Józef Piłsudski, który rankiem 10 listopada przybywa berlińskim pociągiem do Warszawy, wydaje się zupełnie innym politykiem i przywódcą niż ten, którego ponad rok wcześniej osadzali Niemcy w odosobnieniu. Nie innym człowiekiem – na to nic nie wskazuje, choć o jego osobowości i życiu prywatnym niech lepiej mówią biografowie – ale właśnie innym politykiem i przywódcą. Piłsudski wcześniejszy, „Wiktor", „Mieczysław", Komendant, był – jak starałem się to wykazać – bojownikiem niezłomnym, ale zarazem całkowicie niezdolnym do jakiejkolwiek kooperacji watażką, a chwilami wręcz warchołem, rozwalającym każde przedsięwzięcie, nad którym nie mógł niepodzielnie zapanować, i niszczącym bez przebierania w słowach każdą pracę, którą postrzegał jako konkurencyjną wobec jego wybujałych ambicji.
Natomiast jako Tymczasowy Naczelnik Państwa, Pierwszy Marszałek Polski i głównodowodzący będzie Piłsudski zachowywał się z zaskakującą otwartością. Trudno w jego postępowaniu w tym czasie znaleźć – a może mi czytelnik wierzyć, że przy swoim stosunku do Piłsudskiego szukałem dobrze – jakiekolwiek ślady tej małostkowości, zapiekłości i brutalności w atakowaniu przeciwników, które były dla niego tak charakterystyczne wcześniej, a także, powiedzmy to od razu, powrócą z jeszcze większym natężeniem później. Przeciwnie, na tych kilka lat staje się Piłsudski otwarty na wszystkich. Krytyki czy nawet obelgi puszcza wyrozumiale mimo ucha, nie starając się odpowiadać wet za wet, nie szuka zemsty na dawnych wrogach, nie faworyzuje tych, którzy kiedyś oddawali mu usługi. To drugie aż do stopnia, który budzi irytację – bardzo powściągliwie przejawianą, ale jednak – byłych legionistów. W stworzonej przez Naczelnika Państwa armii jest poczesne miejsce dla Sikorskiego, który zresztą odegra jedną z kluczowych ról w Bitwie Warszawskiej, jest godne jego talentów miejsce nawet dla znienawidzonego „zdrajcy i szubrawca" Zagórskiego. Przede wszystkim jest w niej miejsce dla byłych oficerów armii zaborczych, nawet tych zupełnie zniemczałych, zaustriaczonych czy zruszczonych, którzy potem będą z największym trudem uczyć się polskich komend, dając materiał do licznych anegdot (na przykład o tym dowódcy, który kazał podwładnym przygotować „sadzawkę", a ci wzięli się do kopania, nie wiedząc, że w rosyjskiej kawalerii słowo to oznaczało „zasadzkę"). Jedynym, co można od biedy wziąć za faworyzowanie „swoich", była decyzja o automatycznym awansowaniu za jednym zamachem wszystkich byłych legunów o jeden stopień, ale i tu w sumie nie ma się co czepiać – było to godziwe wynagrodzenie tych, którzy poszli za Komendantem w czasie kryzysu przysięgowego i stracili ponad rok w internowaniu, podczas gdy inni zyskiwali nowe szewrony, gwiazdki i belki na rękawach, kołnierzach i pagonach.
Wielki reset
Tak było nie tylko w armii, ale także w budowanej pośpiesznie służbie państwowej. Nastąpił wielki reset. Po 1918 roku, gdzieś co najmniej do 1921, a w różnych obszarach nieco dłużej, nie było ważne, gdzieżeś się w ostatnich latach podziewał, w jakich politycznych stronnictwach, komu wierzyłeś i tak dalej – wraz z niepodległością jakby wszystkie kariery zaczynały się od nowa. Jakąkolwiek drogą do niej szedłeś czy gdziekolwiek się jej doczekałeś, Polska potrzebuje każdego i dla każdego jest miejsce.
Najbardziej rozczarowani są tym socjaliści, szczególnie radykałowie, którzy liczyli, że były „Mieczysław" u władzy forsować będzie ich radykalne pomysły. Byłym towarzyszom powiada Naczelnik Państwa – te słowa znają chyba wszyscy – że dojechał wraz z nimi czerwonym tramwajem do przystanku Niepodległość, ale tu wysiada. Było to ze wszech miar rozsądne, ogół społeczeństwa polskiego był katolicki, konserwatywny, władza forująca radykalne pomysły szybko by Polaków do siebie zraziła, co w tym momencie ogólnego niedookreślenia, płynności i niepewności mogłoby mieć skutki fatalne. Z drugiej strony kurs nazbyt wychylony w prawo narażałby odradzające się państwo na nie mniejsze problemy – nadciągająca od wschodu bolszewicka pożoga miała tu swoich agentów, starających się odpalić socjalne napięcia, których szczególnie w spustoszonych wojną Królestwie i na Kresach oraz w biednej Galicji nie brakowało. I pod tym względem okazał się Piłsudski politykiem nadspodziewanie zręcznym i wyważonym, umiejącym odnaleźć główny nurt i łagodzić skrajności.