Zlecenie na kardynała Pella

Czy dla dobra sprawy, jaką jest walka z pedofilią w Kościele, można skazywać tych, którym nie udowodniono winy? Tak zdają się sugerować ci, którzy nie kryją rozczarowania uniewinnieniem kard. George'a Pella.

Aktualizacja: 02.05.2020 18:05 Publikacja: 01.05.2020 00:01

Zlecenie na kardynała Pella

Foto: CON CHRONIS/AFP

Dajcie mi człowieka, a paragraf sam się znajdzie. Ten stalinowski paradygmat wymiaru „sprawiedliwości" doczekał się twórczego rozwinięcia w procesie australijskiego purpurata.

Właściwie wszystkie podręczniki dla studentów prawa na całym świecie powinny być uzupełnione o ten przypadek jako materiał do pogłębionego studium nad zagadnieniem, jak w ogóle było możliwe przeprowadzenie procesu w taki sposób w kraju demokratycznym. Według klasycznej teorii prawa to nie oskarżony musi udowodnić, że jest niewinny, tylko oskarżenie musi udowodnić, że oskarżony jest winny. Na tym opiera się uznawane powszechnie (przynajmniej teoretycznie) domniemanie niewinności. Proces australijskiego kardynała George'a Pella był nie tylko zaprzeczeniem tej podstawowej zasady, ale wręcz doprowadził do sytuacji, w której oskarżony nawet nie miał możliwości – gdyby już został zmuszony – udowodnić swojej niewinności.

Wydawało się, że orzeczenie Sądu Najwyższego Australii, który parę tygodni temu jednogłośnie uznał za bezzasadne skazanie kardynała i zarazem wykazał złamanie przez sądy wszelkich zasad postępowania, definitywnie kończy sprawę. Tymczasem tu i ówdzie słychać głosy, że uniewinnienie Pella szkodzi ofiarom nadużyć seksualnych w Kościele. Krótko mówiąc: dla dobra sprawy lepiej już skazać nawet kogoś, komu nie udowodniono winy, niż gdyby osobę, której proces stał się symbolem determinacji w walce o „oczyszczenie" Kościoła, uznać za niewinną (a w każdym razie niewinną w sensie procesowym – „not guilty" – co nie musi rozstrzygać o niewinności w sensie moralnym – „innocent" – choć brak dowodów winy każe domniemywać tożsamość obu kategorii).

Szok dla ofiar?

W Polsce najbardziej wprost owo rozczarowanie wyraził Adam Szostkiewicz z „Polityki", który tak skomentował orzeczenie sądu: „To radosna wiadomość dla Watykanu, całego Kościoła katolickiego, szczególnie anglojęzycznego, w którym australijski duchowny jest postacią znaną i cenioną w wielu kręgach. Ale zła dla wszystkich walczących z kryzysem pedofilskim w Kościele rzymskokatolickim, szczególnie dla pokrzywdzonych i ich bliskich". I nieco dalej: „Dla Kościoła i jego elit oczyszczenie kardynała George'a Pella z ciężkich zarzutów to ulga moralna i wizerunkowa (...). Dla pokrzywdzonych i osób ich wspierających w walce o moralne i materialne zadośćuczynienie – to szok".

A przecież jest dokładnie odwrotnie: to polowanie na czarownice czy – w tym wypadku – na kardynała tak naprawdę zaszkodziło prawdziwym ofiarom przemocy seksualnej, a pomogło realnym sprawcom. Bo wszystkim niechętnym takim dochodzeniom dostarczyło argumentów, że tak naprawdę nie chodzi o żadne oczyszczenie Kościoła, tylko o walkę z nim i z duchowieństwem. W przypadku sprawy kard. Pella nawet niechętni Kościołowi (a ci w Australii stanowią większość) musieli przyznać, że jego proces był farsą, żeby nie powiedzieć ustawką. I powiem więcej – gdyby nawet (oby nie) pojawiły się jakiekolwiek tropy „każące" w przyszłości zweryfikować uniewinniające orzeczenie Sądu Najwyższego, to sam proces kard. Pella na tyle zdyskredytował australijskie sądownictwo i podważył wiarygodność oskarżycieli, że każda kolejna próba solidnego zmierzenia się z wiarygodnymi przypadkami będzie obarczona tym ciężarem grzechu oskarżenia i skazania człowieka bez przedstawienia wiarygodnych dowodów i bez umożliwienia oskarżonemu realnej obrony. I to dopiero jest szkoda dla ofiar nadużyć w Kościele.

Świadków brak

Kard. George Pell był arcybiskupem Sydney, członkiem Rady Kardynałów doradzającej papieżowi Franciszkowi i prefektem Sekretariatu ds. Gospodarczych Stolicy Apostolskiej, czyli tzw. watykańskim ministrem finansów. Uznawany za jednego z najbliższych współpracowników Franciszka, był znany również z jednoznacznych wypowiedzi na temat aborcji, związków homoseksualnych i innych obszarów, w których nauczanie Kościoła idzie pod prąd dominującej poprawności politycznej. Krótko mówiąc: uchodził za watykańskiego konserwatystę, co niekoniecznie jest regułą nawet w kościelnych kręgach.

W 2016 roku do Watykanu przylecieli z Australii oficerowie śledczy, którzy przesłuchali kardynała w związku z postawionymi mu zarzutami o molestowanie nieletnich. Według nich kard. Pell, jeszcze jako arcybiskup Melbourne, miał molestować dwóch 13-letnich chłopców w latach 1996–1997. Kardynałowi zarzucono, że po niedzielnej mszy świętej, w zakrystii i w szatach liturgicznych, zmusił jednego z nich do stosunku oralnego, a drugiego wykorzystał „w inny sposób". Na tym nie koniec zarzutów, bo później purpurat miał – według oskarżycieli – molestować tych samych chłopców w korytarzu katedry w Melbourne.

Problem w tym, że jedna z rzekomych ofiar, tuż przed swoją śmiercią w 2014 roku, miała zaprzeczyć, jakoby do takiego molestowania ze strony kardynała doszło. Sprawa była już wtedy głośna, bo pierwsze zarzuty pojawiły się jeszcze pod koniec lat 90., czyli tuż po tych rzekomych wydarzeniach. Wtedy jednak oskarżenie, z braku dowodów, zostało oddalone. O tym, że chłopak przed śmiercią zaprzeczył temu, by był kiedykolwiek molestowany, powiedziała jego matka, a jako pierwszy opisał to australijski dziennikarz Andrew Bolt na łamach dziennika „Herald Sun". W 2018 roku śledczy przyjechali jednak z „nowym" materiałem dowodowym, którym miały być zeznania drugiej ofiary. A ponieważ takich zarzutów nie można – jak niegdyś – ignorować, papież zdecydował, że na czas trwania procesu kard. Pell zostanie zwolniony ze swoich funkcji, co zresztą sam zainteresowany uznał za oczywiste. A gdy w grudniu 2018 roku zapadł pierwszy wyrok, Stolica Apostolska wydała mu także zakaz publicznego sprawowania posługi oraz jakiegokolwiek kontaktu z nieletnimi.

Lincz

Proces od początku budził wątpliwości nie dlatego, że dotyczył tak ważnej w Kościele postaci, jaką był kard. Pell, ale ze względu na działania prokuratury i sędziów, którzy zupełnie ignorowali próbę obrony oskarżonego. Bo jak inaczej nazwać brak zgody na przesłuchanie jedynego świadka zarzucanych mu czynów, jak potraktować fakt, że dla sądu i sędziów przysięgłych nie stanowiło to problemu? W takich okolicznościach doszło do osadzenia kardynała w więzieniu, a następnie dopiero do skazania go na sześć lat więzienia. Odwołanie nic nie dało, bo w czerwcu 2019 roku wyrok został podtrzymany.

Wątpliwości co do sposobu sądzenia kardynała wyrażali zarówno politycy czy dziennikarze (również ci, których trudno posądzić o przychylność dla Kościoła), jak i prawnicy. Niektórzy mówili wprost, że proces Pella to próba postawienia przed sądem całego Kościoła i jego nauczania moralnego (choć akurat sam kardynał starał się unikać takich uogólnień). W tekście „George Pell: Zabić kardynała?" autorzy przywoływali słowa parlamentarzystki Amandy Vanstone, która tak opisywała proces kardynała: „To, czego jesteśmy świadkami, nie różni się niczym od linczu w wykonaniu tłumu z czasów średniowiecznych. Publicznie niszczona jest reputacja człowieka, którego pozbawia się uczciwego procesu, bo sędzią jego winy lub niewinności chce być tłum".

W winę kardynała nie wierzył nikt, kto uczciwie, bez uprzedzeń, śledził przebieg procesu (a w Australii to był temat numer jeden w ubiegłym roku). A w każdym razie nie wierzył w jego winę nikt, kto dostrzegał kuriozum i farsę, jaką stał się ów pokazowy – bo tak to trzeba wprost nazwać – proces. Wspomniany Andrew Bolt po wyroku skazującym napisał, że chociaż nie jest katolikiem, nie wierzy ani trochę w sprawiedliwość tego procesu i winę Pella.

Ława przysięgłych płacze

W podobnym tonie o sprawie Pella pisał na łamach amerykańskiego „National Review" George Weigel – i choć tu mamy już do czynienia z zaangażowanym katolikiem i przyjacielem Pella, to przytaczane przez pisarza argumenty każdy uczciwy obserwator powinien był przynajmniej wziąć pod uwagę. I tak Weigel zwrócił uwagę na pewien „drobiazg": policja stanu Wiktoria (którego stolicą jest Melbourne) rozpoczęła dochodzenie przeciw Pellowi na rok przed pojawieniem się pierwszych oskarżeń. „W czasie tych czynności funkcjonariusze szukali w miejscowej prasie informacji o wszelkich niegodnych zachowaniach hierarchy wobec nieletnich w katedrze św. Patryka w Melbourne, nie znajdując jednak żadnych śladów takiego niewłaściwego postępowania". Czy to oznacza, że od samego początku mieliśmy do czynienia z ustawką i szukaniem haków na kardynała? Dowodów nie ma, ale późniejszy przebieg procesu każe przynajmniej wziąć taką opcję pod uwagę.

Dalej, Weigel zwracał uwagę na to, że podczas pierwszej rozprawy (która odbywała się pod niebywałą wprost presją mediów), obrona wykazała, że zarzuty prokuratury są niewiarygodne. Wtedy też doszło do zawieszenia składu ławy przysięgłych, która niemal jednogłośnie – dziesięć głosów „za", dwa „przeciw" – opowiedziała się za uniewinnieniem kardynała. Jak pisali bardziej obiektywni dziennikarze, przewodnicząca tego odwołanego grona sędziów przysięgłych i paru innych sędziów płakali na sali sądowej, widząc presję prokuratury.

W całym procesie w ogóle nie wzięto pod uwagę takich faktów jak „znikanie" domniemanych świadków poszczególnych zdarzeń, w tym ceremoniarza katedralnego czy zakrystiana, którego dziwnym trafem nie było w zakrystii, gdy miało dojść do wykorzystania nieletnich, czy wreszcie tego, że po każdej mszy zakrystia była zawsze pełna ludzi, ani też tego, że gdyby kardynał opuścił liturgię wraz z dwoma chłopcami z chóru (a taką wersję też przedstawiał prokurator), z pewnością wszyscy by to zauważyli.

Wina leży w innym miejscu?

Po przegranej apelacji kard. Pell został osadzony w więzieniu dla najbardziej niebezpiecznych przestępców. Tam oczekiwał na decyzję Sądu Najwyższego. Ten przyznał mu rację i praktycznie zanegował – jednomyślnie – cały proces, który doprowadził do skazania oskarżonego.

„Nie żywię złych uczuć wobec mojego oskarżyciela. Nie chcę, aby moje uniewinnienie dodawać do cierpienia i goryczy, jakie wielu odczuwa. Jest ich wystarczająco dużo" – napisał w oświadczeniu kardynał po wyjściu z więzienia. „Mój proces nie był referendum w sprawie Kościoła katolickiego ani w kwestii tego, jak władze kościelne w Australii podeszły do przestępstwa pedofilii. Chodziło o to, czy ja popełniłem te okropne przestępstwa, czy nie. A ja ich nie popełniłem".

I te ostatnie trzy zdania są dość znaczące. Bo choć kardynał został oczyszczony z zarzutów o molestowanie, to jednocześnie najwyraźniej ma świadomość, że zupełnie inną sprawą jest fakt, że Kościół w Australii nie zapobiegł nadużyciom ze strony duchownych. I że trzeba oddzielić jego sprawę od kwestii rozliczenia Kościoła z rzeczywistych zaniedbań i przestępstw. Że on sam prawdopodobnie ma świadomość współodpowiedzialności za brak wystarczającej reakcji na te nadużycia – jeśli nie krycie sprawców. Zresztą, gdy parę lat wcześniej w Australii wybuchły skandale pedofilskie, a specjalny raport był wstrząsem dla tamtejszych katolików, kard. Pell był jednym z przesłuchiwanych przed parlamentem stanu Wiktoria w sprawie swojego poprzednika. Nie bez powodu też, wylatując do Rzymu, by objąć nową funkcję, przepraszał za zaniedbania Kościoła w tej materii. Jeśli więc wytoczony mu później proces miał być odwetem ze strony środowisk rzekomo reprezentujących prawdziwe ofiary lub po prostu ze strony środowisk nienawidzących i Kościoła, i samego Pella, to trzeba przyznać, że tak naprawdę wyrządziły wielką szkodę prawdziwym ofiarom molestowania.

Niesmak pozostał

Tym bardziej zdumiewają takie opinie, jak ta wyrażona wcześniej przez Adama Szostkiewicza, który uniewinnienie Pella uznał za szok dla ofiar. Próbowałem jeszcze zrozumieć intencję autora – że pewnie uważa, iż uniewinnienie jednego kardynała sprawi, że trudniej będzie już uwierzyć w inne, tym razem wiarygodne przypadki wykorzystania seksualnego przez duchownych. Ale przecież taki tok myślenia prowadzi do absurdu i linczowania człowieka w imię „wyższej" sprawy tylko dlatego, że jest „reprezentantem środowiska". Dobrze, że pod koniec swojego tekstu Szostkiewicz, chyba też zdając sobie sprawę z pułapki swojego toku myślenia, przyznaje: „Wyrok oznacza, że uznano je [zarzuty – red.] za nieprawdziwe, czyli że nie popełnił »strasznych czynów«, o które go oskarżono. Ale nie oznacza, że dochodzenie sprawiedliwości przez innych skrzywdzonych w Kościele zostało podważone". I tu zgoda – nie zostało podważone. Co więcej, może cała ta sprawa z kardynałem – pomijając krzywdę samego zainteresowanego, niesłusznie oskarżonego – pomoże na nowo, tym razem bardziej uczciwie, podejść do tego trudnego i bolesnego tematu. Może potrzeba takiego oczyszczenia po obu stronach: zarówno wśród tych, którzy nie chcą dostrzegać problemu i nadal wolą zamiatać sprawę pod dywan w imię dziwnie rozumianego „dobra Kościoła", jak i po stronie tych, którzy walkę z pedofilią w Kościele przekształcili w regularną wojnę z Kościołem w ogóle.

Dlatego nierozsądne, a raczej wprost szkodliwe, jest choćby sugerowanie, że uniewinnienie kardynała osłabia walkę o prawdę w innych przypadkach. Jeśli to ma być rzeczywiście walka o prawdę, to o pełną, obejmującą również przypadki fałszywego oskarżania duchownych. W innym wypadku będziemy mieli ciągle do czynienia z takim samym efektem, jak w dowcipie: – Nie przyjeżdżajcie już do nas nigdy – mówi kolega koledze przez telefon. – Ale co się stało, myślałem, że ostatnio spędziliśmy u was miły wieczór? – dopytuje drugi. – To prawda, ale, wiesz, po waszej wizycie zginęło nam 1000 zł, które trzymaliśmy w komodzie... – Chyba nie podejrzewasz nas, że my moglibyśmy?! – Właściwie to nie, bo dzień później pieniądze się znalazły, ale, wiesz, jakiś niesmak pozostał. ©?

Jacek Dziedzina jest publicystą „Gościa Niedzielnego" i szefem Wydawnictwa Niecałe

Dajcie mi człowieka, a paragraf sam się znajdzie. Ten stalinowski paradygmat wymiaru „sprawiedliwości" doczekał się twórczego rozwinięcia w procesie australijskiego purpurata.

Właściwie wszystkie podręczniki dla studentów prawa na całym świecie powinny być uzupełnione o ten przypadek jako materiał do pogłębionego studium nad zagadnieniem, jak w ogóle było możliwe przeprowadzenie procesu w taki sposób w kraju demokratycznym. Według klasycznej teorii prawa to nie oskarżony musi udowodnić, że jest niewinny, tylko oskarżenie musi udowodnić, że oskarżony jest winny. Na tym opiera się uznawane powszechnie (przynajmniej teoretycznie) domniemanie niewinności. Proces australijskiego kardynała George'a Pella był nie tylko zaprzeczeniem tej podstawowej zasady, ale wręcz doprowadził do sytuacji, w której oskarżony nawet nie miał możliwości – gdyby już został zmuszony – udowodnić swojej niewinności.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi