Kultura ofiar. Kto na niej zarabia?

Wszechobecność pokrzywdzonych i coraz większa ich natarczywość prowadzi do zmęczenia współczuciem. Już dzisiaj ci, którzy dostrzegli korzyści z bycia ofiarą, wykorzystują to bez skrupułów.

Publikacja: 16.07.2021 10:00

Kultura ofiar. Kto na niej zarabia?

Foto: AdobeStock

W filmie „Brzdąc" z 1921 roku szklarz, w którego rolę wcielił się Charlie Chaplin, zapewnia sobie popyt na swoje usługi dzięki temu, że chłopak, którym się opiekuje, wybija wcześniej szyby, rzucając w nie kamieniami. Prosty schemat polegający na stworzeniu problemu po to, aby później zaoferować jego rozwiązanie, nie jest oryginalnym pomysłem Chaplina. Niejeden biznes działający na długo przed emisją tego filmu, jak i dzisiaj, działał w ten sposób.

Schemat ten kształtuje również kulturę naszej cywilizacji z rozmachem, o jakim mogą tylko pomarzyć bezrobotni szklarze, strażacy podpalacze czy inni im podobni. Wynikiem tego jest tzw. kultura ofiar (z ang. victimhood culture), o której zaczęto głośno i dużo mówić po ukazaniu się w 2018 r. książki „The Rise of Victimhood Culture" („Początki kultury ofiar") autorstwa amerykańskich socjologów Bradleya Campbella i Jasona Manninga, choć samo zjawisko na długo przed nimi, bo już w 1992 r., opisał Charles Sykes w książce „A Nation of Victims: The Decay of the American Character" („Naród ofiar: rozkład amerykańskiego charakteru"). Kultura ofiar zapewnia przywileje moralne i społeczne. Pokrzywdzeni zasługują na szczególną troskę i szacunek. Z drugiej strony ludzie dotychczas społecznie uprzywilejowani stają się moralnie podejrzani, jako potencjalnie odpowiedzialni za krzywdę ofiar.

Zdaniem Campbella i Manninga w historii cywilizacji Zachodu byliśmy świadkami zmian postaw ludzi w stosunku do aktów lekceważenia, zniewagi i dyskryminacji. W kulturze honoru każdą zniewagę należało zmazać, nawet jeśli wiązało się to z koniecznością przelania krwi lub wywołania konfliktu zbrojnego. Najlepiej samodzielnie, bez odwoływania się do systemu prawnego lub państwa. Z czasem zastąpiła ją kultura godności, która podkreśla fakt, że każdy człowiek, tylko z powodu, że żyje, ma niezbywalną wartość. Dlatego zniewaga nie może nas zdewaluować. Zgodnie z zasadami tej kultury zniewagami powinny zająć się systemy prawne i regulacje społeczne. Tak zwane branie spraw w swoje ręce jest wystąpieniem przeciwko zasadom tej kultury.

Tym jednak, co dominuje dzisiaj, jest kultura ofiar łącząca w sobie pewne aspekty kultur honoru i godności. Ludzie w kulturze ofiar zasługują na szacunek, ale są niezwykle wrażliwi na wszelkie przejawy jego naruszania. Zniewagi to sprawy niebagatelne i nawet jeśli są niezamierzone, to mogą wywołać poważny konflikt. Jednakże podobnie jak w kulturze godności ludzie generalnie wystrzegają się gwałtownej zemsty na rzecz interwencji jakiegoś autorytetu lub trzeciej strony.

Hejterze, zhejtuj się sam

Dominacja jednego z opisanych wzorców kulturowych wyznacza społeczną hierarchię i status. W kulturze honoru na jej szczycie znajdowali się ludzie odważni, silni, ale też gwałtowni. Ofiary nie mogły w niej liczyć na wysoki status. Dzisiaj jesteśmy świadkami odwracania tego porządku. Obecnie to pozycja ofiary zapewnia wysoką pozycję w hierarchii społecznej i gwarantuje stosunkowo dużą bezkarność. Nikt przecież nie będzie obwiniał ofiar! Nic dziwnego, że tak chętnie przyznajemy się do bycia ofiarą, a nawet rywalizujemy o przynależność do grup bardziej pokrzywdzonych.

Odkrycie, jakiego dokonali Sameer Hinduja wraz ze swoimi współpracownikami z Ośrodka Badania Cyberprzemocy z Florydy, wskazuje na dość zatrważający kierunek zmian kulturowych. Badając grupę około 5,5 tys. nastolatków, odkryli, że ok. 5 proc. z nich systematycznie anonimowo podejmowało akty cyberprzemocy wobec samych siebie! Co ciekawe, okazało się, że wśród ofiar cyberprzemocy te zachowania były 12-krotnie częstsze, niż wśród osób, które nie doświadczyły wcześniej żadnego rodzaju hejtu ze strony innych ludzi. Można się domyślać, że raz zdobyty status ofiary był na tyle gratyfikujący, że badani starali się go zachować.

Jeśli jednak przyjrzymy się uważniej kulturze ofiar, to szybko można dojść do przekonania, że oto mamy do czynienia z problemem, który ktoś rozwiązuje, zdobywając przy tym status wyższy nawet od tego, który przyznajemy dzisiaj ofiarom. Czyż może być bowiem bardziej szlachetne zachowanie niźli pełna oddania pomoc ofiarom? Ale czy przy okazji nie warto zastanowić się, czy aby tej pożogi ktoś nie wzniecił i nie podtrzymuje celowo? Czy produkowanie ofiar nie leży w czyimś interesie, podobnie jak podpalanie starych stodół, po to, żeby wykazać się odwagą przy ich gaszeniu, albo wybijanie szyb, po to, żeby zarobić na ich wstawianiu?

Odszkodowanie dla złodzieja

Dwie grupy zawodowe przychodzą na myśl w odpowiedzi na to pytanie. Branża prawna i psychobiznes lub psy-complex, jak nazwał psychologów, psychoterapeutów, psychiatrów itp. specjalistów od inżynierii społecznej psycholog kliniczny David Ingleby. To oni niczym bohaterscy strażacy wyciągają pomocną dłoń do ofiar, a wynagrodzenie, które przy tej okazji otrzymują, jest, eufemistycznie rzecz ujmując, ciut wyższe od owych 21,50 zł za godzinę, które otrzymują strażacy.

O tym, na jakie wyżyny wzbijają się prawnicy, przekonując otoczenie, że ich klient jest ofiarą, najlepiej świadczą fakty zebrane na stronie internetowej www.stellaawards.com. Powstanie tej strony było inspirowane przypadkiem Stelli Liebeck. W 1992 roku 79-letnia Stella wylała kawę kupioną w McDonaldzie na własne kolana, co spowodowało dość paskudne oparzenia. Jej prawnicy przekonali sąd, że padła ofiarą nieodpowiedzialnego przedsiębiorstwa, które serwuje swoim klientom zbyt gorącą kawę, a ten przyznał jej 2,9 miliona dolarów odszkodowania. Ale to nie koniec jej historii. Inspirowany tym absurdalnym procesem humorysta z Kolorado Randy Cassingham ustanowił nagrodę, którą nazwał jej imieniem – Stella Award. Jest ona przyznawana najbardziej szalonym, oburzającym lub groteskowym werdyktom sądowym.

Wśród laureatów Stella Awards znajduje się przypadek Kathleen Robertson z Austin w Teksasie, której sąd przyznał 780 tys. dolarów odszkodowania za złamanie kostki w wyniku potknięcia się o chłopca biegającego po sklepie meblowym. Właściciele sklepu byli szczerze zaskoczeni werdyktem sądu, zważywszy że niesfornym maluchem był syn pani Robertson.

Na wyżyny wznieśli się również prawnicy Terrence'a Dicksona z Bristolu w Pensylwanii. Mężczyzna ten pewnego dnia wychodził przez garaż z domu, który właśnie skończył okradać. Nie był jednak w stanie podnieść bramy garażowej, ponieważ mechanizm automatycznego otwierania drzwi działał nieprawidłowo. Nie mógł też ponownie wejść do domu, gdyż zatrzasnął za sobą drzwi łączące dom z garażem, a ponieważ okradziona rodzina była na wakacjach, pan Dickson został zamknięty w garażu na osiem dni. Przeżył dzięki skrzynce pepsi i dużej torbie suchej karmy dla psów, którą tam znalazł. Pozwał firmę ubezpieczeniową właściciela domu, twierdząc, że sytuacja doprowadziła go do nadmiernych cierpień psychicznych. Sąd uznał Dicksona za ofiarę i przyznał mu 500 tys. dolarów odszkodowania.

Ogromny, kolorowy stragan

Śledząc laureatów Stella Awards, trudno wyjść z podziwu dla kunsztu prawników w przekształcaniu ludzi beztroskich, głupich lub nawet bandytów – w ofiary. Jednak dużo bardziej wyrafinowaną metodą posługuje się psychobiznes, tworząc prototypy ról ofiar i zachęcając ludzi do ich przyjmowania. Trudno się zresztą temu oprzeć. Rola ofiary umożliwia bowiem zdjęcie ciężaru odpowiedzialności za własne życie. Kiedy jednak postanowimy odzyskać nad nim kontrolę, znajdziemy wyciągnięte pomocne ręce profesjonalistów, podobnie jak właściciele mieszkań, w których zostały wybite szyby, spotykali wędrownego szklarza, który mógł naprawić szkody.

Dzisiaj, jeśli coś w życiu idzie nam nie tak, możemy wybrać sobie jedną ze spektrum ról, jakie oferuje współczesny psychobiznes przypominający ogromny kolorowy stragan, na którym każdy znajdzie coś dla siebie. Jeśli twój rodzic nadużywał alkoholu, możesz przeżyć życie jako jego ofiara, mieniąc się dorosłym dzieckiem alkoholika. Zdaniem zwolenników tego syndromu (nigdy nie wpisanego do podręczników diagnostycznych) w naszym kraju żyje ich co najmniej 3 miliony i stanowią około 40 proc. dorosłej populacji Polaków. Gdyby jednak twoi rodzice nie pili, a ty nadal szukałbyś wyjaśnienia, dlaczego w życiu ci się nie układa, możesz dopasować sobie syndrom dorosłego dziecka z rodziny dysfunkcyjnej. Na pewno odnajdziesz się również wśród ofiar współuzależnienia, bo zdaniem zwolenników tego syndromu aż 96 proc. populacji jest ofiarami choroby, którą nazywają współuzależnieniem. Psychoterapeuci chętnie pomogą ci uświadomić sobie także, że za twoje niepowodzenia odpowiada trauma z dzieciństwa, a jeśli jej sobie nie przypominasz, wyciągną pomocną dłoń, aby przywrócić ci wypartą pamięć. Gdyby i to się nie udało, zawsze jeszcze możesz obciążyć odpowiedzialnością za swoje życie relacje, które w dzieciństwie miałeś z rodzicami.

Całe rzesze ludzi skrzywdzonych to ofiary nadużyć seksualnych. Obraz amerykańskiego społeczeństwa stworzony na podstawie badań ankietowych i relacji terapeutów pokazuje, że co czwarta kobieta przynajmniej raz w życiu została zgwałcona, co trzecia lub co druga była wykorzystywana seksualnie w dzieciństwie (najczęściej przez kogoś z rodziny), 50–60 proc. pacjentów oddziałów psychiatrycznych było w dzieciństwie fizycznie lub seksualnie molestowanych, a 50 tys. z ogólnej liczby 255 tys. terapeutów jest przekonanych o tym, że ich pacjenci byli w dzieciństwie molestowani seksualnie, choć większość takie wspomnienia wyparła.

Prawie jak Holokaust

Ta czarna wizja nie dotyczy wyłącznie naszych zdeprawowanych sąsiadów zza oceanu. I u nas, w Polsce, jest przynajmniej tak samo źle, bo oto okazuje się, że 35 proc. kobiet i 29 proc. mężczyzn było w dzieciństwie wykorzystywanych seksualnie, prawie 17 proc. kobiet i 9 proc. mężczyzn miało te kontakty z najbliższymi członkami rodziny i ponad 10 proc. badanych kobiet i 3 proc. mężczyzn przeżyło w dzieciństwie gwałt. Dość łatwo wysnuć z tego wniosek, że co drugi lub co trzeci nasz sąsiad wykorzystuje seksualnie swoje dzieci.

Jeśli jednak nie odnajdziesz się w tych rolach, zawsze możesz zostać ofiarą mobbingu w pracy, izolacji społecznej, dyskryminacji ze względu na tożsamość płciową lub może się okazać, że masz syndrom stresu potraumatycznego, bo zmarł ktoś z twoich bliskich albo spędziłeś dwa tygodnie w domu z okazji kwarantanny. Swoje doświadczenia możesz bez oporów porównać do cierpień osób ocalałych z Holokaustu, które doświadczyły okrucieństw obozów koncentracyjnych. Wielu pacjentów zachęcanych przez terapeutów właśnie tak robi, o czym przeczytać można w książce Judith Herman „Trauma i powrót do zdrowia".

Na to wszystko nakłada się lawinowy wzrost jednostek diagnostycznych, spośród których możemy dzisiaj swobodnie wybierać, a wśród których wiele ma postać syndromów osób pokrzywdzonych. W 1952 roku pierwsze wydanie „Diagnostic and Statistical Manual of Mental Disorders" („Diagnostyczny i statystyczny podręcznik zaburzeń") (DSM) wyróżniało zaledwie 106 jednostek chorobowych i zaburzeń psychicznych. W 1968 roku, w drugim wydaniu „DSM", było ich już 182. Wydanie trzecie z roku 1980 przyniosło zdecydowany wzrost tej liczby, bo zawierało ich aż 265. Ale choroby i dolegliwości psychiczne zdawały się mutować dalej, gdyż w trzecim uzupełnionym wydaniu „DSM" z roku 1987 było ich 292. Wydanie czwarte przyniosło niewielki wzrost do 297. Zrewidowana wersja z roku 2000 zawierała ich już tyle, ile dni liczy rok. Ostatnie, piąte wydanie wyróżnia 374 zaburzenia psychiczne. W ciągu zaledwie 60 lat liczba zaburzeń psychicznych została zwielokrotniona ponad trzy i pół razy.

Tłum pretendentów

Cóż, wśród siedmiu grzechów głównych nie ma grzechu przesady, a walka toczy się o rząd dusz, lub raczej rząd ofiar do zagospodarowania. Toczy się zresztą z dość dużym powodzeniem, bo o ile we wczesnych latach 60. 14 proc. populacji amerykańskiej (ok. 25 mln) otrzymało jakąś formę opieki psychologicznej w ciągu swojego życia, to do 1976 r. liczba ta wzrosła do 26 proc., a w 1990 roku do 33 proc. Według Amerykańskiego Towarzystwa Psychologicznego do 1995 roku 46 proc. (ok. 128 mln) miało kontakt ze specjalistą od zdrowia psychicznego. Na początku tego stulecia była to już większość, bo aż 80 proc. populacji. Liczby te jednak w żaden sposób nie przekładają się na zmniejszenie się problemów doświadczanych przez ludzi. Przeciwnie, wskaźniki chorób i zaburzeń psychicznych cały czas rosną.

Celem przytoczonych danych nie jest przekonanie czytelnika, że problem krzywdy i ofiar nie istnieje, lecz skłonienie do refleksji, że kiedy wszyscy stają się ofiarami i rywalizują o ten status, to ludzie rzeczywiście skrzywdzeni i wymagający pomocy zginą w tłumie pretendentów. Wszechobecność ofiar i coraz większa ich natarczywość prowadzi do zmęczenia współczuciem. Już dzisiaj ci, którzy dostrzegli korzyści z bycia ofiarą, wykorzystują to bez skrupułów. Przykładów nie trzeba daleko szukać. Kontrole służb medycznych pokazują, że najczęściej wystawianymi „lewymi" zwolnieniami lekarskimi są te, które wskazują na depresję jako powód niezdolności do pracy. To „bardzo dobre" zwolnienia, bo nie zmuszają do pozostawania w domu i leżenia w łóżku, a łatwo je uzyskać, bo lekarze boją się ewentualnych konsekwencji swoich podejrzliwości. Nie chcą być oskarżani o to, że nie wyciągają pomocnej dłoni w kierunku ofiary ciężkiej choroby. Tylko czy taki rodzaj wrażliwości w jakikolwiek sposób pomaga rzeczywiście cierpiącym, ciężko chorym na depresję ludziom? Czy natarczywe nagłaśnianie depresji jako problemu społecznego doprowadzi do pomocy większej liczbie rzeczywiście cierpiących ludzi, czy może raczej do zbagatelizowania tej choroby jako coraz powszechniej wykorzystywanej wymówki? Czy bezmyślne i bezrefleksyjne nagłaśnianie problemów związanych ze zdrowiem psychicznym nie zmienia się w zachętę do przyjmowania konkretnych ról i nie przybiera formy wskazówek, jak to zrobić?

Więcej pożarów niż strażaków

W dyskusji o kulturze ofiar, mocno zdominowanej akcentami politycznymi, często pomija się udział psychologii i psychiatrii w jej formowaniu, a przecież już w 1983 roku zwracał uwagę na ten problem Bernie Zilbergeld w swojej książce „Shrinking of America" (tytuł jest grą słów, bo słowo „shrink" oznacza po angielsku zarówno czasownik „kurczyć się", jak i psychiatrę). Zilbergeld pokazał, w jaki sposób psychobiznes zamienia każdy rodzaj niezadowolenia w syndrom lub w chorobę wymagające terapii. Niemal zapomniana została również gruntowna analiza psychobiznesu przeprowadzona przez Tanę Dineen w książce pod znamiennym tytułem „Manufacturing Victims: What the Psychology Industry is Doing to People" („Produkcja ofiar: Co psychologiczny przemysł czyni ludziom"). A to przecież, obok prawników, właśnie psychobiznes odnosi najwięcej korzyści z „produkcji" ofiar, do których wyciąga potem pomocną dłoń. To psychobiznes i kultura terapeutyczna wytworzyły mechanizmy obrony odwołujące się do dobra tych ofiar i każdego, kto poddaje krytyce ich działania, automatycznie oskarża o zniechęcanie do korzystania z ich „pomocy" i współudział w pogłębianiu cierpienia ofiar. Faryzeizm psychobiznesu sięga dzisiaj szczytu, bo oto coraz częściej słychać głosy, które przekonują, że kultura terapeutyczna pozwala przezwyciężyć negatywne skutki kultury ofiar. Zaiste!

Ta argumentacja jest jednak ciągle na tyle skuteczna, że większość nie dostrzega, iż masowa produkcja ofiar wymaga również masowej produkcji oprawców, podobnie jak bohaterskie gaszenie pożaru wymaga jego wzniecenia. Tyle że psychobiznes wznieca więcej pożarów, niż jest w stanie ugasić. Każdy pacjent, stając się ofiarą swoich rodziców, partnerów, przełożonych, rówieśników, odkrywa lub stwarza kolejnych oprawców. W dziesiątkach milionów dolarów można już liczyć odszkodowania, jakie amerykańskie sądy przyznały rodzinom niesłusznie oskarżonym przez swoich bliskich, którym terapeuci pomogli „odkryć", że byli ich ofiarami. Te liczby nie oddadzą jednak rzeczywistej skali nieszczęść, do której prowadzi kultywowanie kultury ofiar – rozbitych rodzin, dożywotnich urazów. Rosnące wskaźniki problemów, chorób, zaburzeń psychicznych i samobójstw to obraz pożogi wznieconej po to, by móc wykazać się przy jej gaszeniu. Na myśl nie przyjdzie nam jednak, by szukać podpalaczy. Szaleństwo, którego jesteśmy świadkami, to rodzaj perpetuum mobile, w którym kultura terapeutyczna żywi się ofiarami nieustannie powoływanymi przez siebie do życia. Niczym Saturn pożerający własne dzieci.

Tomasz Witkowski jest doktorem psychologii, pisarzem, autorem m.in. „Psychoterapii bez makijażu", trzech tomów „Zakazanej psychologii" i wydanych w USA „Psychology Gone Wrong" oraz „Psychology Led Astra"

W filmie „Brzdąc" z 1921 roku szklarz, w którego rolę wcielił się Charlie Chaplin, zapewnia sobie popyt na swoje usługi dzięki temu, że chłopak, którym się opiekuje, wybija wcześniej szyby, rzucając w nie kamieniami. Prosty schemat polegający na stworzeniu problemu po to, aby później zaoferować jego rozwiązanie, nie jest oryginalnym pomysłem Chaplina. Niejeden biznes działający na długo przed emisją tego filmu, jak i dzisiaj, działał w ten sposób.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Kiedy będzie następna powódź w Polsce? Klimatolog odpowiada, o co musimy zadbać
Plus Minus
Filmowy „Reagan” to lukrowana laurka, ale widzowie w USA go pokochali
Plus Minus
W walce rządu z powodzią PiS kibicuje powodzi
Plus Minus
Aleksander Hall: Polska jest nieustannie dzielona. Robi to Donald Tusk i robi to PiS
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Prof. Marcin Matczak: PSL i Trzecia Droga w swym konserwatyzmie są bardziej szczere niż PiS