Według exit poll IPSOS (Państwowa Komisja Wyborcza nie dysponuje danymi dotyczącymi podziału na płcie) frekwencja kobiet w elekcji 15 października wyniosła 73,7 proc., a wśród mężczyzn – 72 proc. (late exit poll mówią o udziale 74,7 proc. kobiet i 73,1 proc. mężczyzn). Jeśli porównamy to z danymi tej samej pracowni badawczej z 2019 r., które mówiły o frekwencji rzędu 61,5 proc. wśród kobiet i 60,8 proc. wśród mężczyzn), to dojdziemy do oczywistego wniosku, że mobilizacja wyborcza spowodowała prawie dokładnie taki sam wzrost udziału obu płci – czyli 12,2 pkt proc. u kobiet (w przypadku badania late exit poll – 13,2 pkt proc.) i 11,2 pkt proc. u mężczyzn (w przypadku badania late exit poll – 12,3 pkt proc.).
Oznacza to zatem, że jeśli dane IPSOS są prawdziwe, wzrost frekwencji kobiet był o… 1 pkt proc. większy niż w przypadku mężczyzn (biorąc pod uwagę late exit poll – było to tylko 0,9 pkt proc.).
Dane a realny stan rzeczy
To naprawdę nie upoważnia do powszechnego głoszenia, że „kobiety rozstrzygnęły o zmianie władzy”. Zwłaszcza że cytowane badanie może być błędne – wystarczy wszak spojrzeć na rzeczywistą frekwencję, która wyniosła 74,38, by dojść do wniosku, że dane IPSOS nieco różnią się od rzeczywistego stanu rzeczy. Może być zatem i tak, że ta niewielka różnica jest jeszcze mniejsza, a może nawet nie być jej wcale.
Czytaj więcej
Jeśli PiS będzie brnąć w narrację o Polsce stanu wyjątkowego, oddali się od większości wyborców.
Podobnie jest w odniesieniu do decyzji kobiet co do głosowania na konkretne partie i komitety. Gdyby decydowały tylko one, zwycięzcą ostatniej elekcji byłoby Prawo i Sprawiedliwość, uzyskując 36,5 proc. ważnych głosów, a dopiero na drugim miejscu uplasowałaby się Koalicja Obywatelska, z 33 proc. (identycznie jak przed czterema laty, gdy kobiety najchętniej głosowały na partię Jarosława Kaczyńskiego – 43,1 proc., a mniej chętnie na KO – 29,9 proc.).