą zniszczyć parcelę. Wracamy o zmierzchu. Droga jest oblodzona, auto sprawuje się jak podczas testu. Potężny range rover wyposażony jest w najnowsze urządzenia, zapewniające bezpieczeństwo jazdy. Tak, zabezpieczeni jesteśmy na wszystko – z wyjątkiem tego, co się wydarzy.

W pewnym momencie Peter przestaje odpowiadać na moje pytania. Chwilę później wypuszcza z rąk kierownicę i nie reaguje na wołania Anny. Z miejsca śmierci chwytam kierownicę, szukam hamulca ręcznego, nie znajduję, chcę oderwać stopę kierowcy od pedału gazu, nie mogę. Droga staje się czarna, coraz szybciej pędzimy naprzód, przed nami naraz czerwone punkty, tylne światła zwalniających aut. Nie daję range roverowi zjechać na lewą stronę ani na opadający w ciemności stok po prawej, trzymamy kurs, cała naprzód. Z pełnym impetem wjeżdżamy w czerwone auto, wrażenie jak na filmie, trzask przytłumiony uderzeniem poduszek powietrznych, ciemność. Jeśli jesteśmy już po drugiej stronie, to śmierć w miarę znośna. Auto sunie w dantejskim mroku, potem pikuje pionowo w dół i opada na cztery koła. Odgłos wody. Zanim z głośnym sykiem wyda ostatnie tchnienie układ elektryczny, widzę, że Peter wraca do życia. Zdejmuje okulary i je przeciera. No tak, wzdycha. Zasnął za kierownicą. Sekundenschlaf, sekunda snu trwała dwie, może trzy minuty. Na szczęście straż pożarna jest zaraz obok, a nam nic się nie stało. Tylko żonie pas bezpieczeństwa złamał obojczyk.

Rzeka, do której wpadliśmy, nazywa się Aurach, ta sama, której przewężenie kilkanaście kilometrów wcześniej stało się scenerią „Korekty", a jej ogłuszający hałas doprowadził bohatera do samobójstwa. A my cudem uszliśmy z życiem, po trzech dniach rozmów o Bernhardzie i jego idiosynkrazjach. Może wrócił z zaświatów, by napędzić nam stracha, ukarać brata za to, co o nim mówił, ostrzec go: memento mori, bracie przyrodni! – sugeruję. Wtedy Peter opowiada o szoku, jakiego doznał, gdy Thomas oświadczył mu w przypływie gniewu: „Johannes w »Wymazywaniu« to jesteś ty!". Przypomnę: akcja powieści zaczyna się od wypadku, w którym giną rodzice narratora i jego brat, i to brat jest kierowcą. Faktycznie, Peter miał słabość do szybkich samochodów i kiedyś był posiadaczem jaguara. „Na papierze potrafiłbym zabić każdego – ale tylko na papierze", przyznał raz Bernhard. Może tym razem tylko z nas zażartował. Przecież żyjemy. Ale i tak najedliśmy się strachu, a biedna Anny złamała obojczyk.

Od tamtej pory zatrzymywałem się czasami w jeszcze jednej nieruchomości pisarza – mieszkaniu w Gmunden, które kupił już świadomy, że gdyby poczuł się gorzej, miałby stamtąd bliżej do szpitala niż z Nathal. No i brata-lekarza zaraz obok. Peter niedługo potem wprowadził się do mieszkania w sąsiednim budynku. I do dziś tam mieszka, natomiast mieszkanie Thomasa służy mu za biuro. Oba budynki stoją o dwie ulice od brzegu jeziora. Z salonu Bernharda roztacza się panorama Traunsee i masywu Traunstein, przesłonięta na pierwszym planie budynkami ulicy bliżej jeziora. Zachody słońca są spektakularne. Kiedy pisarz gorzej się poczuł, przenosił się na noc do pokoiku, którego okno wychodziło na okno kuchni brata. Na wszelki wypadek, gdyby zabrakło mu oddechu, gdyby zawiódł telefon, brat zobaczyłby go w oknie.

W mieszkaniu Thomasa, jak w domach, dominują odcienie brązu i zieleni. W przedpokoju stoi teraz masywny sejf, w którym pewnie kłębią się duchy bernhardowskiej imaginacji. Budziłem się w jego brązowym łóżku, prawda, że 20 lat później, niemniej nieswojo się czułem. Myślałem o łóżku Prousta w paryskim muzeum, ale w łóżku Prousta nikt już nie śpi, mnie zdarzało się spać w łóżku, z którego Thomas odszedł z tego świata, i w jego łóżku budzić się, jak Gregor Samsa, z niespokojnych snów. W jednym z nich zielono-brązowe prostokątne wnętrze przeobraziło się w trumnę. Po przebudzeniu wracała normalność. Uliczka ożywiała się rano. W ciągu dnia słychać było odgłosy przejeżdżającego tramwaju. Ostatnim tekstem Bernharda był adresowany do miasta Gmunden protest przeciw zamierzonej likwidacji nierentownej linii. Skuteczny. Do dziś czerwony wagon przemierza miasto jak za czasów monarchii. 

A jednak tkliwy?

Osobny rozdział poświęca Fabjan Hedwig Stavianicek. Mentorka Bernharda, sponsor, mecenas, partnerka w błahych sprzeczkach i intelektualnych dyskusjach, ersatz matki, nazywana w prozie ciotką i towarzyszem życiowym, faktyczna protagonistka „Dawnych mistrzów“, jest dla Fabjana osobą o niemal kastowym poczuciu przynależności do wielkiej burżuazji – przez lata zwracała się do niego w trzeciej osobie, tak jak do personelu. Zadziorny Bernhard nic sobie z różnicy klasowej nie robił, z biegiem czasu jego sława i jej starość zepchnęły ją do defensywy. Któregoś wieczora w 1983 r. Peter przyjeżdża po nią do domu w Nathal, żeby zawieźć ją na nocleg do ciepłego mieszkania w Gmunden. Thomas już w drzwiach oświadcza, że konkluzją godzinnej dysputy filozoficznej, którą właśnie zakończyli, jest: „Kto siebie nie potrafi kochać, nie potrafi kochać innych (wniosek: jemu się udało, jej nie). Ludzie wciąż szukają własnego szczęścia i miłości za pośrednictwem innych. A powinni najpierw znaleźć szczęście w miłości własnej“.

Rok później Bernhard siedzi przy umierającej w szpitalu. Rozmawia z nią jak kochający syn, starając się spełnić każde jej życzenie. Trzyma jej dłoń, kiedy ustaje puls.

Po śmierci Hedwig Thomasa nękają samobójcze myśli. Teraz potrzebuję Ciebie – mówi do Fabjana. „... troskliwie mu asystowałem przez ostatnie pięć lat życia, w ciągu dnia pracując w gabinecie, a wieczorami i w każdy week-end u niego. Często, kiedy chcę się pożegnać, prosi mnie: „Zostań jeszcze dziesięć minut“. Do dziś słyszę tę jego prośbę. Świadectwo samotności, w której nawet opowiadanie o moich codziennych sprawach przynosi mu ulgę. Wiele dać mu nie mogłem. Tylko troskę, wspólne przeżywanie jego cierpienia, to wszystko“.

Marek Kędzierski, autor czterech powieści, trzech tomów krytycznych, reżyser, organizator międzynarodowych festiwali, tłumacz i propagator twórczości m.in. S. Becketta, A. Giacomettiego i Thomasa Bernharda. Wydawnictwo Czytelnik wydało w jego tłumaczeniu takie książki Bernharda jak „Bratanek Wittgenstein", „Przegrany", „Dawni mistrzowie", „Moje nagrody" i „Korekta". W 2020 r. opublikował wraz z Krzysztofem Myszkowskim tom rozmów „Pułapka Becketta". Mieszka m.in. w Paryżu

Zapowiada się rok bogaty w publikacje na temat Thomasa Bernharda. Po wydaniu jego biografii pióra germanisty Manfreda Mittermayera (Residenz Verlag, Salzburg 2015), która solidnie zakotwiczyła twórczość tego autora w kolejach jego życia, w tym samym wydawnictwie Suhrkamp w styczniu 2021 r. wyszła kolejna: humorystyczny komiks prezentowany piórkiem rysownika Nicolasa Mahlera: „Thomas Bernhard: Niepoprawna biografia".

Jednakże dla szerokiej rzeszy czytelników podstawową biografią pisarza pozostaje pięć tomów napisanych pod koniec lat 70. „Autobiografii". Swemu rodzeństwu wyznał Bernhard otwarcie, że pisze je, ponieważ nie chce, by o jego życiu świat dowiedział się od nich. No i pokazał rzeczy tak, jak chciał, by inni je widzieli. Czyli, według brata: „On przedstawiał się tak, by ludzie zobaczyli go innym, niż był. Chciał kontrolować". Niby po to, by nikt nie poprzekręcał faktów, ale przecież w jego własnym tekście też jest mnóstwo przekrętów. Jest to w końcu dzieło literackie, więc jako takie dopuszcza formułę: artysta, nie mówiąc prawdy o pewnych faktach, może być bliższy prawdy o życiu niż ten, co kurczowo się ich trzyma. Peter w wielu wypowiedziach już od dawna starał się niektóre przekręty prostować. Thomas nie mógł temu zapobiec, choć próbował chyba nawet interweniować zza światów. A teraz wyszła książka „Moje życie u boku Thomasa Bernharda". Peter Fabjan (ur. 1938) stał obok – i w cieniu – pisarza przez całe życie i 22 lata po śmierci brata wciąż jeszcze stoi.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Oswoić i zrozumieć Polskę
Plus Minus
„Rodzina w sieci, czyli polowanie na followersów”: Kiedy rodzice zmieniają się w influencerów
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Rok po 7 października Bliski Wschód płonie
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Robert M. Wegner: Kawałki metalu w uchu
Plus Minus
Taki pejzaż
Plus Minus
Jan Maciejewski: Pochwała przypadku