Zbyt dobrze pamiętam tamte czasy, żeby dziś słuchać spokojnie o rządowych planach „repolonizacji" TVN. Zwłaszcza gdy, oprócz szeregu hipokrytów udających, że chodzi o „reeuropeizację" polskiego rynku medialnego czy nawet obronę TVN przed wykupieniem przez Rosjan, sam autor ustawy przyznaje, że istotą projektu jest uzyskanie przez władzę wpływu na największą niezależną telewizję. „Jeśli się uda tę ustawę przeprowadzić i jakaś część tych udziałów zostanie być może wykupiona też przez polskich biznesmenów, będziemy mieli jakiś tam wpływ na to, co się dzieje w tej telewizji" – po kilku dniach kluczenia Markowi Suskiemu wypsnęło się wreszcie, co jest prawdziwym celem ustawy. Jak ten cel byłby realizowany – można sobie wyobrazić, obserwując, kim władza obsadza media lokalne po przejęciu jej przez „polskiego biznesmena" Daniela Obajtka. O wnioskach płynących z tego, jak wygląda telewizja publiczna w całości kontrolowana przez władzę, szkoda nawet wspominać, a przecież Suski życzyłby sobie, żeby TVN wzorował się właśnie na TVP.




Przez całe lata rządy miały bezpośrednie lub pośrednie, formalne lub nieformalne przełożenie na prywatnych nadawców, których właścicieli można było straszyć nieprzyznaniem koncesji czy zaszkodzeniem im w innych biznesach. Gdy Tomasz Lis chciał w „Faktach" puścić taśmę z Charkowa, usłyszał od Mariusza Waltera, że chce mu „stację wyp...lić w powietrze", i o pijanym Kwaśniewskim dowiedzieliśmy się dopiero z zachodnich mediów.

Tak było. I tak już nigdy nie miało być. Można i trzeba mieć szereg zastrzeżeń do TVN, ale przynajmniej – w przeciwieństwie do TVP i innych mediów, na które władza ma wpływ, kupując je reklamami spółek Skarbu Państwa – nagłaśnia także afery niewygodne dla tej strony politycznego sporu, którą w sposób oczywisty wspiera. Jeśli władzy przeszkadzają media patrzące jej na ręce, powinna zrobić coś z rękami, a nie z tym, kto patrzy, widzi i pokazuje.