Integralni suwereniści głoszą przyszłość Polski poza Unią Europejską, uznając ją za twór kulturowo obcy lub wrogi wobec ich fantazyjnych ambicji mocarstwowych. Rządzący politycy mrugają do elektoratu, głosząc, że Polska jest ofiarą Unii, która nam coś narzuca i gwałci suwerenność, choć sami brali udział w podejmowaniu decyzji w Brukseli. Na nowy poziom wkroczyli ostatnio politycy i, niestety, niektórzy naukowcy, z twierdzeniami, że Polsce UE się nie opłaca z powodów finansowo-gospodarczych. Łatwo je zweryfikować.
Kilka prawd wydawało się do niedawna oczywistych:
- Po długich i trudnych dla obu stron negocjacjach Polska suwerenną decyzją w referendum przystąpiła do UE i przyjęła na siebie liczne zobowiązania prawne oraz instytucjonalne.
- Suwerenność wynika z tego, że polski rząd i parlament zachowują stałą, wielopoziomową i skuteczną kontrolę nad wszystkimi etapami propozycji legislacyjnych Komisji Europejskiej, mając możliwość wetowania rozstrzygnięć uznawanych za niekorzystne. Nie czyniły tego nawet wobec celów polityki energetyczno-klimatycznej, co niechybnie skutkuje podnoszeniem cen elektryczności, ani wobec powiązania środków unijnych z praworządnością. Szalbierstwem jest więc głoszenie, że Unia coś nam narzuca.
- Rząd „zjednoczonej prawicy" swoją polityką nieprzestrzegania praworządności i piętnowania środowisk LGBT, czyli łamaniem praw człowieka, pozbawił się możliwości zawierania sojuszy na rzecz preferowanych rozstrzygnięć unijnych. Za sojusznika ma w zasadzie tylko Węgry, którym wydaje się, że dobrymi stosunkami z Moskwą czy Pekinem będzie w stanie szachować UE.
Czytaj więcej
Nieskrępowany dostęp do ogromnego europejskiego rynku towarów, usług, kapitału i pracy, wystawienie polskich firm na silniejszą konkurencję oraz napływ inwestycji – to zawdzięczamy UE.
Koniec złudzeń
Rządy PiS udowodniły, że w imię monopolizacji władzy i czerpania z niej korzyści obca jest im racjonalna kalkulacja, to znaczy taka, która uwzględnia zagrożenia, koszty i korzyści dla kraju. Dobitnym przykładem jest kwestia kopalni Turów. PiS sugeruje, że w grę wchodzą względy wyborcze w Pradze, ale Czesi mieli dość lekceważenia oraz braku chęci Warszawy do prowadzenia poważnych negocjacji dotyczących ich argumentów i dróg wyjścia z kryzysu. Nie pomaga, że w Pradze od ponad roku nie ma ambasadora RP. Czesi zwrócili się więc do TSUE ze wszystkimi tego następstwami, to jest nałożeniem kary za zignorowanie majowej decyzji Trybunału nakazującej wstrzymanie wydobywania węgla w kopalni Turów.
Zamiast refleksji obserwujemy istny festiwal demagogii. Na czoło wysunął się premier Mateusz Morawiecki: najpierw ogłosił, że Czesi wycofują wniosek z TSUE (co oficjalnie zdementowali, podobnie jak to, że porozumienie jest za rogiem), a Trybunał się nie zna na warunkach lokalnych i wraz z całą UE „ryzykują zdrowie i życie Polaków". Teraz poszedł o krok dalej i oświadczył, że sprawa Turowa spowodowała „znaczne pogorszenie stosunków z Czechami". Tak żegnamy się z Grupą Wyszehradzką, tym bardziej że Czesi i Słowacy od dawna dystansowali się od polityki europejskiej i wewnętrznej Polski oraz Węgier. A przecież dla PiS wpływy regionalne miały mieć zasadnicze znaczenie dla budowania przeciwwagi dla Brukseli i Berlina...