Ignacy Dudkiewicz: Gdy będzie mniej wiernych i pieniędzy, Kościół się zmieni

Coraz większa liczba księży odmawia zostania biskupami. To przestaje być atrakcyjna fucha - mówi Ignacy Dudkiewicz, autor książki o władzy w polskim Kościele.

Publikacja: 13.09.2024 10:00

Polityka personalna w gruncie rzeczy nic nie zmienia. To, kto po abp. Marku Jędraszewskim zostanie n

Polityka personalna w gruncie rzeczy nic nie zmienia. To, kto po abp. Marku Jędraszewskim zostanie nowym arcybiskupem w Krakowie, dla systemowych bolączek Kościoła w Polsce pozostaje bez znaczenia – mówi Ignacy Dudkiewicz

Foto: Łukasz Gągulski/pap

Plus Minus: „Jak będą bankrutować diecezje w Polsce, to otworzę szampana” – mówił pan Magdalenie Rigamonti podczas warszawskiej premiery „Pastwiska”, pańskiej najnowszej książki, która opisuje struktury władzy w polskim Kościele. Aż tak?

Nie pamiętałem, że tak mocno to ująłem. Rzeczywiście, od dłuższego czasu prawie nie piję alkoholu, ale na poziomie metafory potwierdzam. Jeśli diecezje rzymskokatolickie w Polsce będą bankrutowały z uwagi na konieczność wypłaty odszkodowań osobom seksualnie skrzywdzonym przez duchownych tych diecezji i systemowe krycie tych przestępstw przez lata, to się ucieszę, bo tego wymaga elementarna sprawiedliwość. Nie ma innej drogi.

Czyli im gorzej, tym lepiej?

Nie w tym sensie, w jaki postrzega to spora część komentatorów życia publicznego, która ze schłodzonymi szampanami czeka na czas, kiedy polski Kościół uderzy o ścianę. Inaczej niż oni nie czuję schadenfreude, po prostu poszukuję nadziei dla chrześcijaństwa w Polsce. Widzę ją w radykalnym osłabnięciu pozycji instytucji Kościoła rzymskokatolickiego, bo póki jest tak silny, jak był przez ostatnie dekady, to samej wierze bardziej to szkodzi, niż pomaga.

Wciąż jest wiele parafii, gdzie ksiądz jest wszystkim. To bez sensu

Nie boi się pan, że nie będzie miał dokąd chodzić w niedziele?

To mało realne, zwłaszcza w dużym mieście. Obserwując sytuacje innych Kościołów lokalnych, które na różnych etapach historii miały swoje problemy, widzimy, że kryzys nigdy nie oznaczał „opcji zero”. Zwykle oznaczał stopniowe obumieranie instytucji, mechanizmów i siły – i to raczej tej społecznej, politycznej czy finansowej, duchowej mniej. Dobrym przykładem jest liczba księży, których w Polsce w skali Kościoła na świecie jest dużo. Pozwalało to obarczać ich wyłączną odpowiedzialnością w różnych dziedzinach.

To znaczy?

Wielu księży w Polsce nie zajmuje się swoimi podstawowymi zadaniami wynikającymi ze święceń, czyli sprawowaniem Eucharystii, spowiadaniem i głoszeniem Ewangelii, tylko zarządzaniem instytucjami, mediami czy rzecznikowaniem. Zasób tych ludzi jest wciąż bardzo duży, ale z biegiem lat stopniowo będzie się kurczył. Nawet jeśli dziś jakiś proboszcz czuje, że ma jeszcze pod sobą pracowitych młodych księży, to ci z kolei już mają świadomość, że gdy sami zostaną proboszczami, nikt ich nie wspomoże, bo nie będzie komu. Nie ma nowego zaciągu, co siłą rzeczy zmieni sposób działania wielu parafii.

Na jaki?

Trzeba będzie inaczej gospodarować pieniędzmi. Świeccy będą musieli wziąć część spraw w swoje ręce. Nie widzę powodów, dla których działalnością charytatywną Kościoła czy mediami katolickimi muszą zarządzać duchowni. Podobnie z biurami rzeczników prasowych czy wydziałami katechetycznymi. To samo dotyczy parafii. Wciąż mamy wiele miejsc, w których ksiądz jest wszystkim – głosi, spowiada, zarządza, dba o kasę i pielęgnuje ogród. To jest bez sensu na wielu poziomach. Podobnie z przygotowaniem do sakramentu małżeństwa. Logicznym wydaje się, żeby to katolickie małżeństwa miały tu pole do działania, a ksiądz jedynie wspomagał je w tym procesie.

Dobrze rozumiem, że przejęcie obowiązków przez świeckich to główna zmiana, o którą pan walczy?

Tak. Nie mogą to być jednak punktowe koncesje – ksiądz wydzieli jakąś przestrzeń, a parafianie będą mogli zdecydować o tym, jak ma wyglądać Grób Pański w Wielki Piątek. Chodzi o realne przewartościowanie relacji władzy, które będzie niezależne od woli księży.

Czytaj więcej

Roch Zygmunt: Zamach na Donalda Trumpa – już nawet nie udajemy, że widmo śmierci nas rusza

Dlaczego to byłoby dobre dla Kościoła?

Bo w większym stopniu oddawałoby prawdę o tym, czym powinien być Kościół: wspólnotą równych sobie ludzi w drodze. Jednoznaczne sklejenie władzy z duchowieństwem to efekt wielu wieków odchodzenia od Ewangelii. A na poziomie praktycznym pozwoliłoby to Kościołowi działać bardziej profesjonalnie, samych księży odciążyć z obowiązków spoza zakresu ich kompetencji, za to wykorzystać potencjał wiernych świeckich.

Postuluje pan rewolucję.

Na poziomie mentalnym – tak. Ale patrząc na modele znane z Kościoła powszechnego, żadna to rewolucja. Jest wiele samodzielnych wspólnot. Choćby w Kanadzie czy Amazonii, ale już i w Europie mamy do czynienia z miejscami, w których wierni spotykają się na czytaniu Słowa i łamaniu chleba, a ksiądz obecny jest raz na miesiąc lub rzadziej. To swoisty powrót do źródła tego, czym jest wspólnota chrześcijańska.

Czemu u nas tak nie jest?

Jesteśmy bardzo mocno zanurzeni w klerykalizmie, który de facto nieustannie reprodukuje kastę wybranych, mającą wszelką władzę, od nauczania po finanse, w swoich rękach. To wynaturzenie, nie norma.

Ale czy kiedyś było inaczej?

Historycznie rzecz biorąc, już od lat nie. Co nie oznacza jednak, że nie może być. Papież Franciszek proponuje synodalność i przynajmniej częściową regionalizację interpretowania doktryny i duszpasterzowania, czyli abdykację z części centralistycznych uprawnień, które papież ma od relatywnie niedawna. To dla polskiego Kościoła będzie olbrzymie wyzwanie intelektualne, któremu mam nadzieję, że podoła.

W Kościele rządzą koledzy nuncjusza Kowalczyka? Doszedłem do wniosku, że kluczowe jest co innego: to system pozwala trzymać całość za twarz

Jak to jest z władzą w Kościele – rządzi ktoś czy coś?

Gdy siadałem do pracy nad „Pastwiskiem”, koncentrowałem się na tym „kimś”. I takie pytanie – kto rządzi polskim Kościołem – zadałem większości moich rozmówców. Niekiedy dostawałem bardzo konkretne odpowiedzi. Były prowincjał dominikanów o. Paweł Kozacki na przykład powiedział wprost: koledzy nuncjusza Kowalczyka. Nazwiska nie są bez znaczenia, bo czasem mowa o ludziach, którzy odpowiadają za bardzo namacalne błędy. Emblematyczną postacią jest Sławoj Leszek Głódź, bo to przykład człowieka, który skrajnie nadużywał swojej władzy. W trzech jednostkach, w których był – w ordynariacie polowym, diecezji warszawsko-praskiej i archidiecezji gdańskiej – doszczętnie zniszczył relacje z księżmi, traktował ich jak mobber. W toku pisania i przekopywania się przez archiwa doszedłem jednak do wniosku, że lepiej zapytać o to, co rządzi polskim Kościołem.

Dlaczego?

Bo kluczowy jest system. To, czy dany ksiądz jest w tej czy innej parafii, nie zależy od tego, czy podlega biskupowi X, czy Y – bo i tak jest w jego rękach. Ryzyko polega na tym, czy biskup jest sensowny, czy nie. Jeśli jest, to jest trochę łatwiej. Ale okres posługi takiego księdza jest dłuższy niż czas pełnienia urzędu przez biskupa, więc nawet jeśli ten jest w porządku, to następny może już taki nie być. A podkreślam, że szeregowy ksiądz w pełni mu podlega. Wikarego można w każdej chwili przenieść, a to oznacza całkowitą zmianę życiową – z kim się spotyka, do kogo mówi, ile zarabia itd.

Nikt nie chce tego zmienić?

To bardzo wygodne dla instytucji. Feudalno- -korporacyjny model rządzenia na co dzień zapewnia pozorną sprawność. Długofalowo oczywiście jest nieskuteczny, ale pozwala trzymać całość za twarz. To anachronizm, żeby utrzymywać system, w którym cała władza – ustawodawcza, wykonawcza i symboliczna – skupia się w jednych rękach.

Skoro już wiemy, kto rządzi, to przejdźmy do tego, co rządzi. „Przeszłość, strach i bezwład” – wymienia pan w podtytule książki.

To podstawowe odpowiedzi, których po tej kilkuletniej pracy mogę udzielić. Przeszłość rządzi w postaci niezdolności zmierzenia się z nią. Przede wszystkim chodzi o wyemancypowanie się spod dziedzictwa Stefana Wyszyńskiego i Karola Wojtyły, dwóch wielkich pomników polskiego Kościoła. Poza tym dominuje historyczna mitologia – że Kościół zawsze był z narodem, a naród z Kościołem, że zawsze stał po stronie polskości i wolnościowych aspiracji.

Tak nie było?

Nie, to bzdura. Oczywiście, nie było tak, że Kościół w ogóle nie przysługiwał się polskiej sprawie. Często odgrywał bardzo znaczącą rolę, ale to historia o wiele bardziej zniuansowana, niż Kościół ją przedstawia. Zrzucenie tego sztafażu mitologii na rzecz realnej refleksji nad tym, jak było, jest oczywiście trudne. Zwłaszcza jeśli miałoby to prowadzić do trudnych pytań w sprawie działań i wyżej wymienionych, i generalnie instytucji.

To nas prowadzi do drugiego czynnika – strachu. Zastanawia mnie tylko, czego mogą się bać ludzie, którzy nie zdają sobie sprawy ze skali kryzysu?

Część zdaje sobie z niego sprawę i ta rzeczywistość ją przerasta. Różnie mogą to nazywać, bo taki abp Marek Jędraszewski powie, że odchodzenie od Kościoła i utrata pozycji społecznej to wina lewaków, ale niemniej nawet on dostrzega, że coś jest nie tak. Strach u biskupów objawia się w lęku przed własną odpowiedzialnością za tę całą sytuację, ale jest też strukturalnie wpisany w mechanizmy władzy w Kościele. Często wikary boi się proboszcza, proboszcz biskupa, siostry boją się przełożonych. I na odwrót: proboszczowie boją się wikarych, a wikarzy wiernych.

Wiernych?

Sytuacja młodego wikarego, człowieka krótko po święceniach, jest naprawdę nie do pozazdroszczenia. To jest dla mnie największe odkrycie podczas pracy nad tematem, bo przez lata, krytykując polskich księży, nie dostrzegałem, w jakiej są sytuacji. Teraz mam dla nich zdecydowanie więcej empatii i wyrozumiałości.

A w jakiej są sytuacji?

Wikary jest całkowicie zależny od biskupa, który może go przenieść, gdzie mu się podoba. Jednocześnie spoczywa na nim ogrom odpowiedzialności. Zaraz po wyjściu z seminarium musi coś sensownego powiedzieć z ambony i w konfesjonale, coś sensownego przekazać matce po śmierci dziecka i uczniom w szkole, którzy nie bardzo chcą go słuchać. Mamy więc połączenie dużego ciężaru odpowiedzialności z całkowitą zależnością od arbitralnych decyzji przełożonego. To bynajmniej nie służy zdrowiu psychicznemu. I jeśli taki wikary trafił na wspierającego proboszcza, z którym może na takie tematy porozmawiać, to pewnie sobie z tym poradzi. Ale jeśli nie, może go to przerosnąć. I żeby było jasne – strach przed umownym kard. Rysiem jest tak samo destrukcyjny jak strach przed umownym abp. Głódziem. Tu nie ma prostej dychotomii. Zawsze jest obawa, że jak się coś powie nie po myśli „góry”, to można oberwać.

Jak ten ciężki kaliber wyzwań stojących przed młodym księdzem ma się do nauki w seminarium?

Nijak. Trochę się to oczywiście zmienia, coraz więcej jest zajęć psychologicznych, ale to nadal zdecydowanie za mało. Część rektorów seminariów nigdy nie była proboszczami czy wikarymi, więc niespecjalnie może mieć pojęcie o tym, jak duszpasterstwo wygląda na co dzień. Ale nawet jeśli mają oni taką wiedzę, to jest to ich dobra wola, żeby takiego młodego kleryka przygotować do czekających go wyzwań. Znów przypadek i loteria, a nie całościowe rozwiązania. Samo bowiem seminarium to absolutne przeciwieństwo tego, co czeka młodych księży na parafii. Wpierw przez lata jesteś w hermetycznej, zamkniętej grupie ludzi podobnych tobie, a potem mierzysz się z całą różnorodnością życia parafii. W seminarium masz od rana do wieczora zaplanowany dzień – wiesz, o której masz pobudkę i o której musisz zgasić światło w pokoju, bo w niektórych seminariach i takie rzeczy się sprawdza. Na parafii musisz sobie radzić sam, bo od początku wymaga się od ciebie wszechstronnego przygotowania. Jak to powiedział jeden z moich rozmówców, seminarium przygotowuje do bycia dobrym klerykiem, ale już nie dobrym księdzem.

To co pan postuluje? „Uwolnienie” seminariów?

Tak. I znowu – nie trzeba wymyślać koła na nowo. Seminaria są dość młodą instytucją. Wcześniej powołania powstawały w obrębach wspólnot parafialnych. We Francji powrócono do tego sposobu myślenia. Klerycy od samego początku żyją w parafiach i udzielają się tam duszpastersko. Oczywiście, jeżdżą też na wykłady, bo muszą nabyć odpowiednią wiedzę, ale np. na zajęcia z filozofii czy socjologii mogą uczęszczać na świeckie uczelnie. Najlepiej, żeby jeszcze te parafie zmieniać – dzięki temu w toku kształcenia kleryk pozna i małą, wiejską parafię, z której – tak jak jego wierni – będzie musiał dojeżdżać na wykłady, i wielkomiejską, opływającą w pieniądze. Taka różnorodność pozwoliłaby z jednej strony nadal nabywać wiedzę, a z drugiej – dostosowywać się do kościelnej codzienności.

Czytaj więcej

Aleksander Szymański: Skupianie się na Hamasie odwraca uwagę od sedna konfliktu

Został nam jeszcze bezwład. Gdzie go pan dostrzega, skoro to tak feudalna struktura?

Ta feudalna struktura pozwala jedynie zarządzać, ale już nie nadawać jakiś kierunek. Bezwład, o który mi chodzi, jest mocno związany z przeszłością – jeśli to ona cię napędziła, to utwierdzasz się w przekonaniu, że wszystko jest OK i możemy jechać dalej. I pewnie jeszcze przez chwilę mogą, ale zostawią pustynię swoim następcom. Nie ma strategii, jest inercja.

Jakie to ma znaczenie dla szeregowych parafian?

Niektórzy proboszczowie, jak relacjonowali mi moi rozmówcy, próbują swoją podległość odegrać na wiernych. To znaczy: skoro mają poczucie, że są wasalami biskupa, to chcą, by parafianie stali się ich wasalami.

Co to w praktyce oznacza?

Decydują o wszystkim. O pieniądzach, wystroju, godzinach nabożeństw i sposobie przygotowywania do sakramentów. Słowem: o władzy. Oczywiście – i to dotyczy wielu poruszanych w naszej rozmowie kwestii – nie wszędzie tak to wygląda. Mój problem polega na tym, że to jest systemowo możliwe. Gdyby wierny chciał się odwołać do wyższej instancji, napotkałby ścianę. To z kolei prowadzi nas do drugiej konsekwencji – ogromnego dysonansu. Jeśli coraz więcej wiemy o systemowym, wieloletnim tuszowaniu przestępstw seksualnych, to jak ten wierny ma ufać naukom moralnym i hasłom, że „wszyscy jesteśmy Kościołem”? Przecież to w praktyce nie oznacza nic.

A czy ten proboszcz, który chce mieć wasali, ma wśród nich rzeczywisty rząd dusz?

Tam, gdzie cieszy się autorytetem osobowym, pewnie po części tak. Zanim przeprowadziliśmy się z rodziną do naszego obecnego mieszkania, przez dwa lata uczęszczaliśmy do bardzo wspólnotowej parafii. Każdy mógł sobie znaleźć swój sposób duchowości. Gdy wybuchła wojna w Ukrainie, we wspólnocie pojawiło się pytanie, ile osób może przyjąć – uwaga – jako parafia. Czyli nie na zasadzie jednostkowego poświęcenia, tylko kolektywnie – każdy dokłada, co może. Przecież ktoś, kto nie może udostępnić pokoju, być może akurat jest w stanie gotować od poniedziałku do środy. Kiedy funkcjonujesz w takiej wspólnocie, z takimi księżmi, to widzisz, że oni mają autorytet. Część autorytetów oczywiście wynika z tradycji, ale to już schodzące zjawisko.

Takie kościelne autorytety mogą w Polsce wpływać na wyniki wyborów?

Ten mityczny wpływ zawsze był przeceniany. W 1993 r. wszyscy biskupi, także ci postrzegani jako „liberalni”, jawnie stanęli frontem przeciwko SLD. Józef Życiński powiedział, że powrót postkomunistów do władzy będzie tym, czym byłby powrót NSDAP do władzy w Niemczech po wojnie. A mimo wszystko to ta partia wygrała wybory parlamentarne, a dwa lata później – prezydenckie.

A potem Sławoj Leszek Głódź pił wódkę z Aleksandrem Kwaśniewskim.

Ten sam Głódź, który wcześniej w kościele Świętego Krzyża otwarcie agitował podczas kazania za wyborem Lecha Wałęsy. No, ale jego faworyt przegrał i trzeba było jakoś się z tym SLD układać. Dla takich osób jak były metropolita gdański takie sojusze to kwestia czystego pragmatyzmu urzędniczego.

Abp Adrian Galbas powiedział, że mało kto czuje respekt tylko dlatego, że jesteś biskupem

Po czterech latach pracy nad książką, która opisuje władzę w Kościele, ma pan jeszcze emocjonalny stosunek do tego tematu?

Jeśli mówimy o polityce personalnej, to rzeczywiście jestem na etapie, w którym słucham sobie różnych plotek, myślę sobie „hmm, ciekawe”, analizuję, nawet czasem mnie to bawi, ale wiem, że to w gruncie rzeczy nic nie zmienia. To, kto zostanie nowym arcybiskupem w Krakowie, może jedynie punktowo zmienić sposób funkcjonowania tamtejszych wspólnot, ale dla systemowych bolączek Kościoła w Polsce pozostaje bez znaczenia. Personalia to nie jest coś, w czym upatruję nadzieję.

To gdzie jej pan poszukuje?

W powszechności Kościoła, czyli procesach, które zachodzą na świecie. Jeśli naprawdę nie chcemy zostać skansenem, to będziemy musieli się przestawić na zdecydowanie większą różnorodność, którą Franciszek dopuszcza dalece bardziej niż jego dwóch poprzedników. Ale nadzieję widzę także w tym, od czego zaczęliśmy – jeśli biskupi zobaczą, że jest mniej wiernych i pieniędzy, a więcej problemów, to jakieś kroki będą musieli podjąć. Coraz większa liczba księży odmawia zostania biskupami. To przestaje być atrakcyjna fucha.

Jak to? Ktoś dobrowolnie rezygnuje z apanaży i przywilejów udzielnego księcia?

Dopiero od pontyfikatu Franciszka ludzie, którzy byli proboszczami, w ogóle mają szansę zostania biskupami. Kiedyś było tak, że diecezje obejmowali ci, którzy po seminarium wyjechali na studia do Rzymu, a potem weszli w struktury diecezjalnych instytucji. Nie mieli więc kontaktu z „bazą”. A apanaży, o których pan wspomniał, będzie coraz mniej. Już teraz myśli się o łączeniu parafii, o tym, co zrobić z wielkimi budynkami pustych seminariów. Oczywiście, z tego konia można długo spadać – sprzedając czy wynajmując nieruchomości. Ale nigdy już nie będzie tak jak kiedyś, bo – jak powiedział mi abp Adrian Galbas – już mało kto czuje przed tobą respekt tylko dlatego, że jesteś biskupem. Te czasy, kiedy wszędzie cię przyjmowali i słuchali, już nie wrócą.

Czytaj więcej

Tobiasz Bocheński: Jarosław Kaczyński w ciągu najbliższych 10 lat odejdzie z polityki

Wierni są bardziej wymagający?

Tak. To moje trzecie źródło nadziei. Mam przekonanie, że jeśli w Kościele zostanie grupa ludzi chcących troszczyć się o wspólnotę w imię – mówiąc teologicznie – godności Dzieci Bożych, które zostały wyswobodzone ku wolności myślenia i mówienia, to zmiany nadejdą. O wiernych mówi się, że są śpiącym olbrzymem. Nie wierzę, że są olbrzymem, bo ich liczba maleje, ale dostrzegam, że się budzą.

Ignacy Dudkiewicz – filozof, bioetyk, publicysta i dziennikarz. Redaktor naczelny magazynu „Kontakt” i autor książki „Pastwisko. Jak przeszłość, strach i bezwład rządzą polskim Kościołem” (2024, wyd. Agora)

SŁAWOMIR KAMIŃSKI/AGENCJA WYBORCZA.PL

Plus Minus: „Jak będą bankrutować diecezje w Polsce, to otworzę szampana” – mówił pan Magdalenie Rigamonti podczas warszawskiej premiery „Pastwiska”, pańskiej najnowszej książki, która opisuje struktury władzy w polskim Kościele. Aż tak?

Nie pamiętałem, że tak mocno to ująłem. Rzeczywiście, od dłuższego czasu prawie nie piję alkoholu, ale na poziomie metafory potwierdzam. Jeśli diecezje rzymskokatolickie w Polsce będą bankrutowały z uwagi na konieczność wypłaty odszkodowań osobom seksualnie skrzywdzonym przez duchownych tych diecezji i systemowe krycie tych przestępstw przez lata, to się ucieszę, bo tego wymaga elementarna sprawiedliwość. Nie ma innej drogi.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi