Cywilizacja w kawałkach. Trendy na rok 2019

Pękanie internetu, podatki od technologii i biologiczne rozwarstwienie ludzi. W świecie ciągłej niepewności potrzebujemy kogoś, kto przeprowadzi nas za rękę przez nasze własne plany na przyszłość.

Aktualizacja: 30.12.2018 18:36 Publikacja: 30.12.2018 00:01

Cywilizacja w kawałkach. Trendy na rok 2019

Foto: Getty Images

Co nas czeka w nowym roku? Z pewnością więcej przepoczwarzeń niż przełomów, bo postęp techniczny dziś to częściej innowacja niż wielkie rewolucje. Te drugie ciągle się zdarzają, ale są rzadkie. Dlatego myśląc o przyszłości technologii, myślimy raczej o procesach i trendach. Nie zawsze oczywiście wiemy, czy zaowocują one w kolejnym roku, czy później. Wiemy jednak, że pewnym zjawiskom musimy się bacznie przyglądać. Oto subiektywny przegląd procesów, które w 2019 roku wpłyną na kształt cywilizacji.

Internety jak kotlety

Co o tym piszą w internetach? – pytamy, gdy chcemy zasięgnąć powierzchownej opinii na jakiś temat. Niestety, żartobliwa liczba mnoga słowa „internet" powoli przestaje być czymś zabawnym. Na naszych oczach globalny zbiór połączonych sieci komputerowych rozwarstwia się i rozpada na kawałki – a rok 2019 będzie tego świadkiem. Wszystko dlatego, że największe potęgi świata dojrzały zalety posiadania własnego „prywatnego" internetu – z własną infrastrukturą, swoimi zasadami, wyszukiwarkami i mechanizmami kontroli.

To koniec czasów, gdy internet był dziewiczą ziemią niczyją, a Amerykanie, którzy jako pierwsi globalnie go wdrożyli, korzystali z pełni strategicznej przewagi: to ich przeglądarki i wyszukiwarki (takie jak Google) zaczęły wpływać na to, co ładują sobie do głowy i duszy miliony internautów; to oni kontrolowali infrastrukturę i technologie, czuwając nad bezpieczeństwem danych, i wpływali na kierunek rozwoju sieci. Ale chociaż nam, ludziom Zachodu, to nie przeszkadzało (bo USA to sojusznicy Europy, o podobnych interesach i wartościach), to jednak potęgi takie jak Chiny czy Rosja od dekad zgrzytały zębami. I kombinowały, jak tu położyć rękę na choćby wycinku globalnego ruchu sieciowego. W końcu w ich rozumieniu internet to taka sama przestrzeń globalnej rywalizacji jak lądy, morza czy kosmos.

Dlatego właśnie dziś Rosja i Chiny próbują wygryźć z tej przestrzeni tyle, ile się tylko da: otwarcie sprzeciwiają się wartościom zachodnim, takim jak swobodny dostęp do informacji, i formują sieć na swoje autorytarne podobieństwo. Powołują się przy tym na takie hasła, jak „suwerenność informacyjna" i „bezpieczeństwo danych". W ramach tej strategii próbują też uniezależnić od pośrednictwa USA przyznawanie domen internetowych poprzez przeniesienie kompetencji Internetowej Korporacji ds. Nadawania Nazw i Numerów (ICANN) z siedzibą w Kalifornii na poziom ONZ. Oba kraje stworzyły też własne, kontrolowane przez służby wyszukiwarki internetowe (rosyjski Yandex i chiński Baidu), a także rozwijają własne przeglądarki i portale społecznościowe (rosyjski VKontakte, chiński WeChat) jako konkurencję dla zachodnich. Co więcej, zagranicznym firmom działającym na ich terytorium każą udostępniać kody źródłowe ich programów.

Rosja i Chiny inwestują też w infrastrukturę, bo przyjęły, że w budowaniu systemu władzy nad duszami liczy się nie tylko to, do kogo należą przepompownie informacji. Liczy się także to, z czyich części są „rury" w tych przepompowniach. Według ich kalkulacji własna infrastruktura dopełniałaby kontrolę nad obiegiem danych. Oba kraje cierpliwie idą w tym kierunku: Rosjanie mają już alternatywny wobec amerykańskiego GPS system geolokalizacji (GLONASS), a Chińczycy stworzą taki do roku 2020. Co więcej, Chińczycy już od 2006 roku posiadają Wielki Firewall – prawno-infrastrukturalny system kontroli sieci. W jego ramach każdy dostawca internetu w Chinach musi zatrudniać cenzora, który wpina się w ruch sieciowy i przeczesuje go w poszukiwaniu niepożądanych treści.

W identycznym kierunku idzie Rosja, która przygotowuje... ustawę o radykalnym odcięciu się od globalnego internetu. To nic dziwnego, zwłaszcza że kraj ten otwarcie postrzega internet jako narzędzie wojny informacyjnej (doktryna bezpieczeństwa informacyjnego z 5 grudnia 2016 r.). Według projektu ustawy wszyscy dostawcy internetu będą musieli zainstalować darmowy państwowy sprzęt do monitorowania ruchu w sieci. – Cały kraj będzie jak na dłoni – cieszył się po ogłoszeniu projektu poseł Andriej Ługowoj, oskarżony o głośne zabójstwo eksszpiega FSB Aleksandra Litwinienki w 2006 roku. – Zrozumiemy w końcu, skąd wpływa do nas internet, gdzie i dokąd zmierza.

W tym rozumieniu pomoże nowa instytucja, która będzie dokładnie śledzić, co wpływa, a co wypływa z sieci. Dzięki niej internet w Rosji stanie się odizolowanym od świata zamkiem z własnymi murami, mostem zwodzonym i halabardzistami z FSB, którzy przeszukają każdą wjeżdżającą karawanę informacji.

Czy w 2019 roku mamy się z tego powodu martwić? Szkielet sieci – a więc jej najbardziej uczęszczane, światłowodowe „autostrady" – w dalszym ciągu kontrolują podmioty zachodnie. Jednak na terenach innych cywilizacji to się zmienia. Choć na razie chiński i rosyjski podbój infrastruktury sieciowej ograniczony jest do własnego terytorium, to potrafi rozlewać się za granicę – i to całkiem niespodziewanymi środkami.

Nie jest to żadna teoria spiskowa – w mijającym roku magazyn „Bloomberg" poinformował, że chińskie fabryki uczestniczące w łańcuchu produkcji komputerów dla wielkich korporacji USA dodawały mały szpiegowski czip. Możemy się spodziewać, że nie były to jedyne komputery, na których po cichutku zainstalowano podobne czipy, zwłaszcza że ogromna większość światowej produkcji sprzętu komputerowego odbywa się właśnie w Państwie Środka.

Podobne skandale czekają nas w 2019 roku. Każdy kolejny spowoduje, że internet, niczym bity obuchem kotlet, coraz bardziej będzie się rozkawałkowywać w wyniku wzajemnej nieufności. Co ciekawe, pękanie internetu wpłynie też na język polski. Kiedyś norma głosiła, że internet piszemy wielką literą – według językoznawcy Mirosława Skarżyńskiego dlatego, że jest to nazwa własna, która odnosi się do jednego obiektu. Czas ten zwyczaj zmienić i pisać „internety". Bez żartów.

Podatek od Facebooka – i wolności

W Europie też się kotłuje. Przeciwnicy unijnej dyrektywy o prawach autorskich przegłosowanej przez Parlament Europejski w 2018 roku, która nakłada na podmioty zarządzające danymi obowiązek przestrzegania praw autorskich, przewidują jej niekorzystne poboczne konsekwencje. Ma być tak: niebawem ilekroć wkleimy na Facebooka link z tytułem czy wyimkiem treści, portal będzie musiał uiścić opłatę. Nie nam. Być może zapłaci mediom, do których linkuje, lub hurtowniom informacji, które te media zrzeszają. Jeśli nie zapłaci – nie będzie mieć prawa do użycia linków. W praktyce oznaczać to ma, że portal po prostu zablokuje nasz „gorący" link do filmu z pieskami lub tekstu o starcie rakiety Elona Muska.

Przywitana przez twórców i artystów brawami dyrektywa nie wzięła pod uwagę dynamiki rozwoju i cyrkulacji informacji, a przez to uwikłała się w co najmniej kilka paradoksów. O jednym z nich pisze Google (lobbujący przeciw nowym przepisom) w grudniowym komunikacie „Razem dla praw autorskich", w którym stwierdza wprost, że trzeba poszukać lepszych rozwiązań w Europie. Firma podaje przykład treści z YouTube'a – według nowego prawa to portal ponosi pełnię odpowiedzialności za przestrzeganie praw autorskich związanych z wgrywanymi materiałami. Aby sprostać presji, musi więc blokować nowo umieszczane filmy do czasu, aż wypełni procedury sprawdzające.

Dla autorów materiałów, które dynamicznie odpowiadają na aktualne wydarzenia czy trendy, to katastrofa. Jako jeden z pierwszych w Polsce przekonał się o tym vloger Krzysztof Mazur z Klubu Jagiellońskiego, który wykorzystując utwory Dawida Podsiadły zgodnie z prawem cytatu, spotkał się z zablokowaniem treści na nieokreślony czas. Ze względu na presję czasu zamiast fragmentów muzycznych musiał umieścić w materiale tylko ich głosowy opis.

Podobny problem dotknie portali społecznościowych – Facebook może zostać niebawem zmuszony do egzekwowania praw autorskich za każdym razem, gdy użyje tytułu czy wycinka treści, który wgrywa się pod linkiem. A jeśli nie będzie mieć umowy z medium, będzie musiał blokować jego treści w obawie przed pozwem z jego strony.

W roku 2019 w tym duchu oczekujmy zażartych sporów prawnych i publicystycznych o kształt mediów społecznościowych i ramy wolności dla nich. To spory o wiele bardziej skomplikowane, niż głoszą zwolennicy teorii „złe korporacje kontra wolni obywatele". Dyrektywa UE wzięła się z pobudek szlachetnych – czyli z przekonania, że rynek mediów społecznościowych to – nomen omen – wolnoamerykanka.

Kilka lat temu wraz z Jarosławem Włodarczykiem z Press Club Polska napisaliśmy esej „News Wars". Stwierdziliśmy w nim wręcz, że media społecznościowe pasożytują na treściach – nie produkują ich, lecz są jedynie ich przepompownią, która jednak zarabia na używaniu i zarządzaniu nimi. Dlatego jako racjonalną propozycję potraktowaliśmy jakąś formę opodatkowania, choćby pośredniego, największych portali społecznościowych – aby twórcy treści nie byli wykorzystywani. Teoretycznie dyrektywa UE zmierza właśnie w takim pozytywnym kierunku, choć jej obecna forma z pewnością nie jest idealna.

Jak widać, w regulowaniu nowych technologii idziemy jako ludzkość po omacku, często wpadając z deszczu pod rynnę. Na przykład Uganda nałożyła w mijającym roku na wszystkich obywateli korzystających z dużych portali społecznościowych bezpośredni podatek równowartości 20 gr dziennie, do tego nieopatrznie generujący jeszcze inne podatki. Z ich ściągalnością oraz identyfikacją płatników może być różnie, choć prezydent Yoweri Museveni zapewnia, że jako siedlisko „plotek i obmowy" portale i tak zapłacą. Ciekawe, które kraje w nowym roku pójdą za przykładem Ugandy?

Biorozwarstwienie ludzkości

Wróćmy do Chin. Co się stało, to się nie odstanie – tak można skomentować skandal, który wybuchł pod koniec 2018 roku, gdy naukowiec He Jiankui z Południowochińskiego Uniwersytetu Nauki i Technologii w Shenzhen ogłosił, że narodziły się dzieci odporne na wirus HIV. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że ich odporność miała zostać nabyta w wyniku manipulacji genetycznej, której Jiankui dokonał, gdy dzieci były jeszcze embrionami. Ledwo ogłosił swój wyczyn, a rozpętało się medialne piekło. – To eugenika, skrajnie nieetyczne eksperymenty na ludziach! – krzyczeli jedni. – To nowa forma medycyny, która wyeliminuje choroby i pozwoli na szybszą ewolucję człowieka – oponowali drudzy. Jeszcze inni dodawali, że edycja genów u dzieci może mieć w przyszłości szkodliwy wpływ na ich zdrowie. Jiankui bronił się, że wszyscy zainteresowani są świadomi ryzyka, i podkreślał, iż inżynieria genetyczna w jego rozumieniu to technologia wyłącznie lecznicza, a nie służąca do ingerencji w kolor oczu czy iloraz inteligencji.

Później było jeszcze ciekawiej: pod wpływem międzynarodowej krytyki uniwersytet, na którym pracował Jiankui, odciął się od badań i ogłosił, że odbywały się bez jego wiedzy. A potem stało się to, co spotkało też innych, którzy zdobyli kontrowersyjny rozgłos w Państwie Środka – naukowiec zniknął bez śladu. To zniknięcie jest symptomatyczne – ktoś wysoko postawiony zadecydował, iż o pewnych rzeczach lepiej nie mówić, nawet jeśli się je robi.

Najwyraźniej historia narodzin dzieci odpornych na HIV to oznaka trendu, który ostatecznie doprowadzi do spełnienia się wizji Aldousa Huxleya – rozwarstwienia rasy ludzkiej na różne „klasy", o różnym stopniu doskonałości biologicznej i zróżnicowanym sprzężeniu z technologią. I niekoniecznie chodzi tu o wizję z filmu „Elizjum", gdzie garstka zdrowych bogaczy żyje na orbicie, a kaszląca reszta na pustynnej, postapokaliptycznej Ziemi. Świat, do którego zmierzamy, to raczej świat, w którym globalny konsensus etyczny w nauce de facto przestaje obowiązywać – choćby na papierze miał cały czas trwać w najlepsze. To świat, w którym wyłonią się różne filozofie doskonalenia człowieka.

Na razie jeszcze zachodnie normy etyczne w nauce się trzymają, a kontrowersyjne metody są omijane szerokim łukiem; jeśli pojawia się kontrowersja, naukowcy dążą do osiągnięcia podobnych rezultatów „naokoło", szukając metod etycznych. A odstępców od tej reguły się piętnuje. Są jednak miejsca, gdzie zachodnia etyka albo nie obowiązuje, albo jest tylko fasadą.

Jeśli najbardziej zaawansowane naukowo kraje odmówią ci prowadzenia badań ze względów etycznych, możesz je prowadzić np. w Meksyku, który nie uregulował wielu kwestii związanych z medycyną czy biologią; oczywiście mainstream ci tych wyników nie opublikuje, ale zawsze możesz grać na własną rękę. Możesz też – jak zdaje się pokazywać skandal z He Jiankui – działać w Chinach po cichutku i bez rozgłosu. Oczywiście, formalnie to godne potępienia, jednak w Chinach prawem jest wola Partii, a niekoniecznie znamy tę wolę, tak jak i zakres badań wszystkich państwowych instytutów.

Wiemy jednak, że konfucjańskie Chiny w odróżnieniu od (post)chrześcijańskiego Zachodu bardziej stawiają na interes całości niż godność jednostki. Według takiej etyki manipulacja embrionami powinna być oceniana nie tylko pod kątem godności czy ryzyka pacjenta, ale też pod katem społecznej korzyści, jaka płynie z badań. Interes całości liczy się tu bardziej niż jednostka (pisałem o tym już w „Plusie Minusie" w tekście pt. „Nowy wspaniały rój"). Dlatego warto się zastanowić, na ile oburzenie chińskich naukowców na narodziny dzieci wolnych od HIV było szczere, a na ile stanowiło jedynie teatr na użytek Zachodu.

Po co ten teatr? Żeby nie doszło do załamania współpracy naukowej między Zachodem a Chinami. Etyka w nauce to bowiem wypadkowa mocy cywilizacji, a dziś najsilniej oddziałuje na świat cywilizacja zachodnia – oparta na indywidualizmie i godności jednostki. Jeśli ktoś nie respektuje tych wartości, Zachód nie chce z nim współpracować. Ten układ się jednak zmienia. Dlatego w kolejnych latach oczekujmy podobnych kontrowersji wokół genetyki i medycyny. Oczekujmy też stopniowego rozwarstwiania się ludzkości na kilka obozów etycznych, z różnymi przekonaniami na temat tego, gdzie leży granica naukowej interwencji w jestestwo człowieka.

W przyszłości na Zachodzie korzyści z postępu genetyki i innych dziedzin nauki będą częściowo demokratyzowane i oferowane wszystkim chętnym. Dobrym przykładem postępującej popularyzacji jest np. medycyna spersonalizowana, wykorzystująca zaawansowaną wiedzę o biologicznych uwarunkowaniach konkretnego człowieka do wybrania mu optymalnego stylu życia czy przewidywania ryzyka chorób. Jednak w innych cywilizacjach mechanizmy demokratyczne kuleją albo w ogóle nie istnieją – i właśnie tam pewne ulepszenia będą konserwować przewagę elit nad klasami niższymi, niczym w „Nowym wspaniałym świecie" Huxleya.

Lek na lęk przyszłości

W świecie zarastających ludzkość internetów i niepokojących trendów rozwojowych pozostaje jeden archetyp, który niesie nam nadzieję – matka. To nie żart. W czasach, gdy głos po drugiej stronie telefonu ze wszystkimi jego „yyy..." i „uhm" może być głosem algorytmu (co dobitnie pokazał w tym roku Google Assistant), rośnie potrzeba przewodnika po bezdusznym świecie postępu i techniki. Gdy algorytmy zabierają nam pracę, a informacji wokół jest po prostu za dużo dla naszego mózgu, rośnie potrzeba opiekuna, który tę rzeczywistość uporządkuje.

Ten nieznośny stan psychiczny opisywał już kilkadziesiąt lat temu Alvin Toffler w głośnej książce „Szok przyszłości". Postęp cywilizacji, twierdził Toffler, wymagać będzie od nas nieustannej adaptacji. Z tego względu analfabetą XXI wieku będzie nie ten, kto nie umie czytać i pisać, lecz ten, kto nie umie szybko się uczyć, potem gwałtownie oduczać, a następnie znów uczyć się czegoś zupełnie innego. To się dzieje – w ciągu całego życia wielu z nas zmieni zajęcie nie kilka, ale nawet kilkanaście razy. Po drodze część wykonywanych przez nas funkcji będą przejmować algorytmy i roboty. Przy tym każda zmiana zajęcia będzie wymagać nowych kompetencji, umiejętności i narzędzi.

Chcemy czy nie, czeka nas lifelong learning, czyli dokształcanie się przez całe życie. Ale po drugiej stronie pojawia się potrzeba lifelong teaching – czyli nauczyciela, pomocnika, przewodnika; potrzeba kogoś, kto nauczy nas i nasze dzieci tego, czego nie nauczył lub nawet nigdy nie nauczy system edukacji. Dlatego amerykańska badaczka Anne Marie Slaughter z think tanku New America przewiduje w magazynie „Wired", że w roku 2019 będziemy świadkami intensywnej „monetyzacji matkowania", czyli rozwoju profesji, które oswoją nasz lęk przed przyszłością, ułatwią rekalibrację kompetencji i najzwyczajniej w świecie pomogą w życiowej orientacji. Profesjonaliści od matkowania będą podnosić nasz kapitał ludzki w niedosięgłych dla robotów sferach – a po ich usługi sięgniemy nie tyle z zupełnej bezradności wobec świata, ile z braku czasu na jego dogłębną analizę. Wybierzmy ich jako swoistych nawigatorów kariery. W efekcie takie profesje, jak coaching, mentorstwo, doradztwo, tutoring, nauczycielstwo czy pomocnictwo wszelkiego typu, przeżyją rozkwit.

Choć świat „rodzicielskich" porad za pieniądze ma sens, w ten świąteczno-noworoczny czas warto zajrzeć czasem do stajenki pod choinką – z perspektywy XXI wieku to pamiątka czasów, w których za matkowanie nie trzeba było płacić.

Dr Grzegorz Lewicki – dziennikarz, filozof, politolog, konsultant ds. prognostyki. Były kierownik działu nauka tygodnika „Wprost". Absolwent m.in. London School of Economics i Maastricht University. Współautor „Indeksu mocy państw" (2018) i redaktor antologii „Miasta w nowym średniowieczu" (2016); obecnie pracuje nad książką o teorii cywilizacji i szansach Polski w XXI wieku. Kontakt: www.greglewicki.com

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Co nas czeka w nowym roku? Z pewnością więcej przepoczwarzeń niż przełomów, bo postęp techniczny dziś to częściej innowacja niż wielkie rewolucje. Te drugie ciągle się zdarzają, ale są rzadkie. Dlatego myśląc o przyszłości technologii, myślimy raczej o procesach i trendach. Nie zawsze oczywiście wiemy, czy zaowocują one w kolejnym roku, czy później. Wiemy jednak, że pewnym zjawiskom musimy się bacznie przyglądać. Oto subiektywny przegląd procesów, które w 2019 roku wpłyną na kształt cywilizacji.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi