Nikola Grbić: ZAKSA tworzy historię

W czasach embarga i zamieszania politycznego były trzy sposoby na godne zarobki: można było zostać politykiem, przestępcą albo sportowcem. My byliśmy tymi, którzy w latach 90. zarabiali najbardziej uczciwie – mówi Łukaszowi Majchrzykowi Nikola Grbić, mistrz olimpijski w siatkówce w barwach Jugosławii, a dziś trener ZAKSA Kędzierzyn-Koźle, która 1 maja zagra w finale Ligi Mistrzów.

Aktualizacja: 02.05.2021 15:48 Publikacja: 30.04.2021 00:01

Nikola Grbić: ZAKSA tworzy historię

Foto: Reporter, Tomasz Kudała

Plus Minus: Pamięta pan, jak doprowadził sportową Polskę do łez w turnieju kwalifikacyjnym do igrzysk olimpijskich w Sydney?

To jeden z moich ulubionych meczów w całej karierze, chociaż nie zdobyliśmy dzięki niemu żadnego medalu, bo to był jedynie półfinał turnieju kwalifikacyjnego. To było niesamowite. Pamiętam tamto spotkanie bardzo dobrze. Przez wiele minut panował w hali hałas, a potem wszystko stanęło, ucichło. Opowiadałem to wiele razy. Takie historie pamięta się do końca życia, a ja w dodatku lubię to wspominać. Podczas przerw hałas był taki, że nie dało się rozmawiać, można było tylko siedzieć i pić wodę. Wszyscy kibice już się cieszyli, że będzie tie-break, a potem jakby ktoś wcisnął pauzę (w czwartym secie Polska prowadziła z Jugosławią 23:17, ale przegrała tego seta i mecz 1:3 – red.).

U nas była rozpacz, a dla was zaczęła się wspaniała sportowa historia. Ale gdy wy walczyliście o igrzyska, w waszej ojczyźnie trwała wojna. Czy czuliście dodatkową presję, żeby przynieść rodakom trochę radości?

To był bardzo specyficzny czas. Siatkówka była pierwszą dyscypliną, w której można było zagrać z kibicami na trybunach w naszym kraju po nałożonym embargu, które trwało 2,5 roku. Graliśmy w hali, w której normalnie trenowaliśmy przy pustych trybunach. Nawet zdobyłem tam jedno mistrzostwo Serbii i na widowni było 200 osób, oprócz rodziny i przyjaciół. A tu nagle na widowni zasiadły trzy tysiące fanów, a 500 kolejnych osób stało na zewnątrz, czekając na bilety. Nie mogłem rozpoznać tej hali. Wtedy zostaliśmy wojownikami. Walczyliśmy za rodaków, którzy nie mogli sami walczyć ze światem. To sport był jedynym polem rewanżu, bo byliśmy słabi ekonomicznie i politycznie, przeżyliśmy naloty, które zniszczyły nasz kraj. Ludzie identyfikowali się z nami, bo mogliśmy się zmierzyć z Hiszpanią, Danią, Szwecją – tymi wszystkimi silnymi, bogatymi krajami. To była dla nas dodatkowa motywacja, a nie presja. Ludzie wstawali o trzeciej lub czwartej w nocy, żeby obejrzeć nasze mecze na mistrzostwach świata w Japonii. To nie był dobry czas dla mojego kraju, ale dla sportowców – już tak.

Staliście się ważniejsi niż piłkarze i koszykarze?

Sport w ogóle był wtedy traktowany poważnie. Ludzie interesowali się wszystkim. Na szczęście dla nas piłkarze grali słabo, nie mieli wyników. Została koszykówka i my. Koszykarze nie zakwalifikowali się jednak do turniejów olimpijskich w Pekinie i Londynie. A nami ludzie się interesowali, bo zdobyliśmy brąz w igrzyskach Atlancie, potem wicemistrzostwo świata i medal na mistrzostwach Europy, a w Serbii, jeśli nie odnosisz sukcesów, to nikt się tobą nie interesuje. Pod koniec lat 90. Polacy nie zdobywali medali, nie byli w czołówce światowej, a jednak oglądały ich tłumy. Zawsze, kiedy graliśmy w waszym kraju, trybuny były pełne. U nas w takiej sytuacji byłyby puste.

Pamięta pan pierwsze mecze po wojnie przeciwko Chorwatom albo Bośniakom?

Nie było wielu takich okazji. Raz jako zawodnik zagrałem z Bośnią w turnieju kwalifikacyjnym w Finlandii pod koniec lat 90. ubiegłego wieku. Z Chorwatami nigdy nie zmierzyłem się jako zawodnik. Nie mają tak silnej reprezentacji, by zakwalifikować się do dużych imprez. Pamiętałem jednak tych zawodników z reprezentacji juniorskich, jeszcze z czasów przed wojną. To byli normalni ludzie, między nami nie było zgrzytów i napięć. Później zostałem selekcjonerem Serbii i w 2015 roku graliśmy w Zagrzebiu w turnieju kwalifikacyjnym do mistrzostw świata. W całej imprezie nie straciliśmy nawet seta, ale nie było też żadnych prowokacji, nieprzyjemnych sytuacji, jakichś przykrych słów. To było dla mnie ważne doświadczenie.

Przeszłość jest dalej obecna w umysłach ludzi?

Ogromna większość wraca do normalnego życia, ale zawsze znajdą się tacy, którzy żyją przeszłością, może mają traumatyczne doświadczenia i nigdy sobie z nimi nie poradzą. Myślę jednak, że wszyscy powinniśmy pamiętać o przeszłości, ale żyć swoim życiem. Nawet jeśli to było traumatyczne dla każdego. Co da mierzenia win, wypominanie sobie tego, jak ktoś się zachował? Wtedy nigdy nie zostawimy przeszłości za sobą. Kiedy dorastałem, czułem się Jugosłowianinem, a nie Serbem. Dla mnie jako młodego człowieka to był wielki, wspaniały kraj. Wspomnienia z dzieciństwa mam piękne. Co się potem stało, to się nie odstanie. Możemy jedynie rozpoznać własne błędy, zastanowić się też nad tym, co zrobiła nam społeczność międzynarodowa.

Dorastał pan w Kleku, małej wiosce. Była tam mieszanka narodowości i kultur...

Było trochę Rumunów i Węgrów. Moja wioska liczyła 2500–3000 ludzi. Po drugiej wojnie światowej władze zabierały biednych ludzi z Hercegowiny i Czarnogóry, pakowały do pociągów i zawoziły do takich wiosek jak moja. Takie miejsca jeszcze istnieją. Mój tata i jego rodzina pochodzili z Hercegowiny. Większość naszych sąsiadów też była stamtąd. Zawsze byliśmy uczeni akceptowania innych kultur, religii, narodowości i życia w pokoju. Nie miałem z tym nigdy problemów. Miałem i mam przyjaciół z różnych krajów. Oceniam ludzi przez to, czy są dobrzy, czy źli, a nie to, skąd pochodzą.

Dzieci czasem bawią się w wojnę. Nie dzieliliście się na Chorwatów i Serbów?

Kiedy dorastałem, wszyscy trzymaliśmy się razem, a tymi złymi byli Niemcy. Teraz pewnie dzieci już się tak nie bawią na podwórku, raczej grają na konsoli i tam wybierają sobie postacie „złych". Dorastaliśmy jednak w innych czasach. Nie było komórek, internetu i zabawy trzeba było sobie wymyślać. Często braliśmy rowery i jeździliśmy w kółko. Nie mówię, że kiedyś było lepiej. Po prostu było inaczej.

Mówi pan, że nie było problemów na tle narodowościowym w reprezentacjach juniorskich. Kiedy pan poczuł, że zaczęło być źle?

Po śmierci Tity jeszcze przez cztery, pięć lat władze próbowały utrzymać jego kurs. Później zaczęły się rzeczy, o których czytamy w książkach historycznych. Inne kraje zaczęły zakulisowo działać tak, żeby podzielić Jugosławię. Finansowały polityków i partie, które zaczęły podnosić kwestie religijne i narodowościowe. Na początku były to pojedyncze głosy, ale im dłużej to trwało, tym bardziej narastało. Prezydenci republik niby rozmawiali, żeby znaleźć rozwiązanie nadchodzącego konfliktu, ale jeśli byli opłacani z zewnątrz w zupełnie innym celu, to nie było szans na wypracowanie kompromisu. Każdy ciągnął w swoją stronę i skończyło się wojną. Czechosłowacja pokazała, że można się było rozstać pokojowo. Nie potrafię powiedzieć, że wszystko zaczęło się od jednej, konkretnej wypowiedzi, wydarzenia. To działo się krok po kroku, różnice narastały i w końcu życie razem stało się niemożliwe. Dodatkowo sprawę komplikowało to, że granice terytorialne nie były wyraźne, zmieniały się na przestrzeni historii, nie dało się tego określić. Nie twierdzę, że Jugosławię można było utrzymać, ale podział powinien być przeprowadzony inaczej. Niestety, ciągle są ludzie, którzy zbijają na tym kapitał polityczny. Mówią o „innych, sąsiednich krajach", jakby nazwy sąsiadów nie mogły przejść im przez gardło.

Kibice, zwłaszcza na meczach piłkarskich między drużynami z Belgradu a Dinamem Zagrzeb, też podgrzewali nastroje?

Był taki jeden mecz w Zagrzebiu, ostatni przed wojną. Dinamo grało przeciwko Crvenej Zveździe. Wielu ludzi z Serbii, którzy pojechali na tamto spotkanie, było jakoś powiązanych z polityką. Jeśli jakieś brudne sprawy musiały być załatwione, robiono to ich rękami. W czasie wojny takie rzeczy też się działy i to po każdej stronie. To było wygodne usprawiedliwienie. Niestety, to też ważna część naszej historii.

Pan ma jakieś bolesne wspomnienia z wojny?

Na szczęście nie mam dramatycznych doświadczeń, ale znam zawodników, którzy stracili ukochane osoby w czasie konfliktu. Jeśli stracisz ojca lub brata, to nieważne, co ktoś potem powie lub zrobi i tak niesamowicie trudno jest przebaczyć. Wojny nigdy nie było na terytorium Serbii, więc nie musieliśmy strzelać. Walczyli głównie ludzie, którzy bronili swoich domów.

Wojna i embargo wywołały kryzys ekonomiczny, biedę. Sportowcy zarabiali wtedy dobrze. Miał pan z tego powodu wyrzuty sumienia?

Po pierwsze, staraliśmy się pomagać finansowo rodzinom. Po drugie, warto pamiętać, że nawet nie zbliżaliśmy się do poziomu zarobków piłkarzy czy koszykarzy. Oni w rok mogli zarobić tyle, co ja przez 15 lat. Byliśmy bogaci tylko w porównaniu z przeciętnymi mieszkańcami Serbii tamtych czasów. Za pieniądze z rocznego kontraktu można było kupić nowy, fajny samochód. Na kupno mieszkania trzeba by pracować dwa lub trzy lata. Pozytywne było to, że wielu ludzi patrzyło na nas i chciało osiągnąć to, co my. Byliśmy dzięki temu inspiracją. Mówili sobie, że jeśli ciężko trenujesz i grasz dobrze, to możesz się wybić jak my.

Sport dawał szansę na wyrwanie się z biedy?

W czasach embarga i zamieszania politycznego nie dało się normalnie pracować. Nie można było skończyć uniwersytetu i pójść do zwykłej pracy, a potem się dorobić jak na Zachodzie. Były trzy sposoby na godne zarobki. Można było zostać politykiem, przestępcą albo sportowcem. My byliśmy tymi, którzy w latach 90. ubiegłego wieku zarabiali najbardziej uczciwie. Wykonywaliśmy swoją robotę, graliśmy dla reprezentacji z wielkim zapałem, staraliśmy się wygrywać, a ludzie to doceniali. Nikogo nie okradaliśmy.

Pochodzenie i dorastanie w zróżnicowanym środowisku pomaga panu teraz zarządzać drużyną, być lepszym trenerem?

Tak, bardzo mi pomaga. W jednej z pierwszych prac, w klubie z Werony, miałem w drużynie Amerykanina i Irańczyka. Mieli różną mentalność, odmienny stosunek do życia, a musieli grać i wygrywać razem. To było interesujące. Mogłem się nauczyć, jak pomagać im być lepszymi zawodnikami.

Wracali do historii?

Absolutnie nie. Są profesjonalistami. Ich zadaniem było granie w siatkówkę. Polityka i historia nigdy nie były w drużynie problemem, nigdy też nie dotarły do mnie takie sygnały. Wszyscy patrzyliśmy w jednym kierunku i pomagaliśmy sobie. W końcu za to nam płacili. Jeśli chcesz działać politycznie, to wracaj do siebie i zostań politykiem, ale nie używaj sportu jako platformy do takich zagrywek. Ja tak nigdy nie robiłem i na szczęście nigdy się z czymś takim nie spotkałem. Rolą siatkówki jest pokazywanie, że można nie mieć uprzedzeń i bawić się wspólnie. Amerykanie grają w Rosji, Irańczycy w Europie. Religia zabrania im picia wina i jedzenia wieprzowiny, ale się adaptują.

Prowadzona przez pana ZAKSA Kędzierzyn-Koźle zagra 1 maja w finale Ligi Mistrzów z włoskim Itasem Trentino...

Ciągle o tym myślę. Ten mecz jest tak ważny, że niezależnie, od tego co powiem, zawodnicy i tak będą zmotywowani. To przywilej, żeby móc zagrać w tym meczu, mam nadzieję, że wspólnie stworzymy historię. Powtarzam chłopcom codziennie, żeby pamiętali, dokąd doszli i że nikt nie dał im tego za darmo. Najbardziej liczyć się będzie cierpliwość. Musimy próbować zagrać tak, jak robiliśmy to przez większość sezonu. Czasami w trakcie meczów wpadaliśmy w kłopoty, ale byliśmy na tyle silni, że z nich wychodziliśmy. Mam nadzieję, że uda nam się znowu to samo i taką formę zaprezentujemy w Weronie.

W finale PlusLigi lepszy okazał się Jastrzębski Węgiel. Jak o tym zapomnieć przed kolejnym wyzwaniem?

Nie da się o tym nie myśleć. Naprawdę chcieliśmy zdobyć mistrzostwo Polski. Niestety, w najważniejszym momencie sezonu nie byliśmy w komplecie, bo brakowało nam Pawła Zatorskiego. Nawet w ostatnim meczu finału, gdy zagrał, nie był w 100 procentach sobą. Kiedy gra się o trofeum z naprawdę silnym rywalem, to małe rzeczy mogą oznaczać ogromną różnicę. Spójrzmy na historię naszego półfinału. W pierwszym meczu z Bełchatowem, kiedy byliśmy w komplecie, zagraliśmy dobrze i wygraliśmy w niewiele ponad godzinę. Potem Paweł miał kłopoty z plecami, nie ćwiczył przez dziesięć dni, stracił rytm gry, czucie piłki i było nam trudniej. To była dla nas nowa sytuacja. Nie chcę, żeby to było traktowane jako wymówka, ale drużyna jest jak maszyna, w której każdy ma swoją rolę. Jeśli wyjmiesz jeden, bardzo ważny element, to forma od razu idzie w dół. Nie wiem, czy większe znaczenie ma w tym przypadku siła mentalna, czy to, że jesteśmy osłabieni czysto siatkarsko – ciężko mi powiedzieć. Wiem, że przez te kłopoty straciliśmy dużo energii w Bełchatowie. Dominowaliśmy w lidze, a w finale byliśmy bardzo wyczerpani, pozbawieni energii. Problemy zdarzyły się w najgorszym momencie. Nie da się łatwo wyrzucić z głowy tej historii.

Przed finalem w Weronie będzie motywacyjna przemowa?

Nie będzie jak w filmach, kiedy słowa trenera zmieniają niepewnych siebie i zagubionych sportowców w zwycięzców. To niepotrzebne. Moi zawodnicy są tak dobrzy i doświadczeni, że sami sobie z tym poradzą.

Plus Minus: Pamięta pan, jak doprowadził sportową Polskę do łez w turnieju kwalifikacyjnym do igrzysk olimpijskich w Sydney?

To jeden z moich ulubionych meczów w całej karierze, chociaż nie zdobyliśmy dzięki niemu żadnego medalu, bo to był jedynie półfinał turnieju kwalifikacyjnego. To było niesamowite. Pamiętam tamto spotkanie bardzo dobrze. Przez wiele minut panował w hali hałas, a potem wszystko stanęło, ucichło. Opowiadałem to wiele razy. Takie historie pamięta się do końca życia, a ja w dodatku lubię to wspominać. Podczas przerw hałas był taki, że nie dało się rozmawiać, można było tylko siedzieć i pić wodę. Wszyscy kibice już się cieszyli, że będzie tie-break, a potem jakby ktoś wcisnął pauzę (w czwartym secie Polska prowadziła z Jugosławią 23:17, ale przegrała tego seta i mecz 1:3 – red.).

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi