Optymistyczne jest jednak to, że Kathy i Tommy, para moich bohaterów, są na tyle odważni, że zadają pytania o to, kim są i starają się zrozumieć, w jaki sposób pasują do świata im danego. To, w praktycznym sensie, nie pomoże im, ale jest coś krzepiącego w ich chęci poznawania, dowiadywania się, stawiania pytań. Zresztą potraktowałem tę książkę jako metaforę naszego wspólnego losu. Bo wszyscy mamy życie ograniczone czasem jego trwania i tak samo próbujemy znaleźć w tym wszystkim nutę optymistyczną, choć wiemy, co nas czeka na końcu.
Z tym, że nie jesteśmy, niestety, nieśmiertelni - jakoś się godzimy. Trudno jednak zaakceptować sytuację, w której z niewiadomych powodów klasyfikuje się nas jako gorszych, traktuje jak rzeczy, określa nasz los.
Zgadzam się, o tym też jest moja książka, w której pozwoliłem sobie spojrzeć na człowieka z nowej perspektywy. Na ogół możemy przewidzieć nasz wiek: dożyjemy 70, może 80 lat, nieliczni 90. A jak żyć, gdy ta perspektywa się spłaszcza, skraca i to radykalnie. Świat jest wciąż ten sam, my też normalnie dojrzewamy, tracimy kontrolę nad własnym ciałem, następnie starzejemy się, tylko wszystko dzieje się szybciej. Rzecz jasna, w "Nie opuszczaj mnie" zastanawiałem się też, do jakiego stopnia jesteśmy w stanie być potworami i wykorzystywać jakąś grupę społeczną, by nam służyła. W ekstremalnych sytuacjach: do przekazywania nam swoich organów wewnętrznych.
Zdaję sobie sprawę, że byłby to jednowymiarowy, płaski odbiór pana powieści, ale dopuszczalne jest chyba odczytanie jej jako protestu przeciw za daleko idącym eksperymentom medycznym, głównie genetycznym.
Jeśli już, to nie przeciw eksperymentom, a przeciw nauce i to też nie wprost, a przeciwko strachowi przed nauką, skądinąd uzasadnionemu, bo nie istnieją mechanizmy społeczne umożliwiające kontrolę wykorzystywania wyników badań naukowych. "Nie opuszczaj mnie" ma dość długą historię. Zacząłem pisać tę powieść w 1990 r. skupiając się wokół zagrożenia nuklearnego. Urodziłem się w Nagasaki i to chyba wiele tłumaczy. Wymyśliłem sobie tę książkę jako opowieść o młodych ludziach, w których życie wpisane są skutki wybuchu atomowego. Przy drugim podejściu umiejscowiłem akcję powieści w Anglii, przesycając fabułę atmosferą strachu, ale i wtedy nie udało mi się udźwignąć tematu. Dopiero za trzecim razem, w 2001 r. moje pisanie ruszyło z miejsca, a to za sprawą zastąpienia strachu przed wybuchami jądrowymi obawami związanymi z biotechnologią, konkretnie klonowaniem. Akurat sklonowano wtedy owcę Dolly i sprawa stała się głośna. Pomyślałem, jak wyglądałby świat, gdyby od razu po wojnie nastąpił rozwój nauk biotechnicznych równy postępowi ówczesnych badań w atomistyce. Zwracam też uwagę, że nie kontestuję samego klonowania, ale relacje społeczne zachodzące wokół nauki; to, kto dysponuje wynikami badań, co z nimi robi i jakiej - czy w ogóle - podlega kontroli.
Pańska powieść przegrała jednym głosem tegorocznego Bookera. Co pan myśli o zwyciężczyni, "The Sea" Johna Banville'a? Nawiasem mówiąc, jego "Księga zeznań" w 1989 roku rywalizowała z pańskimi "Okruchami dnia". Wtedy to pan otrzymał Bookera.