Z początku wytyczne były proste. „Jeśli mięso jest niezdatne, należy wybić i pogrzebać zwierzęta" – rozkazał Ołeksandr Laszko, kierujący akcją likwidacji szkód wywołanych przez katastrofę czarnobylską na Ukrainie. W przeprowadzonej potajemnie operacji sowieccy pastuchowie ruszyli na tereny w promieniu 60 kilometrów od elektrowni w Czarnobylu i spędzili w sumie 50 tysięcy sztuk bydła i trzody. Nie po to jednak, by pogrzebać truchła. Ryczące zwierzęta zapędzono do ubojni zgodnie z nowo zaprowadzonym rozkładem dystrybucji. Zwierzęta z rejonów napromieniowanych trafiły do zakładów mięsnych w skażonych obwodach. Te nieskażone spędzono na place ubojni na terenach nietkniętych opadem. Agrotechnicy z Moskwy rozesłali do rzeźni specjalną broszurę instruktażową na temat przetwarzania skażonego mięsa.
Zgodnie z tymi zaleceniami pracownicy rzeźni mieli dzielić mięso w zależności od stopnia napromieniowania. Przy przerobie należało mielić skażone mięso i po dodaniu doń odpowiedniej ilości czystego surowca produkować kiełbasy. Eksperci od logistyki kryzysowej działali zgodnie z powszechnym pojmowaniem problemu, zgodnie z którym rozcieńczenie skażenia było dobrym rozwiązaniem. Należało więc rozprowadzić napromieniowane mięso jak najszerzej, żeby każdy mieszkaniec rozległych połaci ZSRR nieświadomie spożył jakąś cząstkę tragedii. Pracownikom zakładów mięsnych polecono, by podczas przygotowywania towaru na sprzedaż „znakowali kiełbasę tak jak zawsze".
Według zaleceń specjalnych mięso należało przez kilka minut namoczyć w wodzie, dodać sodę i saletrę, po czym znów sprawdzić poziom radioaktywności. Zakłady mięsne miały wykorzystywać wszystkie tkanki miękkie, oprócz wymion, śledzion, płuc i warg bydła. Kości, kopyta i rogi wymagały dodatkowej kontroli radiologicznej. (...) Wszystkie te staranne wyliczenia z jakiegoś powodu zawiodły. W normalnych okolicznościach ubojnie pracują na najwyższych obrotach późną jesienią. Zakłady mięsne nie planowały nagłego napływu surowca w maju i czerwcu. Kierownicy przedsiębiorstw zwiększali tempo na taśmach produkcyjnych, bo tusze zieleniały w letnim skwarze. Rzeźnicy pospiesznie cięli i rozbierali zwisające z haków ciała ubitych zwierząt. Kryjące włosy pod chustami kobiety raz-dwa zbierały wnętrzności do kadzi na kółkach, które pchały do działu produkcji kiełbas. Wśród robotników kręciła się garstka ludzi z zewnątrz. Dozymetryści, zmobilizowani pod przymusem nauczyciele, byli w tej pracy nowi, przeszli tylko błyskawiczny kurs ustalania radioaktywności mięsa. Celowali licznikami w krążące wokół nich tusze. Dozymetryści mieli niewiele liczników i musieli się nimi dzielić, bo było na nie zapotrzebowanie w całej okolicy. Brodzili w brei z krwi, łoju i kości, czujnie unikając świszczących noży. Podwyższony poziom radioaktywności sprawiał, że i tak fatalne warunki pracy w zakładach mięsnych jeszcze się pogorszyły. Żadne stanowisko nie było już bezpieczne. Kierowcy przewożący zwierzęta tracili odwagę po drugim, trzecim kursie. Wystraszone bydło zostawiało w ciężarówkach radioaktywny ślad, wewnątrz szoferek sięgający 3 mikrosiwertów na godzinę. Widząc wskazania liczników, niektórzy szoferzy z miejsca rzucali robotę – po prostu nawracali ciężarówkami i uciekali.
Dozymetryści przeoczyli część radioaktywnego mięsa. Nadzorcy chłodni źle je cechowali i skażone produkty trafiały na rynek. Gdy w moskiewskich sklepach pojawiła się wysoce radioaktywna kiełbasa i cielęcina, sowiecki minister ochrony zdrowia skorzystał z systemu tajnej łączności, by posłać do Kijowa pilną, wysoce poufną wiadomość: „Prosimy was o podjęcie wszelkich możliwych środków w celu zapobieżenia dostawom takich [radioaktywnych] wyrobów do Moskwy, a jeśli to możliwe, ograniczenia ich wysyłki do Leningradu". Władze Ukrainy zabezpieczyły już własne stoły, wydając zakaz sprzedaży radioaktywnego mięsa w Kijowie przez sześć miesięcy. KGB także zorganizowało zaopatrzenie w żywność z nieskażonych źródeł, objętą „dystrybucją specjalną". Nabywcy z KGB osobiście udawali się do ubojni i wybierali zwierzęta na rzeź. Takie wyroby trafiały do najwyżej postawionych osób z władz, jednostek wojskowych oraz funkcjonariuszy KGB. Naprawdę. Kto mógł, pilnował własnego bezpieczeństwa. (...)
Cóż, kiedy mięso, a szczególnie wołowinę, było w ZSRR niełatwo dostać i bardzo je ceniono. Szczęściarzem mógł się nazwać ktoś, komu udało się kupić go w ciągu miesiąca ponad kilogram. Urzędnicy z Komitetu Państwowego Przemysłu Rolniczego, chcąc uniknąć wybrakowania cennego towaru, wydali następujące polecenie: „By uniknąć spiętrzenia się surowca i zapewnić zakładom mięsnym obwodu żytomierskiego ciągłości pracy, prosimy przekazywać mięso o poziomach przekraczających dopuszczalne do innych obwodów republiki [Ukrainy], do wydziałów kiełbaśniczych tamtejszych zakładów mięsnych. Mięso o poziomie przekraczającym dopuszczalne, oznakowane jako »niepożądane«, również przesyłać do wydziałów kiełbaśniczych innych zakładów".