Politycy Prawa i Sprawiedliwości nazywają obecną ekipę rządzącą „koalicją 13 grudnia”, jego posłowie okupują budynki publiczne, by uniemożliwiać ich „siłowe przejęcie”, propisowscy „dziennikarze” gabinet Donalda Tuska określają „juntą”, a ministra kultury mianują „pułkownikiem”. Wszystko po to, by nadać dramatyzmu obecnej sytuacji, siebie obsadzić w roli strajkujących w grudniu 1981 r., a nowy rząd opisać jako uzurpatorów zainstalowanych w Polsce przez obce ośrodki i przygotowujących powrót komuny oraz likwidację państwa polskiego.
Emocje i histeria
Jeśli jest to wyraz emocji i kłopotów z pogodzeniem się z przegraną, można uznać to za zrozumiałe. Ale jeśli ma to być zapowiedź jakiejś strategii politycznej, to znaczy, że partia Jarosława Kaczyńskiego na długo pozostanie w opozycji. Dlaczego? Bo powyższy opis Polski jako kraju, gdzie dokonał się zamach stanu i w którym rządzą pułkownicy, nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Można się o tym przekonać, wychodząc na ulice lub… z prawicowej infosfery. Życie w naszym kraju toczy się normalnie, za chwilę duża część rodaków dostanie świadczenia z programu 800+, sfera budżetowa – podwyżki w wysokości 20 proc., a nauczyciele nawet większe. Do Polski napływają środki unijne, w Belwederze urzęduje Andrzej Duda, a kościoły nie są przemieniane na muzea ateizmu.
Czytaj więcej
Większość Polaków akceptuje metody przyjęte przez nową władzę w zakresie przejęcia mediów publicznych. Za przyjętymi rozwiązaniami opowiedziała się nawet część wyborców PiS.
Jeśli politycy PiS będą brnąć w absurdalną narracją o Polsce stanu wyjątkowego, przedstawiać ich spór z rządzącymi w kategoriach zderzenia patriotów i zdrajców, stawiać sprawę na ostrzu noża i bajdurzyć o juncie, szybko oddalą się od większości nie tylko zwykłych wyborców, ale także części swego rozsądnego elektoratu. Bo ta opowieść jest po prostu nieprawdziwa – o ile może w nią uwierzyć partyjny beton, o tyle zwykli wyborcy muszą wcześniej czy później dostrzec różnicę między dramatycznymi krzykami liderów PiS a zwyczajną rzeczywistością. Co skutkować będzie spadkiem popularności polityków obsadzających się w roli Rejtanów.
Kaczyński popełnia błąd, który popełnili liderzy opozycji w 2015 r., kiedy to po utracie władzy od razu weszli na najwyższe „C” – od samego początku swych rządów PiS było atakowane za wszystko i to zawsze w największych emocjach. W rezultacie po pewnym czasie, gdy rządy Beaty Szydło, a potem Mateusza Morawieckiego zaczęły robić naprawdę straszne rzeczy, w repertuarze polityków anty-PiS-u zabrakło przymiotników i epitetów, bo wszystkie zostały wcześniej użyte. Implikacją był spadek zaangażowania obywateli w kolejne antyrządowe protesty i – ostatecznie – łatwe zwycięstwo Zjednoczonej Prawicy w 2019 r.