Część zdaje sobie z niego sprawę i ta rzeczywistość ją przerasta. Różnie mogą to nazywać, bo taki abp Marek Jędraszewski powie, że odchodzenie od Kościoła i utrata pozycji społecznej to wina lewaków, ale niemniej nawet on dostrzega, że coś jest nie tak. Strach u biskupów objawia się w lęku przed własną odpowiedzialnością za tę całą sytuację, ale jest też strukturalnie wpisany w mechanizmy władzy w Kościele. Często wikary boi się proboszcza, proboszcz biskupa, siostry boją się przełożonych. I na odwrót: proboszczowie boją się wikarych, a wikarzy wiernych.
Wiernych?
Sytuacja młodego wikarego, człowieka krótko po święceniach, jest naprawdę nie do pozazdroszczenia. To jest dla mnie największe odkrycie podczas pracy nad tematem, bo przez lata, krytykując polskich księży, nie dostrzegałem, w jakiej są sytuacji. Teraz mam dla nich zdecydowanie więcej empatii i wyrozumiałości.
A w jakiej są sytuacji?
Wikary jest całkowicie zależny od biskupa, który może go przenieść, gdzie mu się podoba. Jednocześnie spoczywa na nim ogrom odpowiedzialności. Zaraz po wyjściu z seminarium musi coś sensownego powiedzieć z ambony i w konfesjonale, coś sensownego przekazać matce po śmierci dziecka i uczniom w szkole, którzy nie bardzo chcą go słuchać. Mamy więc połączenie dużego ciężaru odpowiedzialności z całkowitą zależnością od arbitralnych decyzji przełożonego. To bynajmniej nie służy zdrowiu psychicznemu. I jeśli taki wikary trafił na wspierającego proboszcza, z którym może na takie tematy porozmawiać, to pewnie sobie z tym poradzi. Ale jeśli nie, może go to przerosnąć. I żeby było jasne – strach przed umownym kard. Rysiem jest tak samo destrukcyjny jak strach przed umownym abp. Głódziem. Tu nie ma prostej dychotomii. Zawsze jest obawa, że jak się coś powie nie po myśli „góry”, to można oberwać.
Jak ten ciężki kaliber wyzwań stojących przed młodym księdzem ma się do nauki w seminarium?
Nijak. Trochę się to oczywiście zmienia, coraz więcej jest zajęć psychologicznych, ale to nadal zdecydowanie za mało. Część rektorów seminariów nigdy nie była proboszczami czy wikarymi, więc niespecjalnie może mieć pojęcie o tym, jak duszpasterstwo wygląda na co dzień. Ale nawet jeśli mają oni taką wiedzę, to jest to ich dobra wola, żeby takiego młodego kleryka przygotować do czekających go wyzwań. Znów przypadek i loteria, a nie całościowe rozwiązania. Samo bowiem seminarium to absolutne przeciwieństwo tego, co czeka młodych księży na parafii. Wpierw przez lata jesteś w hermetycznej, zamkniętej grupie ludzi podobnych tobie, a potem mierzysz się z całą różnorodnością życia parafii. W seminarium masz od rana do wieczora zaplanowany dzień – wiesz, o której masz pobudkę i o której musisz zgasić światło w pokoju, bo w niektórych seminariach i takie rzeczy się sprawdza. Na parafii musisz sobie radzić sam, bo od początku wymaga się od ciebie wszechstronnego przygotowania. Jak to powiedział jeden z moich rozmówców, seminarium przygotowuje do bycia dobrym klerykiem, ale już nie dobrym księdzem.
To co pan postuluje? „Uwolnienie” seminariów?
Tak. I znowu – nie trzeba wymyślać koła na nowo. Seminaria są dość młodą instytucją. Wcześniej powołania powstawały w obrębach wspólnot parafialnych. We Francji powrócono do tego sposobu myślenia. Klerycy od samego początku żyją w parafiach i udzielają się tam duszpastersko. Oczywiście, jeżdżą też na wykłady, bo muszą nabyć odpowiednią wiedzę, ale np. na zajęcia z filozofii czy socjologii mogą uczęszczać na świeckie uczelnie. Najlepiej, żeby jeszcze te parafie zmieniać – dzięki temu w toku kształcenia kleryk pozna i małą, wiejską parafię, z której – tak jak jego wierni – będzie musiał dojeżdżać na wykłady, i wielkomiejską, opływającą w pieniądze. Taka różnorodność pozwoliłaby z jednej strony nadal nabywać wiedzę, a z drugiej – dostosowywać się do kościelnej codzienności.
Został nam jeszcze bezwład. Gdzie go pan dostrzega, skoro to tak feudalna struktura?
Ta feudalna struktura pozwala jedynie zarządzać, ale już nie nadawać jakiś kierunek. Bezwład, o który mi chodzi, jest mocno związany z przeszłością – jeśli to ona cię napędziła, to utwierdzasz się w przekonaniu, że wszystko jest OK i możemy jechać dalej. I pewnie jeszcze przez chwilę mogą, ale zostawią pustynię swoim następcom. Nie ma strategii, jest inercja.
Jakie to ma znaczenie dla szeregowych parafian?
Niektórzy proboszczowie, jak relacjonowali mi moi rozmówcy, próbują swoją podległość odegrać na wiernych. To znaczy: skoro mają poczucie, że są wasalami biskupa, to chcą, by parafianie stali się ich wasalami.
Co to w praktyce oznacza?
Decydują o wszystkim. O pieniądzach, wystroju, godzinach nabożeństw i sposobie przygotowywania do sakramentów. Słowem: o władzy. Oczywiście – i to dotyczy wielu poruszanych w naszej rozmowie kwestii – nie wszędzie tak to wygląda. Mój problem polega na tym, że to jest systemowo możliwe. Gdyby wierny chciał się odwołać do wyższej instancji, napotkałby ścianę. To z kolei prowadzi nas do drugiej konsekwencji – ogromnego dysonansu. Jeśli coraz więcej wiemy o systemowym, wieloletnim tuszowaniu przestępstw seksualnych, to jak ten wierny ma ufać naukom moralnym i hasłom, że „wszyscy jesteśmy Kościołem”? Przecież to w praktyce nie oznacza nic.
A czy ten proboszcz, który chce mieć wasali, ma wśród nich rzeczywisty rząd dusz?
Tam, gdzie cieszy się autorytetem osobowym, pewnie po części tak. Zanim przeprowadziliśmy się z rodziną do naszego obecnego mieszkania, przez dwa lata uczęszczaliśmy do bardzo wspólnotowej parafii. Każdy mógł sobie znaleźć swój sposób duchowości. Gdy wybuchła wojna w Ukrainie, we wspólnocie pojawiło się pytanie, ile osób może przyjąć – uwaga – jako parafia. Czyli nie na zasadzie jednostkowego poświęcenia, tylko kolektywnie – każdy dokłada, co może. Przecież ktoś, kto nie może udostępnić pokoju, być może akurat jest w stanie gotować od poniedziałku do środy. Kiedy funkcjonujesz w takiej wspólnocie, z takimi księżmi, to widzisz, że oni mają autorytet. Część autorytetów oczywiście wynika z tradycji, ale to już schodzące zjawisko.
Takie kościelne autorytety mogą w Polsce wpływać na wyniki wyborów?
Ten mityczny wpływ zawsze był przeceniany. W 1993 r. wszyscy biskupi, także ci postrzegani jako „liberalni”, jawnie stanęli frontem przeciwko SLD. Józef Życiński powiedział, że powrót postkomunistów do władzy będzie tym, czym byłby powrót NSDAP do władzy w Niemczech po wojnie. A mimo wszystko to ta partia wygrała wybory parlamentarne, a dwa lata później – prezydenckie.
A potem Sławoj Leszek Głódź pił wódkę z Aleksandrem Kwaśniewskim.
Ten sam Głódź, który wcześniej w kościele Świętego Krzyża otwarcie agitował podczas kazania za wyborem Lecha Wałęsy. No, ale jego faworyt przegrał i trzeba było jakoś się z tym SLD układać. Dla takich osób jak były metropolita gdański takie sojusze to kwestia czystego pragmatyzmu urzędniczego.
Abp Adrian Galbas powiedział, że mało kto czuje respekt tylko dlatego, że jesteś biskupem
Po czterech latach pracy nad książką, która opisuje władzę w Kościele, ma pan jeszcze emocjonalny stosunek do tego tematu?
Jeśli mówimy o polityce personalnej, to rzeczywiście jestem na etapie, w którym słucham sobie różnych plotek, myślę sobie „hmm, ciekawe”, analizuję, nawet czasem mnie to bawi, ale wiem, że to w gruncie rzeczy nic nie zmienia. To, kto zostanie nowym arcybiskupem w Krakowie, może jedynie punktowo zmienić sposób funkcjonowania tamtejszych wspólnot, ale dla systemowych bolączek Kościoła w Polsce pozostaje bez znaczenia. Personalia to nie jest coś, w czym upatruję nadzieję.
To gdzie jej pan poszukuje?
W powszechności Kościoła, czyli procesach, które zachodzą na świecie. Jeśli naprawdę nie chcemy zostać skansenem, to będziemy musieli się przestawić na zdecydowanie większą różnorodność, którą Franciszek dopuszcza dalece bardziej niż jego dwóch poprzedników. Ale nadzieję widzę także w tym, od czego zaczęliśmy – jeśli biskupi zobaczą, że jest mniej wiernych i pieniędzy, a więcej problemów, to jakieś kroki będą musieli podjąć. Coraz większa liczba księży odmawia zostania biskupami. To przestaje być atrakcyjna fucha.
Jak to? Ktoś dobrowolnie rezygnuje z apanaży i przywilejów udzielnego księcia?
Dopiero od pontyfikatu Franciszka ludzie, którzy byli proboszczami, w ogóle mają szansę zostania biskupami. Kiedyś było tak, że diecezje obejmowali ci, którzy po seminarium wyjechali na studia do Rzymu, a potem weszli w struktury diecezjalnych instytucji. Nie mieli więc kontaktu z „bazą”. A apanaży, o których pan wspomniał, będzie coraz mniej. Już teraz myśli się o łączeniu parafii, o tym, co zrobić z wielkimi budynkami pustych seminariów. Oczywiście, z tego konia można długo spadać – sprzedając czy wynajmując nieruchomości. Ale nigdy już nie będzie tak jak kiedyś, bo – jak powiedział mi abp Adrian Galbas – już mało kto czuje przed tobą respekt tylko dlatego, że jesteś biskupem. Te czasy, kiedy wszędzie cię przyjmowali i słuchali, już nie wrócą.
Wierni są bardziej wymagający?
Tak. To moje trzecie źródło nadziei. Mam przekonanie, że jeśli w Kościele zostanie grupa ludzi chcących troszczyć się o wspólnotę w imię – mówiąc teologicznie – godności Dzieci Bożych, które zostały wyswobodzone ku wolności myślenia i mówienia, to zmiany nadejdą. O wiernych mówi się, że są śpiącym olbrzymem. Nie wierzę, że są olbrzymem, bo ich liczba maleje, ale dostrzegam, że się budzą.
Ignacy Dudkiewicz – filozof, bioetyk, publicysta i dziennikarz. Redaktor naczelny magazynu „Kontakt” i autor książki „Pastwisko. Jak przeszłość, strach i bezwład rządzą polskim Kościołem” (2024, wyd. Agora)
Foto: SŁAWOMIR KAMIŃSKI/AGENCJA WYBORCZA.PL