Robotyzacja, algorytmy, sztuczna inteligencja – taniej, ale czy lepiej?

Przez pokolenia zbudowaliśmy cywilizację, której największym bożkiem jest niski koszt. Nawet postęp techniczny wydaje się dokonywać w jego imię. Doszliśmy do momentu, w którym największym kosztem jesteśmy my sami. Ludzka praca.

Aktualizacja: 06.03.2021 22:38 Publikacja: 05.03.2021 10:00

Robot dyskretnie nadzorowany przez człowieka, czyli przyszłość przemysłu? Na zdjęciu otwarta w 2018

Robot dyskretnie nadzorowany przez człowieka, czyli przyszłość przemysłu? Na zdjęciu otwarta w 2018 r. fabryka urządzeń elektrycznych w japońskiej Irumie. Firma Yaskawa chwali się, że dzięki automatyzacji osiąga tu wydajność trzykrotnie większą niż w zakładach produkujących przy użyciu metod konwencjonalnych

Foto: Getty Images

Roboty przemysłowe, internet, sztuczna inteligencja – pochód cyfrowej rewolucji zmniejsza konieczność zatrudniania ludzi. Jak twierdzą analitycy firmy McKinsey, ok. 60 proc. obecnie istniejących zawodów można zautomatyzować. Specjaliści ze Światowego Forum Ekonomicznego (WEF) twierdzą z kolei, że z powodu samej robotyzacji w latach 2020–2025 zniknie z gospodarek krajów rozwiniętych nawet 85 mln miejsc pracy. Coraz częściej nie jest to praca tylko fizyczna, ale i umysłowa.

To nie lada wyzwanie nie tylko dla pracowników przyszłości, ale też dla państw, a nawet samych liderów automatyzacji – często globalnych koncernów. W którymś momencie może się bowiem okazać, że ciągłe obniżanie kosztów pozbawi ich potencjalnych klientów. Bo ci nie będą mieli za co kupić ich produktów i usług.

Cyfrowa rewolucja prze z siłą tarana. W tym pochodzie pod ramię podążają ze sobą robotyka i sztuczna inteligencja (AI). Sztandar, pod którym kroczą, zawiera jasne i mocne przesłanie: aby wszystkim żyło się łatwiej, taniej, a wszystko, o czym sobie zamarzycie, było na wyciągnięcie ręki. Poniekąd chodzi więc o zadowolenie i szczęście.

Zarówno w przypadku robotyzacji, procesu, w którym przy danych czynnościach roboty fizycznie zastępują ludzi lub im asystują, jak i wykorzystaniu algorytmizacji, analizy baz danych czy działania samej sztucznej inteligencji mamy do czynienia z automatyzacją pewnych procesów. Na potrzeby niniejszego tekstu wszystkie te odsłony postępu technicznego nazywane są automatyzacją. Jest nią bowiem zarówno robot przemysłowy składający pojazdy w fabryce samochodów, jak i cyfrowy asystent klienta w bankowości online czy bazujący na zaawansowanej analityce zachowań i baz danych algorytm o jakimś atrakcyjnym imieniu, będący teraz lub w przyszłości twoim doradcą inwestycyjnym. Kto wie, może już wkrótce będzie on prawdziwą sztuczną inteligencją, z pełnym wachlarzem możliwości uczenia maszynowego, a fantazyjne imię stanie się czymś więcej niż próbą oswojenia dyskomfortu poznawczego klienta. Będzie w końcu emanacją jakiejś cyfrowej osobowości.

Wszyscy oni zastępują lub zastąpią pracę ludzi, którzy kiedyś wykonywali podobne czynności. Zastąpią z co najmniej jednego z dwóch powodów – są tańsi i lepsi. Oczywiście, to pewnie uproszczenie – są w końcu np. roboty medyczne ułatwiające pracę chirurgom. Ale nawet one są w jakimś stopniu tańsze i lepsze. Tańsze, bo wykonanie operacji nie wymaga długiej podróży wykwalifikowanego lekarza, lepsze, bo zastosowane w nich technologie – choćby wziernikowania, laserowego nacinania tkanek wewnętrznych – niegdyś nie były dostępne. Pozwalają osiągnąć to, co kiedyś nieosiągalne, i to praktycznie „na żądanie". Są ikonami postępu.

