Dlaczego rodzi się nas mniej, choć Polacy chcą mieć dzieci

Polacy chcą mieć dzieci. A mimo to rodzi się ich coraz mniej. Ten paradoks w dużej mierze tłumaczy brak poczucia życiowego bezpieczeństwa i stabilności. Ale równie ważne są słabości polskiej służby zdrowia, biurokracja i złe doświadczenia.

Aktualizacja: 04.09.2021 11:44 Publikacja: 13.08.2021 10:00

Dlaczego rodzi się nas mniej, choć Polacy chcą mieć dzieci

Foto: Photodisc/Getty Images

Z powodu niepokojących doniesień o niskiej dzietności, malejącej liczbie mieszkańców kraju słabo przebijają się kolejne wyniki prowadzonych co kilka lat badań CBOS-u. A te są jednoznaczne – Polacy chcą mieć więcej dzieci, niż deklarowali kilkanaście lat temu. W 2006 roku troje dzieci chciało mieć 19 proc. Polaków – w 2019 r. taką chęć deklarowało już 28 proc. Znacząco spadł natomiast odsetek tych, którzy chcą mieć tylko jedno dziecko – z 12 proc. do 6 proc. Tych, którzy nie chcą mieć dzieci w ogóle, jest niewielu – takie zamiary deklarował co pięćdziesiąty badany.

A jednak Polska kurczy się i starzeje. Jest nas coraz mniej. Nawet jeśli poprzedni rok, z powodu pandemii i większej liczby zgonów, uznamy za szczególny, to nie zmienia to sedna problemu – od lat rodzi się nas bardzo mało. Demografowie biją na alarm. Jak to się dzieje, że Polacy – mimo że chcieliby mieć dzieci – w rzeczywistości mają ich coraz mniej?




Żyje nam się lepiej

Dane przytaczane przez prof. Irenę Kotowską w „Zeszytach Gospodarczych WEI" faktycznie porażają. W 1989 r. urodziło się w Polsce 562 tys. dzieci. Trzydzieści lat później już tylko niecałe 375 tys. Współczynnik dzietności, czyli średnia liczba dzieci przypadająca na kobietę w wieku 15–49 lat, spadł w tym okresie z 2,03 do 1,42, a to znaczy, że nie ma szans na zastępowalność pokoleń. W europejskim rankingu dzietności Polska jest bardzo nisko. Nie jest to tylko okresowy niż – uderza fakt, że jeśli chodzi o liczbę urodzeń, to w największym dołku znaleźliśmy się w roku 2003. A wtedy właśnie kobiety z największego wyżu demograficznego, z „pokolenia X" urodzonego w latach 70. i wczesnych 80., były w tym wieku, w którym natężenie urodzeń jest zazwyczaj najwyższe. Pokolenie X podejmowało więc zupełnie inne decyzje niż jego rodzice za Gierka i wczesnego Jaruzelskiego.

Wydawało się, że 500+ pomoże i przełamie niebezpieczny trend. Jednak te nadzieje okazały się płonne. Faktycznie, wkrótce po wprowadzeniu programu przez dwa lata dzieci rodziło się więcej – choć ten trend można było zaobserwować już od roku 2013, wraz z systematyczną poprawą sytuacji finansowej Polaków. W 2017 r. nawet udało się przebić magiczną granicę 400 tys. urodzeń. Ale później liczba urodzeń spadała już systematycznie o kilkanaście tysięcy rocznie. Ci, których 500+ miał zachęcić do urodzenia pierwszego czy kolejnego dziecka, już się na nie zdecydowali. Masa krytyczna została osiągnięta. O ile program faktycznie znacząco zmniejszył obszary ubóstwa, to celu demograficznego nie osiągnął.

A przecież warunki życia w Polsce od lat się poprawiają. Wynagrodzenia przed rokiem 2020 rosły od lat, także po uwzględnieniu inflacji i siły nabywczej. Udało się nam rozwiązać jeden z najważniejszych problemów, z którym Polska borykała się po transformacji ustrojowej – problem ogromnego bezrobocia, z koszmarnym kryzysem w latach 2000–2004. U szczytu tego kryzysu, w 2002 r., stopa bezrobocia według Badania Aktywności Ekonomicznej Ludności wyniosła 19,9 proc., w ubiegłym roku – 3,2 proc. Nawet mimo pandemii sytuacja gospodarstw domowych w 2020 r. nieznacznie się poprawiła. Zmniejszają się nierówności, rośnie kapitał społeczny, czujemy się coraz bezpieczniej. A dzieci nie przybywa.

Nieskuteczny czynnik kulturowy

Zdaniem kręgów konserwatywnych problem tkwi w kulturze. Przyczyną niskiej dzietności miałaby być przywleczona do Polski z Zachodu kultura indywidualistyczna i hedonistyczna. Kultura nastawiona na korzystanie z przyjemności życia i realizację własnych pragnień, bez brania odpowiedzialności za siebie i otoczenie – a wyrazem takiej odpowiedzialności miałaby być decyzja o powiększaniu rodziny. Egocentryzm, wygoda, hołdowanie własnym popędom – takie argumenty pojawiały się w dyskusjach; nierzadko cechy te przypisywano kobietom i wpływającym na nie ideologiom. „Neomarksiści, chcąc ją (rodzinę) zniszczyć, uderzają w kobietę (...) Idź i pracuj, ucz się, w pierwszej kolejności rób karierę, a później może dziecko" – mówił minister Przemysław Czarnek w wykładzie na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim.

W sposób dużo bardziej zniuansowany o kulturowych przyczynach niskiej dzietności mówił niedawno dla „Dziennika Gazety Prawnej" Marcin Kędzierski z Klubu Jagiellońskiego, przyczynę widząc jednak przede wszystkim w polskich mężczyznach: „nie wytworzyli w sobie wewnętrznych, niewymuszonych kulturowo motywacji do budowania trwałych związków". Współczesne kobiety nie mają więc z kim mieć dzieci, gdyż „do tanga trzeba dwojga" – aby bez lęku zdecydować się na dziecko, trzeba mieć oparcie w bezpiecznej relacji.

Czynniki kulturowe na pewno się liczą. Jednak zaskakuje zestawienie „kulturowej" argumentacji z tezą o Polsce będącej ostatnim bastionem katolicyzmu, krajem głęboko wierzących katolików. Nie głosi jej co prawda cytowany dr Kędzierski, świadom tego, że imaginarium katolickie w Polsce ma się słabo – ale stereotyp chrześcijańskiego bastionu podtrzymują przede wszystkim kręgi ekipy rządzącej i sympatyzująca z władzą część Kościoła katolickiego. „Polska jest, jak podkreśla abp Marek Jędraszewski w swoim wywiadzie, (...) ewenementem, w którym Kościół chrześcijański nie wywiesza białej flagi" – mówił wspomniany minister Czarnek na konferencji organizowanej przez Kolegium Jagiellońskie i rzecznika praw dziecka (choć, na marginesie, trudno mieć pewność, czy minister zna dobrze definicję chrześcijaństwa, skoro niedawno wykluczył zeń Kościoły neoprotestanckie).

Dane nie pozostawiają żadnych wątpliwości, że Polska jest krajem deklaratywnych katolików (trzeci największy odsetek osób tego wyznania w Unii Europejskiej, po Malcie i Chorwacji, i ósmy na świecie) i to często praktykujących. Jednak jeśli Polacy są faktycznie narodem katolickim, to szokujące jest, jak bardzo ich zachowania odbiegają od zasad głoszonych przez Kościół. A zasady nakazują otwartość na życie. Przede wszystkim stosowanie sztucznej antykoncepcji jest według Kościoła grzechem śmiertelnym, a już w 2014 r. wg badania CBOS stosowanie środków antykoncepcyjnych akceptowało 77 proc. Polaków (przy ponad 85 proc. deklarujących się jako katolicy). Nawet zaś naturalne metody regulacji poczęć, dopuszczane przez Kościół, nie mogą być przez katolików stosowane z „mentalnością antykoncepcyjną". A jednak Polacy ograniczają liczbę urodzeń. A więc nawet silny czynnik kulturowy, jakim w Polsce ciągle pozostaje katolicyzm, nie wyciąga naszego kraju z końcówki rankingów dzietności.

Brak poczucia bezpieczeństwa

Opublikowana niedawno przez rząd „Strategia Demograficzna 2040" – mimo że demografia jest pojęciem złożonym – skupia się przede wszystkim na problemie niskiej dzietności. Wśród jej przyczyn wymienia między innymi obniżanie się standardu życia wraz z urodzeniem kolejnych dzieci, trudności mieszkaniowe, problemy z godzeniem pracy z opieką nad dziećmi, braki w dostępności usług publicznych i czynniki kulturowe. Diagnoza jest trafna, ale należy ją uzupełnić o to, co umyka statystykom.

Żeby to zrobić, porozmawiałem z kilkunastoma osobami z całej Polski, z mniejszych i większych miejscowości, o różnych zawodach i sytuacji finansowej. Z osobami, które mają jedno lub dwoje dzieci, ale – przynajmniej na razie – zdecydowały się nie mieć ich więcej, ale także z tymi, które jednak podjęły w pewnym momencie decyzję o trzecim, czwartym lub kolejnym dziecku. Rozmowy te uzupełniłem pytaniami do ekspertów. Skąd biorą się takie decyzje?

Pierwszy wniosek, który narzuca się, brzmi następująco: to, co w statystykach przedstawiane jest jako „problemy finansowe", „trudności mieszkaniowe", „problemy z godzeniem pracy i życia rodzinnego" czy „brak dostępu do usług publicznych", w codziennym życiu przede wszystkim przybiera postać braku poczucia bezpieczeństwa i stabilności. To bezpieczeństwo i stabilność wynika między innymi z wymienionych przyczyn – ale nie tylko. Obawy, które wymieniali moi rozmówcy, wiążą się z wieloma kwestiami, nie zawsze opisywanymi w diagnozie „Strategii". Pierwszy czynnik powodujący lęk i niestabilność to szeroko pojęte dysfunkcje państwa i jego instytucji. Moi rozmówcy w tym kontekście mówili o doświadczeniach z urzędami skarbowymi, urzędem pracy, ośrodkiem pomocy społecznej, a nawet o trudnościach z uzyskaniem wtórnika dowodu rejestracyjnego samochodu – aby go zdobyć, jeden ze świeżo upieczonych ojców musiał jeździć z jednego krańca Polski na drugi. Z jednej strony podkreślają, że obsługa w urzędach znacząco poprawiła się na przestrzeni ostatnich lat. Urzędnicy są bardziej życzliwi, stworzono nowoczesne biura obsługi klienta. Z drugiej uciążliwość procedur, brak możliwości załatwienia wielu spraw e-mailowo czy telefonicznie i obawa przed nieprzychylnie nastawionymi kontrolami cały czas przyczyniają się do nieufności wobec administracji. Biurokracja nie jest oczywiście bezpośrednią przyczyną niskiej dzietności, ale składa się na ogólny obraz nadal mało przyjaznego państwa.

Najważniejszym jego elementem, w kontekście dzietności, jest jednak ochrona zdrowia z opieką okołoporodową na czele. Nagromadzenie złych doświadczeń, pojawiających się w opowieściach moich rozmówców, było wprost przytłaczające. Przewijają się słowa o braku wsparcia psychicznego, o opryskliwości personelu. – Dla mojej żony największym dewastującym psychicznie przeżyciem było wszystko, co działo się wokół karmienia piersią: presja na to podczas szkoły rodzenia, brak pomocy położnych w szpitalu oraz ich opryskliwość, trudności w dotarciu do profesjonalnego wsparcia. Gdyby na tym etapie uzyskała właściwe wsparcie, dziś mielibyśmy trójkę, a nie jedno i psa – mówi jeden z moich rozmówców, dobrze sytuowany pracownik mediów, mieszkający w dużym mieście. – Brakuje prostych informacji, co robić po kolei, gdy się jest w ciąży, połogu, młodym rodzicem – dodaje. Szkoła rodzenia, w której była żona mojego rozmówcy, nie przygotowywała na wszystkie możliwe niepowodzenia, nie przygotowywała do ich akceptacji.

Rozmówcy i rozmówczynie opowiadały mi o złych doświadczeniach z pediatrami, z niezrozumieniem dla depresji okołoporodowej. Znamienne jest, że kilka osób z doświadczeniem migracyjnym (Wielka Brytania, Niemcy, USA) podkreślało ogromną różnicę w standardach polskich i zachodnich pod tym względem. Nie chodzi o sprzęt, bo ten mamy coraz lepszy, także dzięki unijnym dofinansowaniom. W dużej mierze nie chodzi także o liczbę lekarzy, pielęgniarek i położnych, choć jest ona cały czas niewystarczająca. Przede wszystkim chodzi o sposób organizacji i wykonywania przez nich pracy. Rozmówcy nieraz podkreślali, że nie chcą winić samych położnych czy lekarzy – widzieli u nich zmęczenie, nadmierne obciążenie, zauważali brak dobrego zarządzania, ale też brak kompetencji interpersonalnych, których nie uczy się w szkole (na co zwracał uwagę np. Stanisław Maksymowicz w „Nowej Konfederacji"). To wszystko tworzy pierwsze doświadczenie rodzicielskie.

To doświadczenie jest kluczowe. Mówi socjolożka z Instytutu Studiów Społecznych UW, dr Maria Rogaczewska, prywatnie matka trójki dzieci, obecnie mieszkająca w USA: – Pierwsze dziecko jest na ogół z marzeń, ideałów, nadziei, a te wszyscy mają podobne. Po pierwszym porodzie jest już twarde doświadczenie. Poród był koszmarem albo był dobry. Wsparcie środowiskowe, położnicze po porodzie było albo nie. Depresja poporodowa była lub nie. Mąż pomagał lub lekceważył.

– Jeśli poród był udany, kobieta otrzymała środowiskowe wsparcie, ale także pełne zaangażowanie ze strony męża, szacunek ze strony pracodawcy, pediatrów, to prócz pierwszego „dziecka z nadziei" naturalnie przyjdzie „dziecko z dobrego doświadczenia" – mówi dr Rogaczewska. Niestety, to pierwsze doświadczenie w Polsce bywa bardzo słabe. Ktoś może się dziwić, że zacząłem od relacjonowania opowieści o urzędzie skarbowym czy o wtórniku dowodu rejestracyjnego – ale kolejne takie doświadczenie może być języczkiem u wagi, może spowodować nieodwracalne decyzje.

Martyrologia rodzicielstwa

Jeden z rozmówców, konserwatysta, ojciec trójki dzieci, mówił między innymi o „słabości ducha" – o „niedostrzeganiu posiadania dzieci jako zarazem najważniejszego zadania społecznego oraz błogosławieństwa w bonusie". Skąd jednak czerpać przekonanie o błogosławieństwie? Oprócz działań państwa na pierwsze doświadczenia składa się też obserwacja własnej rodziny. To, że dzietność tak znacząco spadła właśnie w pokoleniu X, wynika nie tylko z kryzysu na rynku pracy, ale i z własnych obserwacji tego pokolenia. – Ich rodzice nie cieszyli się rodzicielstwem, matki poświęcały się", ojcowie byli „pełni wyrzeczeń" – mówi dr Rogaczewska. – Polski system rodzinny jest martyrologiczny. Rodzice męczyli się i dzieci – całkiem logicznie – postanawiają oszczędzić sobie i innym tej męki. Dopiero trzecie, czwarte pokolenie powojenne zaczyna mieć dzieci dla ich własnej wartości i radości.

Zniechęca ogólny klimat społeczny wokół rodzicielstwa. Dwoje moich rozmówców w wieku 50–60 lat powiedziało mi, że ich pokolenie było poddawane ogromnej presji medialnej i społecznej, by ograniczyć liczbę dzieci. Na silne w XX wieku lęki przed przeludnieniem nakładało się przekonanie, że rodzina wielodzietna to rodzina zacofana. To przekonanie w różnych wersjach pojawia się do dziś – choćby w postaci internetowego stereotypu „madki". – Za ogromny wysiłek dostajemy kpiny na ulicy – mówi jedna z moich rozmówczyń.

A wysiłek ten jest tym trudniejszy, że dziecko rodzące się w drugiej dekadzie XXI wieku będzie wychowywać się w dużej mierze w przestrzeni online (co znacząco przyspieszyła pandemia). Jeśli dla rodziców podstawowym środowiskiem rozwojowym było podwórko z trzepakiem, a dla dziecka jest nim świat wirtualny, to zadanie rodzica jest trudne jak nigdy dotąd. Po pierwsze, rodzice uczyli się innego sposobu funkcjonowania niż dzieci (a jako że przestrzeń wirtualna ulega także ciągłym zmianom i modyfikacjom, ta przepaść może się poszerzać). Po drugie, liczba i siła bodźców popkulturowych (nierzadko sprzecznych ze sobą nawzajem) jest tak duża, że rodzic nie może jej skutecznie kontrować lub zaproponować atrakcyjnej alternatywy.

Moi rozmówcy powtarzali wielokrotnie historie o tym, jak ich dzieci, wychowane na YouTubie i TikToku, cierpią ze względu na ciągły „społecznościowy" nacisk popkulturowych ideałów wyglądu czy zachowania, a z drugiej strony z wypowiedzi rodziców przebijało poczucie braku sprawczości i braku porozumienia. Dr Magdalena Ptak, fizjoterapeutka prowadząca szkołę rodzenia w Szczecinie, mówi też o bardziej ogólnych obawach: – Katastroficzna wizja przyszłości świata jest coraz popularniejsza w internecie, a pandemia to tylko wzmocniła. W ludziach jest dużo niepokoju związanego z niewiedzą, co właściwie czeka nas, dorosłych, i jaki los zgotujemy naszym dzieciom.

Schyłek rodzin wielopokoleniowych

Ktoś może powiedzieć: nikt nie obiecywał, że rodzicielstwo będzie łatwe. To oczywiście prawda, ale rodzice z tym zadaniem zostają coraz bardziej osamotnieni. A jednocześnie z właściwego wychowania dzieci bezwzględnie rozlicza ich państwo. W ostatnich latach coraz częściej, i wcale nie tylko w środowiskach konserwatywnych, powtarza się afrykańskie przysłowie, że „do wychowania dziecka potrzebna jest cała wioska". Nie widać dzisiaj, zwłaszcza w świecie wielkomiejskim, szans na powrót do wielopokoleniowej rodziny, mieszkającej i wychowującej dzieci razem. A jednak tęsknota za – jak mówi moja rozmówczyni – „wioskową, babską gromadą, gdzie dzieci chowa się w grupie" – łączyła wielu rodziców, z którymi rozmawiałem, niezależnie od ich miejsca zamieszkania, poglądów politycznych i statusu materialnego.

Kilka osób, zaangażowanych silnie we wspólnoty okołokościelne, znalazło w nich taką grupę. Ale i katolickie małżeństwa bywają osamotnione i z czasem, gdy wychowanie dzieci jest dla nich wielkim trudem, wyrażają swoje rozczarowanie Kościołem ograniczającym się do nakazu otwartości na życie. – Jak mamy przyjmować piąte dziecko, skoro mamy wynajętą kawalerkę i w każdym kąciku już upchnęliśmy po jednym dziecku, i na nic więcej nas nie stać? – inna moja rozmówczyni, matka czwórki dzieci, nie kryje rozżalenia. – Ktoś nie daje rady, wykańczają go nerwy i stres, rozpada się rodzina? Wina ludzi, zapewne za mało się modlili.

Trudności z dzietnością nie można sprowadzić do kilku statystycznych wskaźników lub do przemożnego wpływu ideologii. Wśród moich rozmówców byli zarówno ludzie dobrze sytuowani, którzy nie zdecydowali się na drugie dziecko, jak i rodzice piątki dzieci o przeciętnej sytuacji materialnej. Otwartość na życie jest funkcją pierwszych doświadczeń, poczucia bezpieczeństwa i otrzymanego wsparcia. I to ostatnie możemy rodzicom na różne sposoby zapewniać. 

Jarema Piekutowski – socjolog i publicysta, główny ekspert ds. społecznych „Nowej Konfederacji", członek Laboratorium Więzi

Z powodu niepokojących doniesień o niskiej dzietności, malejącej liczbie mieszkańców kraju słabo przebijają się kolejne wyniki prowadzonych co kilka lat badań CBOS-u. A te są jednoznaczne – Polacy chcą mieć więcej dzieci, niż deklarowali kilkanaście lat temu. W 2006 roku troje dzieci chciało mieć 19 proc. Polaków – w 2019 r. taką chęć deklarowało już 28 proc. Znacząco spadł natomiast odsetek tych, którzy chcą mieć tylko jedno dziecko – z 12 proc. do 6 proc. Tych, którzy nie chcą mieć dzieci w ogóle, jest niewielu – takie zamiary deklarował co pięćdziesiąty badany.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi