Nie tylko Bacon i Freud. Angielskie malarstwo w Budapeszcie

W Budapeszcie możemy oglądać prace czołowych brytyjskich twórców ubiegłego i tego stulecia. Malarzy, którzy za pomocą płótna i farb powiedzieli coś ważnego o człowieku i otaczającym go świecie.

Publikacja: 04.01.2019 18:00

Lucian Freud, „Nagi portret” (1972–1973)

Lucian Freud, „Nagi portret” (1972–1973)

Foto: materiały prasowe

Bacon, Freud and the Painting of the School of London" w Węgierskiej Galerii Narodowej – do obejrzenia jeszcze przez tydzień – to wystawa bardzo brytyjska, wpisana w tamtejszy kontekst artystyczny, społeczny i polityczny. Wpisanie w lokalność jest pewnym ograniczeniem – widz nie znający tamtejszych uwarunkowań może być trochę zagubiony, tym bardziej że część zgromadzonych na wystawie malarzy jest istotnych przede wszystkim dla angielskiej historii sztuki (sama wystawa wcześniej była prezentowana w londyńskiej Tate Britain). Jednak, paradoksalnie, to także siła tej ekspozycji. Pozwala zobaczyć, jak rozmaite artystyczne poszukiwania były przyjmowane w kraju, który długo pozostawał trochę na uboczu najważniejszych nurtów sztuki – status Londynu zmienił się dopiero w ostatnich dekadach. To ciekawe doświadczenie, zwłaszcza dla oglądającego wystawę pochodzącego z kraju o podobnie peryferyjnym położeniu, jak Węgry czy Polska właśnie.

Na ekspozycji spotkały się trzy pokolenia. Pierwsze to twórcy urodzeni w pierwszej dekadzie ubiegłego wieku: William Coldstream i Francis Bacon. To oni, obok starszego o dwa dziesięciolecia Davida Bomberga, w znacznej mierze ukształtowali oblicze sztuki Zjednoczonego Królestwa XX wieku. Drugie pokolenie to artyści urodzeni w dwudziestoleciu międzywojennym, poczynając od Luciana Freuda – rocznik 1922, a kończąc na Franku Auerbachu i Euanie Uglowie (odpowiednio 1931 i 1932). Trzecie to malarki Cecily Brown, Jenny Saville i Lynette Yiadom-Boakye, które przyszły na świat pod koniec lat 60. i w kolejnej dekadzie. Wszystkich ich łączy przywiązanie do malarstwa, sztuki, która – jak podkreślają twórcy wystawy – „przechwytuje osobiste i bezpośrednie doświadczenia oraz wydarzenia", przenosząc je następnie na płaszczyznę obrazu. – Chcę, żeby farba działała jak ciało – mawiał Freud.

Mistrzowie i uczniowie

Budapeszteńska ekspozycja bardzo dobrze pokazuje znaczenie w sztuce tradycji artystycznych oraz szkoły jako miejsca przekazywania przez kolejne pokolenia doświadczenia i określonego myślenia o sztuce. Jednym z kluczy do tej wystawy są relacje mistrz–uczeń. To jedna z najważniejszych nici łączących wielu zgromadzonych tu artystów. Nie zawsze dziś dla nas zrozumiała. Np. patrząc na ugrzecznione, wręcz nieznośnie poprawne obrazy Williama Coldstreama, można się zastanawiać, dlaczego pełnił tak ważną rolę w brytyjskim życiu artystycznym. Jednak to on, jako wykładowca londyńskiej Slade School of Fine Art, znacząco wpłynął na twórczość Michaela Andrewsa i Euana Uglowa oraz na kolejne pokolenia artystów. W Slade uczył także Freud, a wśród absolwentów była m.in. Paula Rego, kolejna ważna malarka obecna na wystawie. Z kolei David Bomberg, wykładowca innej londyńskiej uczelni, Borough Polytechnic, zachęcił swych studentów – Franka Auerbacha, Leona Kossoffa czy Dorothy Mead – do eksperymentów z materią malarską, do myślenia o obrazie jako płaszczyźnie niemalże dotykowej, cielesnej, jako materii, w której można odcisnąć życiowe doświadczenie.

Wystawa obnaża wyobrażenie o postromantycznej, dość naiwnej wizji artysty, samorodnego geniusza. Pokazuje znaczenie edukacji artystycznej. Zarazem mówi o roli jednostkowego doświadczenia, spotkania z twórczością na tyle odmienną, że zmuszającą do przemyślenia własnych, dotychczasowych wyborów. Trzecim „mistrzem" na tej wystawie jest bowiem Francis Bacon, pozostający poza instytucjami edukacyjnymi. To on znacząco wpłynął na malarstwo Freuda, który z czasem odchodzi od płócien malowanych z nieomal fotograficzną precyzją i zaczyna eksperymentować z farbą. Na jego obrazach zaczynają być widoczne wyraziste pociągnięcia pędzla, ich faktura staje się mięsista, a lodowaty chłód przedstawień zostaje zastąpiony emocjami. Obrazy Bacona wywierają wpływ na twórczość Auerbacha, Kossoffa, na przybysza z Ameryki R.B. Kitaja i na wielu innych młodszych twórców.

Przy czym sam Bacon długo eksperymentował, m.in. z surrealizmem. Dopiero w „Trzech studiach postaci u stóp Ukrzyżowania" z 1944 roku – jednym z najsłynniejszych dzieł ubiegłego stulecia – udało się mu wypracować własny, odrębny malarski język. Miał wtedy 34 lata. Wystawienie tryptyku w kolejnym roku w londyńskiej Lefevre Gallery zwróciło na niego uwagę publiczności i krytyki. To był początek sławy. W 1948 roku jego obraz kupiło nowojorskie Muzeum Sztuki Nowoczesnej. W 1954 roku jego płótna – obok dzieł Bena Nicholsona i Freuda – pokazano w Brytyjskim Pawilonie na weneckim Biennale Sztuki.

Realizm w czasach fotografii

Bacon, Freud..." przede wszystkim stawia pytanie o możliwość realistycznego malarstwa w XX i XXI wieku. O sens powstawania obrazów w epoce dominacji fotografii i filmu, eksperymentów artystycznych i odrzucenia figuracji. Czy nadal jest miejsce na twórczość przywiązaną do przedstawiania rzeczywistości? – to pytanie przewija się przez całą ekspozycję. I nie ma na nie jednej odpowiedzi. Jeżeli popatrzy się na sztukę ostatnich 100 lat, trzeba bowiem mówić o wielu realizmach. O różnych sposobach opowiadania za pomocą malarstwa o rzeczywistości. W takim spojrzeniu realistami są Gerhard Richter i David Hockney, Marlene Dumas i Luc Tuymans, Wilhelm Sasnal i Elizabeth Peyton.

Bacon czy Freud dzisiaj są już klasykami sztuki. Ich obrazy znajdują się w najważniejszych muzeach i są sprzedawane za znaczne kwoty. Niegdyś wydawali się archaiczni w swym przywiązaniu do płótna i pędzla, w wierze w sens malowania ludzkiej postaci i jej otoczenia. Trzymali się trochę na uboczu tego, co dzieje się w awangardzie. Jednak po latach okazuje się, że to inni byli na uboczu.

Jednak realizm Bacona czy Freuda jest specyficzny, przesycony emocjami. Obaj nie bali się deformacji, która ma spotęgować realistyczne widzenie. Jak podkreślał Bacon w rozmowach z krytykiem sztuki Davidem Sylvestrem: „artysta musi być gotów otworzyć się, lub powinienem raczej powiedzieć, uwolnić uczucia i sprawić, by widz powrócił do życia bardziej gwałtownie". Człowiek w jego obrazach wydaje się odarty niemalże ze wszystkiego, ze wszystkich konwencji, póz. Poza statusem społecznym, kulturowymi uwarunkowaniami. Jest nagi, cielesny, czujący ból, ale też pożądanie. Podpatrywany niemalże przez dziurkę od klucza. Przede wszystkim jest człowiekiem, który ma ciało. Lucian Freud przedstawia bohaterów swoich obrazów ze wszystkimi ich niedostatkami. Wydaje się wręcz epatować brzydotą. Jednak to pozór. On tylko przypominał o fizycznym wymiarze człowieka i jego otoczenia. Chciał pokazywać ciała realne. Ludzi z ich defektami, z ciałami podlegającymi upływowi czasu, ze zmarszczkami, rozstępami, z obwisłymi brzuchami, opadającymi piersiami i pośladkami, które dawno straciły swą młodzieńczą jędrność.

Przy czym na wystawie w Budapeszcie są bardzo różne propozycje realizmu: są malowane z niemalże fotograficzną precyzją obrazy Stanleya Spencera, kolejnego klasyka brytyjskiej sztuki, i płótna Kossoffa uginające się od ciężaru nałożonej na nie farby, w których pozostały jedynie zarysy pejzaży czy ludzkich wizerunków. Wspólnym mianownikiem dla tych wszystkich artystów jest przywołane w tytule ekspozycji „malowanie życia". Szczególne, bo skupione na człowieku w jego bardzo różnych wymiarach i jego otoczeniu. Nieprzypadkowo twórcy wystawy jej patronem uczynili Friedricha Nietzschego, który – jak podkreśla współczesny amerykański filozof Richard Schacht – wszędzie, gdzie patrzył, „nawet na te dzieła i myślicieli, którzy jakoby reprezentują dumę naszej kultury i szczyt ludzkości" widział jedynie rzeczy dalekie od boskości, lecz arcyludzkie.

Świat realny?

Artyści przez swe obrazy opowiadają o swoim czasie. I są to opowieści przefiltrowane przez własne doświadczenie i artystyczną tradycję. – Moje dzieło jest czysto autobiograficzne. Jest o mnie i moim otoczeniu. Jest próbą zapisu – podkreślał Freud. – Pracuję z ludźmi, którzy interesują mnie. O których się troszczę i o których myślę. W pokojach, w których żyję i je znam. Wykorzystuję ludzi, aby wymyślić swoje obrazy, i mogę bardziej swobodnie, kiedy oni tam są.

Jego płótna są efektem często wielogodzinnego przebywania z modelami. Bezpośredniego kontaktu z tymi, których portretował. Dzieła innych artystów, wielcy mistrzowie z przeszłości, mieli dla niego mniejsze znaczenie. Dopiero pod koniec życia wykonał kilka prac, które są hołdem złożonym dawnym mistrzom, w tym Chardinowi. Inaczej było w przypadku Bacona. Dla niego przeszłość, dzieła Grünewalda, Rembrandta czy Velázqueza miały kluczowe znaczenie, podobnie jak film czy fotografia. Nieprzypadkowo przy okazji wystawy przypominano fotografie Johna Deakina. To właśnie jego portrety przyjaciół i kochanków Bacona były często punktem wyjścia dla jego obrazów, w tym dla znanego wizerunku Isabel Rawsthorne z 1966 roku. To spojrzenie zapośredniczone nie miało oddalić artysty od tego, co tu teraz. Bacon bardzo świadomie wykorzystywał mimetyczne właściwości zdjęć. – Obraz fotograficzny sprawia, że zastanawiam się nad rzeczywistością głębiej, niż gdybym na nią patrzył – tłumaczył.

Na wystawie można zobaczyć obrazy będące wynikiem upartego przyglądania się otaczającemu światu, jego cierpliwego odwzorowywania, jak też wyprawami w inny świat: fantazji, lęków, uprzedzeń. Obrazy Pauli Rego są pełne mężczyzn uprzedmiotowionych, pozbawionych siły i woli. Niemęskich, usidlonych przez matki, żony, córki. W „Rodzinie" z 1988 roku mąż jest krępowany, ubezwłasnowolniony, wręcz seksualnie molestowany. „Panna młoda" (1994) – na obrazie Rego mężczyzna leży ubrany w białą suknię ślubną. – Opowieści są tak samo ważne, jak to, co istnieje w rzeczywistości – przekonuje artystka.

Z kolei Lynette Yiadom-Boakye – jedna z najciekawszych malarek młodego pokolenia – tworzy portrety osób w różnym wieku. Starszych, podlotków, dzieci... Maluje wizerunki zwykłych, przeciętnych ludzi. To portrety? Nie – osoby przez nią namalowane nigdy nie istniały. Nie odnoszą się do rzeczywistego miejsca, ani czasu. Nawet płeć wielu przedstawionych nie jest wcale oczywista. To, co je łączy, to pozaeuropejskie pochodzenie ich przodków. Jakby chciała sportretować tych, dla których w wielowiekowej tradycji zachodniego malarstwa nie było miejsca (lub jedynie spychano ich na margines).

„Bacon, Freud..." jest wreszcie okazją do postawienia pytania o aktualność zgromadzonej na niej twórczości. I jej znaczenie dziś. Na ile doświadczenia poprzednich pokoleń mogą być ważne dla nas, współczesnych? I dla tworzących dziś artystów? W Budapeszcie można zobaczyć zarówno płótna, które nic nie utraciły ze swej siły, jak i obrazy mające obecnie historyczne znaczenie, będące świadectwem dawnych upodobań, stylów, mód. Bezrefleksyjne zaś powielenie przeszłości byłoby też najgorszym z możliwych wyborów. Dobrym przykładem jest Bacon. Dawniej odrzucany, postponowany, dziś nie tylko jest wielbiony, ale doczekał się, także w Polsce, licznych epigonów bezmyślnie powielających jego chwyty, a pomijających wszystko, co w jego malarstwie i w życiu drastyczne, trudne, niepokorne, w tym jego homoseksualizm.

„To, jak widzimy świat, zależy od naszego podejścia do czasu" – zauważył niegdyś David Hockney. Istotne jest to, czy żyjemy w naszym czasie i potrafimy się z nim zmierzyć, czy też uciekamy w przeszłość, w świat naszych poprzedników, nie mając odwagi zmierzyć się – także poprzez sztukę – z naszą rzeczywistością.

Piotr Kosiewski – krytyk i historyk sztuki. Stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego"

„Bacon, Freud and the Painting of the School of London", Budapeszt, Węgierska Galeria Narodowa, kuratorzy: Elena Crippa, Dávid Fehé, wystawa czynna do 13 stycznia 2019 r.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Bacon, Freud and the Painting of the School of London" w Węgierskiej Galerii Narodowej – do obejrzenia jeszcze przez tydzień – to wystawa bardzo brytyjska, wpisana w tamtejszy kontekst artystyczny, społeczny i polityczny. Wpisanie w lokalność jest pewnym ograniczeniem – widz nie znający tamtejszych uwarunkowań może być trochę zagubiony, tym bardziej że część zgromadzonych na wystawie malarzy jest istotnych przede wszystkim dla angielskiej historii sztuki (sama wystawa wcześniej była prezentowana w londyńskiej Tate Britain). Jednak, paradoksalnie, to także siła tej ekspozycji. Pozwala zobaczyć, jak rozmaite artystyczne poszukiwania były przyjmowane w kraju, który długo pozostawał trochę na uboczu najważniejszych nurtów sztuki – status Londynu zmienił się dopiero w ostatnich dekadach. To ciekawe doświadczenie, zwłaszcza dla oglądającego wystawę pochodzącego z kraju o podobnie peryferyjnym położeniu, jak Węgry czy Polska właśnie.

Pozostało 92% artykułu
Plus Minus
Oswoić i zrozumieć Polskę
Plus Minus
„Rodzina w sieci, czyli polowanie na followersów”: Kiedy rodzice zmieniają się w influencerów
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Robert M. Wegner: Kawałki metalu w uchu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Rok po 7 października Bliski Wschód płonie
Plus Minus
Taki pejzaż
Plus Minus
Jan Maciejewski: Pochwała przypadku