O krok dalej

Łatwiej, taniej, szybciej i na żądanie, w zasięgu ręki – ten przekaz jest jak marketingowy slogan. Sprzedaje pewną wizję świata przyszłości. Nie jest przekłamaniem, ma sprawić, byśmy uwierzyli w ten wyidealizowany świat. Nawet jeśli postęp technologiczny spełni te wszystkie obietnice, nie możemy być pewni, że nie jest to transakcja wymienna. Coś zyskując, coś stracimy. Hasło marketingowe ma sprzedawać, ale warto spojrzeć, co kryje się pod nim, na motywacje i motory napędowe automatyzacji.

Pomijając charakterystyczną dla gatunku ludzkiego ciekawość, żądzę odkryć, zapisywania się na kartach historii, wszystko to, skąd naprawdę bierze się postęp – istotnym jego czynnikiem są motywacje ekonomiczne: wspomniane już taniej i lepiej. Taniej pozwala zwiększyć marżę zysku lub prowadzić wojnę cenową. Lepiej – pokonać konkurencję w dążeniu do ostatecznego celu, pozycji quasimonopolisty. Motywacje te zapewniają automatyzacji pieniądze na rozwój. Wizja potencjalnego zwrotu z inwestycji jest bowiem równie ważnym motywem, co chęć odkryć.

W przypadku automatyzacji presja na taniej i lepiej oznacza zastępowanie przez roboty, algorytmy, sztuczną inteligencję pracy ludzi. To my jesteśmy największym kosztem. I równocześnie to my mamy być beneficjentami automatyzacji. Nie pierwszy to taki przypadek w historii cywilizacji. Nie bez powodu obecne błyskawiczne przemiany ochrzczono mianem rewolucji cyfrowej. Pod wieloma względami przypomina bowiem rewolucję przemysłową.

Gdy tamta umownie zaczęła się wraz z wynalezieniem maszyny tkackiej, a później parowej, początek tej, której jesteśmy świadkami, przypada na powstanie pierwszych komputerów osobistych, a później internetu. Obie rewolucje odbyły się poprzez postęp techniczny, ale ich efektem są zmiany społeczne.

Rewolucja przemysłowa też zdominowana była przez taniej i lepiej. Wykształciła nową klasę społeczną – robotników. Pozbawiając pracy rolników i rzemieślników, dała im pracę w fabrykach. Masowo wytwarzane produkty stały się tańsze, co zwiększyło ich dostępność. A ich odbiorcami stali się często właśnie robotnicy. W ten sposób rozwinął się rynek masowy. Podaż spotkała się z popytem. Niestety, były też poważne koszty społeczne – pozbawieni pracy przez automatyzację trafiali do fabryk, gdzie byli wyzyskiwani. Zmianie uległy też relacje społeczne – wielopokoleniowe rodziny zaczęły się atomizować. Lista przemian jest długa i wiedzie aż do walki klas, totalitaryzmów, praw człowieka, laicyzacji i współczesnych gospodarek dobrobytu.

Rewolucja cyfrowa czy jej kolejna forma – tzw. czwarta rewolucja przemysłowa – idzie o krok dalej w praktycznie każdym aspekcie. Dzieje się szybciej, poszerza rynki zbytu, całkowicie zmienia komunikację międzyludzką, sprawia, że praktycznie cały świat z jego wiedzą staje się dostępny na wyciągnięcie ręki. Krok dalej idzie też automatyzacja będąca jej nieodzownym elementem – przejmuje nie tylko produkcję, ale i usługi. Już nie tylko pracownicy fizyczni stają się jej ofiarami, ale też ci świadczący usługi. Często przejmuje prace, które jeszcze dwie, trzy dekady temu wymagały nabywanych latami kwalifikacji, przede wszystkim wyższego wykształcenia.

Ogon węża

Na naszych oczach topnieje klasa średnia, stopniowo się pauperyzując. Algorytmy, analiza dużych zbiorów danych (data mining) i sztuczna inteligencja przejmują pracę prawników, filologów, księgowych, informatyków – podobno przecież zawody przyszłości. Lista jest długa i zależy w dużej mierze od postępów prac nad rozwojem AI. Co to znaczy, odczuli na własnej skórze finansiści – tylko w ciągu ostatniej dekady pracę straciło w Polsce ponad 30 tys. pracowników banków. Zwykle wykształconych, wykwalifikowanych, mówiących językami obcymi. Placówki bankowe przestały mieć ekonomiczny sens, kiedy większość czynności można wykonać przez internet. Podobne problemy mają doradcy finansowi czy maklerzy.

Kłopot w tym, czy uda się, jak za czasów rewolucji przemysłowej, zrównoważyć w dłuższym okresie podaż nowych produktów i usług z popytem na nie. Jeśli automatyzacja odbywa się poprzez zastępowanie pracy ludzkiej, zmniejsza możliwości nabywcze „rynku". W uproszczeniu – za co mają kupować dobra i usługi ludzie, którzy albo pracę stracili, albo znaleźli finansowo mniej atrakcyjną? Spadek siły nabywczej może zresztą dotknąć wielu branż, nie tylko tych, w których postępuje automatyzacja.

A gdy trudno o nabywców, to i zmniejszanie kosztu zaczyna tracić sens. Bo przecież stawką w tej grze nie jest tylko konkurencja, ale też utrzymanie lub zwiększenie zysku. Gdy na towary i usługi nie ma wystarczająco dużo chętnych, pozostaje tylko obniżać marżę, by istniał rynek. Albo dalej obniżać koszt. Przypomina to trochę węża zjadającego własny ogon.

Jest to jednak przyszłość pełna niewiadomych – globalizacja sprawiła, że działania lokalne (choćby interwencje państwa) nie przynoszą wcale oczywistych skutków. Zbyt wiele jest zdarzeń i powiązań, na które nie mamy wpływu. Podstawa wielu ekonomicznych teorii – „ceteris paribus", czyli „przy pozostałych czynnikach bez zmian" – po prostu nie działa.

Ponadto gdy rynki stały się globalne, to i poszukiwanie odbiorców produktów przestało być lokalne. A to utrudnia ocenę przyszłej skali takiego zjawiska.

Nożyce nierówności

Niesie to ze sobą wiele społecznych niebezpieczeństw, z bezrobociem na czele, nie dla wszystkich państw jednak równie groźnych. W uprzywilejowanej sytuacji są bowiem te, skąd pochodzi kapitał stojący za postępującą automatyzacją – to do niego wraca wygenerowany m.in. dzięki efektowi skali i niższym kosztom zysk; im bardziej globalna działalność, tym wyższy. Nawet jeśli zagrożenie bezrobociem uda się w poszczególnych krajach przezwyciężyć, to najprawdopodobniej czeka nas klasowa rewolucja, w której najbardziej ucierpią ci, którzy będą mieli dochód z pracy.

Tu też lekcją mogą być konsekwencje rewolucji przemysłowej, dzięki której przecież narodził się kapitalizm, jaki znamy. Gdy na dołach społecznej drabiny pojawili się robotnicy, pozbawieni większości praw, które obecnie uważamy za podstawowe, to na górze dokonywała się niespotykana akumulacja kapitału. Kasta przemysłowców, właścicieli środków produkcji bogaciła się błyskawicznie. Podobnie było z bankierami – którzy doskonale zarabiali na finansowaniu kolejnych inwestycji. Do dziś uważa się, bazując na porównaniu majątków według obecnej siły nabywczej dolara, że Andrew Carnegie (przemysł stalowy) i John D. Rockefeller (przemysł naftowy) byli najbogatszymi ludźmi w dziejach ludzkości. Wcale nie współcześni nam Jeff Bezos, Elon Musk czy Bill Gates.

Obie rewolucje cechuje gwałtowna automatyzacja, choć w innej skali i często na innych obszarach. Ale w obu przypadkach można już dziś obserwować zaskakująco podobne rozwieranie się nożyc nierówności dochodowych. W USA w 2018 r. były one najwyższe w historii. Jak wyliczył think tank RAND, między 1975 a 2018 r. 1 proc. najlepiej zarabiających Amerykanów zwiększył swoje realne przychody o 50 bln dol., kosztem 90 proc. najmniej zarabiających. A to przecież tylko różnice dochodowe, są też jeszcze te majątkowe – często nieporównywalnie większe. Co ciekawe, im większy sektor finansowy w danym kraju, tym większe nierówności.

Nie jest to przypadek. W ciągu ostatnich kilkunastu lat, począwszy od kryzysu finansowego z 2008 r., banki centralne USA, Unii Europejskiej i Japonii wydrukowały dziesiątki bilionów dolarów, euro i jenów, które posłużyły do skupienia obligacji skarbowych i korporacyjnych, z których spłatą ich emitenci mieli poważne problemy. Pieniądze te w znaczącej mierze trafiły na rynki kapitałowe lub przeznaczono je na inne dobra inwestycyjne – w tym nieruchomości. Efektem jest m.in. spektakularny wzrost notowań największych indeksów giełdowych świata do najwyższych poziomów w ich całej historii – nowojorski S&P 500 od marca 2009 r. wzrósł o ponad 400 proc. Dodatkowym paliwem tych wzrostów są wyjątkowo niskie stopy procentowe. Dzięki nim kredyty, a co za tym idzie pieniądz, nigdy nie były tak tanie.

Beneficjentami tego wzrostu są grupy posiadające kapitał. Doskonale widzą to choćby potencjalni chętni na nieruchomości w największych polskich miastach – co z tego, że kredyt jest tani, kiedy ceny mieszkań są mocno podbite przez kapitał spekulacyjny. Przy globalizacji rynków inwestycyjnych właściciele kapitału szukają wszędzie możliwości jego zwiększenia.

Gdy tani pieniądz i hossa na rynkach zwiększają przewagę najbogatszych, nierówności rosną. A postępująca automatyzacja dokłada kolejny element do tego zjawiska. Pozbawia pewności zatrudnienia tych, którzy mają dochody z pracy.

Ponieważ problem ma naturę globalną, bo świat cyfrowy nie ma granic, politycy nie są w stanie mierzyć się nim za sprawą rozwiązań lokalnych. Trudno o takie bez podważenia reguł rynku, ingerencji w niego lub wręcz zamykania się społeczeństw. To ostatnie jest tym groźniejsze, że prowadzi do jeszcze większych dysproporcji i biedy – zbyt mało dóbr jest wytwarzanych „na miejscu".

Stąd najprawdopodobniej narastanie postaw autorytarnych w rozwiniętych społeczeństwach – są one przejawem frustracji, której jedynym ujściem staje się wybieranie tych, co obiecują zmianę na lepsze, choć nie mają możliwości, by ją przeprowadzić. Populizm jest w cenie, bo ludzie nagle zdali sobie sprawę, że dla wielu z nich dobrobyt rodziców jest już nieosiągalny. Wielu ma nadzieję, że ktoś przywróci „stary porządek". Nie ma jednak powrotu do żadnego starego porządku, można tylko spróbować tworzyć nowy. Taka jest natura rewolucji.

Słabnące państwo

Bożek kosztu niesie ze sobą poważne zagrożenie dla poszczególnych państw. Pauperyzowanie się społeczeństw oznacza niższe wpływy z podatków dochodowych. Ale też – w sytuacji gdy na niektóre dobra i usługi odbiorców nie będzie stać – z podatków pośrednich, np. z VAT.

Jak można w takiej sytuacji skutecznie zarządzać państwem? Tym bardziej że większość krajów boryka się już dziś z wyzwaniem, które wiąże im ręce na poziomie polityki społecznej. Jest nim problem długu. Wystarczy spojrzeć na dane. Szacuje się, że zadłużenie Japonii w stosunku do jej PKB wynosi 240 proc., Grecji – 177 proc., Włoch – 156 proc., USA – 108 proc., Francji – 98 proc., Polski – ok. 65 proc., a Niemiec – ok. 60 proc. W momencie w którym wartość długu przekracza pewien stosunek do wartości przychodu, dług staje się praktycznie niespłacalny. Wie to każdy, kto zdecydował się na upadłość konsumencką, każdy, kto kalkulował ratę kredytu mieszkaniowego tak, by za resztę dochodu móc po prostu żyć.

Ale co się dzieje, gdy ta wartość przekracza 100 proc. dochodu? Wtedy dług można tylko „rolować" – emitować kolejne obligacje, by spłacać istniejące zobowiązania. Albo liczyć, że ktoś go nam umorzy. Tak jak Polsce na początku lat 90. tzw. Klub Paryski – 19 najbogatszych państw świata. Bez tego najprawdopodobniej bardzo długo wychodzilibyśmy z finansowego cienia PRL-u.

Zastępowanie ludzi maszynami rodzi tu kolejne wyzwania. Obowiązki społeczne państw najprawdopobniej będą rosły – nie wydaje się, by istniał sposób na powstrzymanie rozwierania się nożyc rosnącego zadłużenia i rosnących wydatków. Z jednej strony starzejące się społeczeństwa, z drugiej robotyzacja i AI wypychające ludzi z rynku pracy, co zwiększa potrzeby związanie z ich wsparciem, z trzeciej wymagania odnośnie do edukacji i służby zdrowia rosną wraz z poziomem życia, z czwartej presja płacowa związana z automatyzacją przy równoczesnej konieczności płacenia podatków będzie prowadziła do zwiększonego nacisku społecznego na ich retransferowanie.

Trudno realizować marzenie o sprawnym państwie, gdy zamiast skupić się na bezpieczeństwie, edukacji i służbie zdrowia, staje się ono głównie wielkim redystrybutorem, opiekunem socjalnym. Przedsmak tego mamy w Polsce, choć z zupełnie innych przyczyn – państwo rozdaje, a zamiast wprowadzać reformy strukturalne, je pozoruje. Jeśli ziemi się nie orze, a skupia się na rozdawaniu jej owoców, nie będzie w przyszłości przynosić plonów. Będzie można tylko rozdawać to, co się od kogoś pożyczy. Na procent.

Możemy być też pewni jednego – bez względu na to, jak szybko automatyzacja będzie następować, pandemia sprawiła, że większość krajów będzie musiała zwiększać nakłady na służbę zdrowia.

Innymi słowy, oczekiwania wobec roli państw rosną, a ich możliwości niekoniecznie.

Opodatkowanie automatyzacji

Próbą odpowiedzi na wyzwania związane z automatyzacją i odbieraniem przez nią pracy ludziom są koncepcje dochodu gwarantowanego oraz opodatkowania pracy robotów i sztucznej inteligencji.

Dochód gwarantowany to stała, wypłacana przez państwo każdemu obywatelowi kwota mająca pokryć podstawowe koszty egzystencji. Bez względu na jego wiek oraz to, czy pracuje, czy nie. Jest to więc najwyższa forma transferu socjalnego. Państwo płaci wszystkim za to, że po prostu są jego obywatelami. Z niedawnych szacunków Polskiego Instytutu Ekonomicznego wynika, że wypłacenie każdemu dorosłemu Polakowi 1200 zł, a dziecku 600 zł miesięcznie (czyli bez szczególnej rozrzutności) kosztowałoby obecnie budżet 376 mld zł rocznie – więcej niż kosztują wszystkie transfery społeczne państwa łącznie z emeryturami. Pomysł utopijny, realizujący ideę skrajnie opiekuńczego państwa socjalnego. Mający jednak większy sens w przypadku gwałtownego przyspieszenia automatyzacji niż w chwili obecnej. Niestety, sens tylko teoretyczny, bo ekonomicznie jest on nie do zrealizowania. Nawet jeśli przyjąć, że część z tych środków wracałaby do budżetu, w formie podatków od dóbr i usług, to przecież najbardziej rozwinięte państwa świata borykają się z opisanymi wcześniej rozdętymi długami. Nie są w stanie sfinansować tak kosztownej reformy bez zaciągnięcia dodatkowych długów albo drastycznego zwiększenia podatków.

Jakimś pomysłem wydaje się opodatkowanie automatyzacji – czy to pracy robotów, czy prac wykonywanych przez sztuczną inteligencję. Zakres jest szeroki – od autonomicznych taksówek po cyfrowych doradców inwestycyjnych. Z jednej strony rozwiązałoby to problem braku wpływów z podatków dochodowych spowodowanych mniejszym zatrudnieniem lub obniżonymi zarobkami ludzi wypychanych z rynku pracy, z drugiej przynajmniej teoretycznie zmniejszyłoby nierównowagę między obywatelami żyjącymi z pracy a tymi, których podstawowym dochodem stał się kapitał. Zwiększyłoby też możliwości redystrybucyjne państwa, dając mu dodatkowe środki na politykę społeczną.

Tkwi w tym jednak pułapka. Jeśli przyjąć, że postęp technologiczny, który obserwujemy, odbywa się z przyczyn kosztowych, czy też jest dalszym krokiem w ewolucji kapitalistycznych rynków, to nałożenie podatków na roboty neguje sens całego procesu – podwyższa koszty automatyzacji, które ta miała obniżać. W ten sposób przynajmniej ten konkretny skok postępu technologicznego trafia w ślepy zaułek. Staje się pozbawiony ekonomicznego sensu.

Wydaje się pewne, że to, co firmy zaoszczędzą dzięki obniżającej koszty automatyzacji, w jakimś stopniu będzie musiało pokryć państwo w ramach obowiązków redystrybucyjnych. W gruncie rzeczy więc automatyzacja jest starciem logiki działania państw i korporacji.

Przyszłość demokracji

Proces wzrostu nierówności nie może też pozostać bez wpływu na stabilność demokracji. Brak możliwości realizacji aspiracji ekonomicznych to prosta recepta na permanentny konflikt polityczny. Żyjemy w społeczeństwach, w których przyzwyczailiśmy się, że istnieją drogi awansu społecznego – długo tę rolę spełniało wyższe wykształcenie. Co się stanie jednak, gdy drogi te zostaną odcięte? Zbyt płytki rynek pracy, zbyt niski dochód z jej wykonywania oznaczają koniec marzeń o dobrobycie. Automatyzacja, a zwłaszcza rozwój sztucznej inteligencji przejmującej zawody klasy średniej mogą nas zaprowadzić w tę stronę.

Przy dużym rozwarstwieniu dochodowym i majątkowym, w interesie elit i wyższych klas społecznych zawsze będzie podtrzymanie ich własnego poziomu życia. Zwłaszcza gdy pieniądz daje przewagi na co dzień. Powszechne wybory, gdy głos większości decyduje o państwie, na dłuższą metę nie będzie na rękę elitom – tym wyższym, bo między nimi a nowym plebsem może być już tylko cienka warstwa klasy średniej.

Co więc nas czeka? Nowy autorytaryzm? Rządy oligarchii? Tak zwykle wyglądają kraje udające demokracje, gdzie mimo pozorów – powszechnych wyborów, konstytucji, wolnego rynku – rządzi nieliczna, uprzywilejowana grupa lub „wybrany" przywódca. Nie trzeba szukać daleko – wystarczy spojrzeć na wschód.

Oligarchizację może napędzać zupełnie nowe zjawisko, charakterystyczne dla epoki cyfrowej. Jednym z istotnych zasobów stały się dziś dane – informacje o obywatelach, ich zachowaniach, preferencjach. Dziś służą one głównie do docierania do konsumentów, sprzedawania im produktów, ale też do manipulowania odbiorcami przekazu. Kto zdobędzie nad nimi kontrolę, będzie w uprzywilejowanej sytuacji. Jeśli do tego dojdzie kontrola nad podmiotami sztucznej inteligencji (przy pewnym zaawansowaniu trudno je nazwać tylko programami), możemy mieć do czynienia z zupełnie nowym rodzajem autorytaryzmu. Niewiadomą pozostaje tylko, co będzie dla ludzi gorsze – czy gdy kontrolę tę przejmie człowiek z jego emocjami i często nieracjonalnością, czy jakaś emanacja sztucznej inteligencji – chłodna i skrajnie racjonalna.

Może też być zupełnie inaczej. Jeśli kapitalizm w wykonaniu globalnym, z jego presją na ciągłe wykazywanie zysku, a wraz z nim obniżanie kosztu, doprowadził do drastycznego wzrostu nierówności, do sytuacji, gdy opłaca się bardziej tworzyć cyfrowe byty, niż dbać o ludzką pracę, to może zamiast demokracji zapanuje korpokracja? Nie wiemy, kto wyjdzie obronną ręką ze zderzenia interesów państw, mających dbać o dobro społeczeństw, z interesami korporacji, dbających o dobro wąskiej grupy interesariuszy. Dlatego warto przyglądać się pierwszym poligonom takiego starcia – choćby australijskim czy europejskim próbom opodatkowania Google'a i Facebooka. Sytuacjom, gdy korporacje rzucają wyzwania bezpośrednio państwom. I na odwrót. Tu wiele zależy od państw, z których pochodzą globalne, cyfrowe korporacje – forpoczta automatyzacji. Jak daleko kraje takie jak USA i Chiny posuną się w obronie firm, beneficjentami działalności których są ich społeczeństwa.

Pozostaje mieć nadzieję, że przyszłość nie będzie wcale tak dystopijna i pesymistyczna, jak mogłoby się wydawać. W końcu prawie każda zmiana niesie lęk. Ale przecież w wyniku rewolucji przemysłowej udało się stworzyć najbardziej demokratyczne państwa dobrobytu w historii. Czy kiedykolwiek w dziejach były społeczeństwa bardziej równe niż dzisiejsze kraje Zachodu: z dostępem do powszechnej edukacji, służby zdrowia, bez niemożliwych do przeskoczenia podziałów klasowych, szanujące prawa człowieka? Co prawda po drodze były krwawe rewolucje, dwie wojny światowe i totalitaryzmy. Rzeczywistość może nas jednak pozytywnie zaskoczy, a na naszych oczach rodzi się świat nie zagrożeń, lecz możliwości. 

Roboty przemysłowe, internet, sztuczna inteligencja – pochód cyfrowej rewolucji zmniejsza konieczność zatrudniania ludzi. Jak twierdzą analitycy firmy McKinsey, ok. 60 proc. obecnie istniejących zawodów można zautomatyzować. Specjaliści ze Światowego Forum Ekonomicznego (WEF) twierdzą z kolei, że z powodu samej robotyzacji w latach 2020–2025 zniknie z gospodarek krajów rozwiniętych nawet 85 mln miejsc pracy. Coraz częściej nie jest to praca tylko fizyczna, ale i umysłowa.

To nie lada wyzwanie nie tylko dla pracowników przyszłości, ale też dla państw, a nawet samych liderów automatyzacji – często globalnych koncernów. W którymś momencie może się bowiem okazać, że ciągłe obniżanie kosztów pozbawi ich potencjalnych klientów. Bo ci nie będą mieli za co kupić ich produktów i usług.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi