W zaprzęgu nihilizmu

Nie tyle obrona christianitas czy też „cywilizacji łacińskiej", ile walka z nihilizmem, prowadzona przez wszystkich ludzi dobrej woli, jest dzisiaj najistotniejszym wyzwaniem wojny kulturowej.

Publikacja: 05.03.2021 10:00

Hasło „Aborcja jest OK” wyraża antywartość w stanie czystym i jest objawem nihilizmu. Podobnie jak i

Hasło „Aborcja jest OK” wyraża antywartość w stanie czystym i jest objawem nihilizmu. Podobnie jak imperatyw „wyp...ć!”, który tylko pozornie skierowany jest przeciw PiS

Foto: Rzeczpospolita/ Jerzy Dudek

Niełatwo powiedzieć jednym słowem, kim właściwie był Porfiriusz. Jako woźnica rydwanów przypominał Kamila Stocha, tyle że na bizantyńską skalę. Tłumy kochały go za jego zwycięstwa na konstantynopolitańskim hipodromie. Mieszkańcy stolicy oraz innych miast cesarstwa, gdzie nieodmiennie pokonywał rywali w wyścigach, obnosili go – ale nie na rękach. Takie pospolitowanie przystoi dziś może zwycięzcom Formuły 1, opryskującym karki swoich fanów pianą szampana, nie licowało jednak z majestatem półbogów antycznej areny. Po zwycięskich zawodach albo nawet bez tego pretekstu wielbiciele Porfiriusza obnosili go po ulicach w lektyce obwieszonej laurowymi wieńcami. Wiedli go tak, jak ongiś triumfalnie prowadzono na Kapitol rzymskich wodzów, którzy pokonali Kartagińczyków albo Partów. Lub jak wcielonego boga właśnie. Z tą różnicą, że w chrześcijańskim Konstantynopolu nie było poświęconej mu świątyni. 200 lat wcześniej na pewno by mu ją wystawiono.

Ale to tylko połowa jego osobowości, bo Porfiriusz był bożyszczem nie tyle kibiców, ile przede wszystkim kiboli. Był, co tu ukrywać, profesjonalnym zadymiarzem, którego mołojecka sława wyniosła nawet ponad podziały między zwaśnionymi gangami. Gdy przewodził Błękitnym, ci słuchali go jak pana ojca. Gdy zwracał swe sympatie ku Zielonym, rytualnym wrogom Błękitnych, oni bez zmrużenia oka przyjmowali jego przywództwo. Porfiriusz nie ograniczał swojej awanturniczej aktywności do stolicy. Czy to w Tesalonikach, czy w Smyrnie, czy wreszcie w dalekiej Aleksandrii – wszędzie, gdzie przypłynął, wybierał sobie największych miejscowych warchołów, którzy poddawali mu się, zwiedzeni magią nazwiska konstantynopolitańskiego celebryty. Co prawda służby miejskie rozstawiały straże przy wejściu na stadiony, ale greccy kibice, podobnie jak dzisiaj nasi, bez trudu sobie z tym radzili, wnosząc kamienie i sztylety ukryte w koszach z owocami. A po rozróbie na trybunach pod komendą Porfiriusza ruszali w miasto. Tam też trup słał się gęsto.

W roku 507 nasz gwiazdor był już nieco podstarzały, nie na tyle jednak, by nie mieć siły na wywoływanie kolejnych awantur. Okazja po temu nadarzyła się w Antiochii, gdzie lokalne kluby Błękitnych i Zielonych od dawna toczyły ze sobą śmiertelne boje. Wielkie miasto, leżące na pograniczu cesarstwa, było areną licznych napięć. Jego elity, posłuszne Nowemu Rzymowi, trzymały się religijnej ortodoksji oraz greckiej kultury, natomiast szerokie masy syryjskiego pospólstwa, mówiące po aramejsku, odrzucały naukę soboru chalcedońskiego (451 r.), mówiącą o dwóch naturach, boskiej i ludzkiej Chrystusa. A ponieważ prawowierny Justynian związał się ostatecznie z Błękitnymi, antiocheńskim Zielonym nie pozostawało nic innego, jak opowiedzieć się przeciw chalcedończykom.

I właśnie ku antiocheńskim Zielonym skierował swoją uwagę Porfiriusz, doceniwszy drzemiący w niższych klasach tego miasta potencjał do rozróby. Idealnym celem ataku okazali się Żydzi. Wyznawcy judaizmu byli Semitami, podobnie jak większość mieszkańców Antiochii. Ale z drugiej strony byli Semitami zhellenizowanymi, więc prosta ludność widziała w nich Greków, zatem wrogów. W dodatku wrogów, których nie chroni, jak w przypadku ortodoksów, tarcza Justyniana.

Prowadzony przez Porfiriusza tłum sympatyków Zielonych napadł więc i zniszczył judaistyczne sanktuarium w podantiocheńskim Dafne, następnie zaś dokonał rzezi mieszkających tam Żydów. Potem rozjuszeni krwią buntownicy wrócili do miasta, wzniecając tam kolejne krwawe walki uliczne z kibicami Błękitnych, a także z milicją. Batalia była na tyle gorąca, że przy okazji spłonęło do szczętu kilka monasterów.

Mylenie przyczyny ze skutkiem

Ot, awantura, jakich wiele na pograniczu starożytności i średniowiecza. Miała ona jednak dalekosiężne konsekwencje. Porfiriusz oczywiście nie wymyślił konfliktu między monofizytami a ortodoksami, bo zapewne mało go to obchodziło. Ale zupełnie niechcący przyczynił się do jego dramatycznego zaognienia. Odtąd nie było już mowy o pojednaniu, a dwie religijne wspólnoty rozpadły się definitywnie na grecki Kościół ortodoksyjny (któremu jeszcze daleko było do kolejnego podziału na prawosławnych i katolików) oraz syryjski Kościół monofizycki. Po wiekach destrukcji, paradoksalnie, podział ów zaczął wydawać dobre owoce. Monofizyckie struktury stały się rusztowaniem, na którym zbudowano narodowość Syryjczyków (skojarzenie syryjskości z islamem to wynik procesów znacznie późniejszych). Kościół ten zasłynął swoimi świętymi pustelnikami, a także licznymi uczonymi mnichami, którzy, tłumacząc z syryjskiego na arabski dzieła klasyków, chociażby Arystotelesa, ocalili dla ludzkości dorobek kultury antycznej. Albowiem cywilizacja, w odróżnieniu od destrukcyjnej anarchii, potrafi budować nawet na gruzach. Potrzebuje do tego tylko czasu.

Podsumujmy teraz etapy naszej opowieści: najpierw banalne stadionowe awantury, potem krwawe pogromy, jeszcze później podział religijny, którego efektem okazał się podział narodowościowy. Nie mówimy tu o jakiejś dziejowej anomalii, podobnych opowieści, jak ta o Porfiriuszu oraz następstwach jego awantur, można by jeszcze przytoczyć wiele. Wszystkie one wskazują na wielką pomyłkę, jaką popełniają dzisiaj lewicowi przeważnie intelektualiści, z zasady nie lubiący historii, więc odwracający się do niej plecami. A jeżeli ktoś historię zna tylko powierzchownie, jej fakty zaś służą mu wyłącznie do żonglowania prawami naprędce skleconej teorii psychospołecznej, łatwo może dać się nabrać na efektownie brzmiący slogan: silne tożsamości prowadzą do konfliktu.

Tymczasem taki wniosek jest myleniem przyczyny ze skutkiem. Pamiętając z podręcznika nazwy różnych wojen, wyobrażamy sobie uczestniczące w nich strony jako w pełni ukształtowane, spójne kulturowo i osobne jednostki, więc łatwo nam ulec złudzeniu, że do zbrojnego konfliktu doprowadziło je nic innego, niż właśnie cywilizacyjne różnice. Nie bierzemy pod uwagę, że owe wyraziste etykietki najczęściej nadajemy walczącym stronom my sami, czytelnicy „ogólnych opracowań", wykorzystujący naturalną ludzką skłonność do upraszczania ex post zjawisk, które w swoich czasach, z bliskiej perspektywy, wcale nie były oceniane tak jednoznacznie.

Co więcej, patrząc na takie konflikty przez odwróconą lunetę podręcznikowej perspektywy, nie dostrzegamy skali kulturowego rozpadu, jaki z reguły na długo poprzedza większe wojenne starcia. Weźmy chociażby najazdy barbarzyńców – owych Gotów, Wandalów czy Longobardów: przecież były to społeczności w stanie permanentnego kulturowego rozpadu, wywołanego zderzeniem ich plemiennych jeszcze struktur z kolosem rzymskiej cywilizacji. A najazdy na Europę Dżyngis-chana i jego potomków? Jakże mówić o silnej tożsamości ludzi, którzy przed długi czas nie mogli się nawet zdecydować, jaką wyznawać wiarę i jakiego używać alfabetu!

Zostawmy w spokoju barbarzyńców – powie w tym momencie oponent. Zajmijmy się dziejami przemocy czynionej przez świadomy siebie, wyraziście ukształtowany Zachód. Przykładów znajdziemy przecież niemało. Kto w 1098 r. dokonał pogromu Żydów w Wormacji oraz Moguncji? Oczywiście, krzyżowcy. Czy było to zatem dzieło chrześcijańskiego fanatyzmu? W tym miejscu odpowiedź się komplikuje. Obrońcy christianitas poszli w stronę Jerozolimy już wcześniej, za Piotrem Eremitą i Walterem bez Mienia. Ci, którzy zamiast na Turków uderzyli na nadreńskich Żydów, to byli raczej maruderzy i oszołomy, prowadzeni przez feudała rozbójnika oraz kilku sekciarzy, których nauczanie z chrześcijaństwem niewiele miało wspólnego. A przypięcie sobie krzyża do płaszcza było gestem, który wtedy naprawdę nic nie kosztował. Tymczasem biskupi wymienionych miast stanęli w obronie Żydów, a większa część chrześcijańskiej wspólnoty uznała pogromy za rzecz złą.

W rzeczywistości chrześcijańska, świadoma siebie Europa dopiero się wtedy rodziła. Na całym jej obszarze duchowych peryferii, gdzie ludzie błądzili, jak we mgle, nie wiedząc, kim są, było wówczas jeszcze o wiele więcej niż ognisk wiary i kultury. Sprawcy pogromów z takich właśnie peryferii się wywodzili.

Z kolei wielkie imperia nowożytności, zanim zaczęły wojować same ze sobą, przejść musiały długi proces kruszenia na miazgę, a przynajmniej osłabiania tożsamości lokalnych, osobliwości tych niezliczonych hrabstw i księstw, z jakich składała się średniowieczna Europa. Co dawały w zamian poddanym? Kult cesarza, jedności i siły. To za mało, by uczciwie mówić o silnej tożsamości zarówno społeczeństw, jak i jednostek. Również nacjonalizm dwudziestowiecznych państw autorytarnych zbudowany został na gruzach dawnych wartości. Popatrzmy choćby na odwieczny konflikt pokoleń, jaki dochodzący do władzy hitlerowcy rozdmuchali w Niemczech do skali pożogi. W małej wojnie synów z ojcami naziści stanęli po stronie tych pierwszych, rzekomo w imię walki z przeżytkami feudalnego patriarchalizmu. To prawda, że niemiecki model patriarchalny bywał opresyjny. Ale frontalny atak na jego wartości w efekcie więcej zburzył, niż zbudował, torując drogę totalitaryzmowi.

Tożsamość i wojna wcale nie idą w zaprzęgu symetrycznej współzależności. Do konfliktu prowadzi bowiem nie tyle silna tożsamość, ile nieuświadomiona, naturalna ludzka skłonność do podziałów, która w toku dziejów ubiera się tylko w barwne gałganki różnorakich uzasadnień. Wiedzą o tym psychologowie społeczni, doskonale też zdają sobie z tego sprawę twórcy algorytmów Facebooka, mówiący o tym mechanizmie podczas ściśle zamkniętych prezentacji. Po prostu wygodniej jest nam żyć w podzielonym, poszufladkowanym świecie, a tam, gdzie realnych społecznych podziałów nie ma, lub gdzie nie występują one dostatecznie wyraziście, sami je sobie tworzymy.

Jak się w tym porządku mieszczą podziały kulturowe? Otóż one, owszem, niejednokrotnie do wojen prowadziły, ale z drugiej strony, w ich własnej skali konfliktogenności, ocenić je trzeba raczej jako struktury samoograniczającej się agresji. To jest moja ziemia! – wołały poprzez wieki niezliczone pokolenia wojowników patrzących w oczy najeźdźcom, których zastępy ustawiały się na drugim brzegu granicznego potoku. Nie pozwolę ci wejść, ale też nie pożądam twojego. Tak mówi tylko ktoś dobrze wiedzący, dokąd sięga jego własne terytorium.

Ten naturalny mechanizm samoograniczenia nie działa jednak w drugą stronę. Ci, którzy wierzą, że jakakolwiek ludzka wspólnota, osłabiając własną tożsamość, niejako automatycznie obniża potencjał swojej agresji, popełniają fatalny błąd. Bo jest dokładnie na odwrót. Ta wielka pomyłka ludzkości niebawem okaże swoje groźne skutki. Pierwsze symptomy owej grozy możemy zauważyć już teraz – jeżeli tylko zechcemy je dostrzegać.

Porfiriusz, słynny woźnica rydwanów żyjący na przełomie V i VI w., był bożyszczem tłumów w Konstanty

Porfiriusz, słynny woźnica rydwanów żyjący na przełomie V i VI w., był bożyszczem tłumów w Konstantynopolu, ale też profesjonalnym zadymiarzem

EAST NEWS

Upór bezmyślnej niezgody

Zdarzało się w dziejach, że takie wielkie imperia jak Rzym upadały w szczytowym momencie swojego terytorialnego rozwoju. Jednak nigdy nie działo się to z powodu nadmiaru tożsamości ich mieszkańców. To tylko czasem władcy wmawiali im, kim być powinni – co jednak nie jest tym samym. I ten rozziew między oficjalną propagandą a rzeczywistym, egzystencjalnym poczuciem niedostatku, odczuwanym przez masy, ujawniał się zawsze w momentach kryzysu, prowadząc państwa do politycznego upadku. Natury ludzkiej, w której mieści się lenistwo i cynizm, ale z drugiej strony także lęk przed pustką, nie da się oszukać sloganami.

Takim imperium w stadium rozziewu było właśnie wczesne Bizancjum epoki Porfiriusza. Patrząc z góry, można było powiedzieć, że jest to najpotężniejsze państwo świata. Jednak za tą fasadą potęgi rozpadały się międzyludzkie więzi, a wraz z nimi społeczne struktury. Ulicą Konstantynopola rządzili Błękitni i Zieloni, a bizantyński aparat państwowy, który zwykliśmy uważać za przesadnie rozbudowany i przesadnie ingerujący w życie obywateli, tylko rozkładał ręce. Rozzuchwaleni tą biernością kibole wzięli więc w swoje ręce stery państwowej nawy.

Nie było w Nowym Rzymie konfliktu, którego by nie dało się wpisać w kanony plemiennej wojenki Błękitnych z Zielonymi. Kolory banalnych szarf stadionowych, pod jakimi stawali do boju już nie tylko kibice, ale wszyscy obywatele – stale powaśnieni czy to w kwestii złej dystrybucji dóbr, czy niesprawiedliwości sądów, czy wreszcie religii – doznawały w ten sposób specyficznej nobilitacji. O ileż słuszniej i godziwiej jest pod zieloną lub niebieską baretką walczyć „za sprawę", niż na trybunach czy też w brudnych zaułkach stolicy, pod tymi samymi barwami, toczyć pijackie burdy!

W końcu doszło do tego, że przed stadionową tłuszczą drżeć zaczęli cesarze. Nawet wielki Justynian – zapamiętany jako władca, którego jedno skinienie starczało do kasaty średniej wielkości królestwa – w pewnym momencie zmuszony był płaszczyć się przed liderami gangów i żebrać o ich życzliwość. Bo cesarz miał tylko przyboczną gwardię, a kibolscy przywódcy – wielbiące ich tłumy, które mogli poderwać na każde swoje życzenie. W tej sytuacji władcy nie mogli liczyć nawet na wojsko, rekrutujące się przecież z tych samych sfer, co kibice. Pozostawała im giętka, choć niepewna sztuka rządzenia masami za pomocą gestów, grymasów i obietnic, rzucanych z imperialnej loży. Bo trzeba pamiętać, że do cesarskiej kwatery na hipodromie wchodziło się prosto z prywatnych apartamentów władcy. Kciuk cesarza, wzniesiony w górę lub opuszczony w dół, krzyczące tłumy na trybunach naprzeciw i krew na piasku areny: tak funkcjonowała bizantyńska wersja portali społecznościowych.

Ponieważ nic tak nie wzmaga apetytu jak konsumowanie władzy, kibole z czasem wzięli się do reformy obyczajów. Rozluźnione normy moralne poszczególnych przywódców gangów nie stanowiły problemu, dopóki oni sami nie wcisnęli się w szeregi bizantyńskich elit, dyktujących masom modę i poczucie smaku. Ale zamiast windować się w górę, to oni zmusili nowych kompanów do przyjęcia za obowiązujące własnych, zaniżonych standardów. Teraz w dobrym tonie było, żeby senator pokazał się na ulicy z kochanką, a jeszcze lepiej z nieletnim kochankiem. Bandy rozpustnych młodzieńców, przebranych jak współczesne drag queen, które w biały dzień napadały na spacerujące małżeńskie pary, stały się zmorą deptaków Konstantynopola.

W ten sposób w stolicy, która całemu imperium, a także i reszcie świata rozdawała wzorce międzyludzkich relacji, zapanował „upór bezmyślnej niezgody", „the obstinacy of wanton discord" – fenomen przenikliwie opisany przez Edwarda Gibbona w jego „Historii zmierzchu i upadku Cesarstwa Rzymskiego".

Roszczeniowość i rewanżyzm

Konstantynopol epoki Porfiriusza to już nie był Rzym, ale też jeszcze nie Bizancjum. Już nie antyk, ale jeszcze nie średniowiecze. Pod tym względem nie dzieje się obecnie nic nowego. Nie dostrzegając tego na co dzień, tkwimy w głębokiej fazie tożsamościowego rozpadu, jaka w Europie – a za jej pośrednictwem również na świecie – trwa co najmniej od epoki oświecenia. Próbujące zaradzić temu rozpadowi społeczne lub państwowe projekty edukacyjne nie spełniły swojego zadania, gdyż dotykały w ludziach tylko tego, co zewnętrzne, nie sięgając w głąb ich podświadomości oraz instynktów. Stąd właśnie wziął się niepokój dekadentów, jak również szaleństwo pierwszej wojny światowej.

W tej sytuacji, prędzej czy później, musiało dojść do głosu pewne odkrycie. Banalne, a jednocześnie genialne w swojej prostocie. Definiujemy się zawsze na dwa sposoby. Jestem kim jestem, bo reprezentuję określone wartości. A jeśli tego poczucia zaczyna mi brakować, określam się przez porównanie z innymi. Pierwsza postawa to klasyczny wyraz tożsamości. Druga – jej niedostatku.

Powtórzmy teraz: postawa numer jeden wielokrotnie prowadziła do zaborczych wojen. Najlepszym tego przykładem są średniowieczne podboje Arabów, jakże różne od dzisiejszego modelu wojującej bliskowschodniej rewolucji, dla zmylenia przeciwnika zwanej „islamizmem". Ale gdy wypalał się już ogień fanatyzmu pionierów, po najeźdźcach na ogół pozostawało to, co dobre – wytwory kultury, która ostatecznie karmi się pokojowym współżyciem ludzkich społeczności. Bo to właśnie owe arabskie podboje, nie zaś burdy wyczyniane przez fanów Porfiriusza, leżą u genezy europejskiego renesansu.

Postawa numer dwa prowadzi za to do konfliktu permanentnego i niemającego końca, jak w znanej wizji wojny imperiów Orwella. Nie porównujemy się bowiem z tymi, którym powodzi się gorzej, lecz z tymi, którzy mają się od nas lepiej. A takich, jeśli tylko zechcemy, zawsze znajdziemy. Stąd bierze się uzasadnienie dla instynktownej roszczeniowości: należy nam się tyle, ile tamtym. A z czasem także rewanżyzm: należy nam się ich kosztem.

Jako jeden z pierwszych ludzi epoki nowożytnej wpadł na to Karol Marks, w dwa, trzy pokolenia po nim pełną parą stosowały już tę regułę rozległe struktury państwowe. Nie miejsce tu, by opisywać kolejne epifanie tego łańcucha, jakiego ostatnimi ogniwami są modne hasła gender, LGBT, „OK Boomer" czy Black Lives Matter. Dość powiedzieć, że wszystkie wymienione zjawiska napędzane są tym samym paliwem roszczeniowości i rewanżyzmu. Ten mechanizm swego czasu genialnie streścił historyk Paul Johnson, odwracając powiedzenie socjaldemokraty Augusta Bebla, często używane przez Lenina: „Jeżeli antysemityzm jest socjalizmem głupców, socjalizm jest antysemityzmem intelektualistów". Młodzi ludzie obalający pomniki i piszący rewolucyjne hasła na drzwiach kościołów nie zdają sobie sprawy, jak bardzo podobni są do tłumów podpalających synagogi w Dafne i w Moguncji.

Nienazwana antyteza tożsamości

Stopniowe zastępowanie tradycyjnego modelu tożsamości wzorcem wspólnoty, której jedynym spoiwem są roszczenia i chęć rewanżu, rodzi jeszcze jedno poważne niebezpieczeństwo. Otwiera drogę antytezie tożsamości – demonowi nihilizmu. To jedyny „izm" nieobecny w politycznym dyskursie naszych czasów. A przecież, choć nienazwany, coraz bardziej nam doskwiera. Niektórzy nawet próbują go opisać, jak papież Franciszek, który w encyklice „Fratelli tutti" używa terminu „dekonstrukcjonizm". Ale tutaj nie trzeba nowych nazw dla starych grzechów, wystarczy wyjąć z szuflady z napisem „tabu" słowo sprawdzone, a co najważniejsze – opisujące istotę rzeczy.

Nihilizm jest świadomym odwróceniem się od wszelkich wartości. Weźmy dla przykładu spór o aborcję. Gdy jedni uważają, że ochrona życia poczętego jest dobrem bezwzględnym, i w jego imię godzi się używać wszelkich środków, inni zareplikują, że przeciwnie, radykalizm postaw obrońców życia nienarodzonych życia tego zgoła nie chroni, prowokując tylko do reakcji, czasem równie radykalnych, zwolenników aborcji bez ograniczeń. Mamy tutaj dwa wykluczające się stanowiska, oba jednak mają wspólną cechę – motywowane są jakąś wartością. Aksjologicznej motywacji niepozbawiony jest także pogląd dopuszczający aborcję jako konieczność, dopóki nie odmawia on człowieczeństwa nienarodzonemu dziecku i stawia sprawę uczciwie: od życia płodu ważniejsze jest życie matki. Natomiast hasła „Aborcja jest OK" żadną z wartości uzasadnić nie można. Wyraża ono antywartość w stanie czystym, jest zatem objawem nihilizmu. Podobnie jak imperatyw „wyp...ć!", który tylko pozornie skierowany jest przeciw rządom Prawa i Sprawiedliwości. O jego demonicznej sile oddziaływania przekonamy się dopiero, gdy PiS przestanie już rządzić, a ulica nadal będzie go skandować.

Niestety, wielu „ludzi łagodnych i dobrych" – by użyć klasycznej definicji Jana Błońskiego – odnosi się do tych zjawisk z pobłażaniem, a nawet je pochwala, ciesząc się, że godzą w nielubianą władzę. Podobnie jak mieszczaństwo w Republice Weimarskiej, które tolerowało wybryki bojówek SA, łudząc się, że gdy zrobią porządek z komunistami, uda się je oswoić. Nihilizmu żadną miarą oswoić się jednak nie da, można go jedynie zwalczać. Nie mieści się on bowiem w żadnej, nawet najszerzej pojętej formule życia zbiorowego. Przypomnijmy sobie preambułę naszej konstytucji, która odwołuje się do prawdy, sprawiedliwości, dobra i piękna. Głosiciele haseł negujących te uniwersalne rzekomo wartości na własne życzenie stawiają się poza konstytucją.

„Ludzie łagodni i dobrzy" boją się dzisiaj bardziej niż nihilistów osobników z ustami pełnymi górnolotnych słów. Jako ostrzeżenie wskazują na przypadek Andersa Breivika. Tymczasem wariaci i fanatycy zawsze stanowili i stanowić będą jedynie margines każdego normalnego społeczeństwa. Choć nie da się ich na dobre wyeliminować z naszego życia, mamy przynajmniej tę pociechę, że zdarzają się dość rzadko. Co innego nihiliści – tych chętnie zatrudniają wszelkiej maści inżynierowie dusz, gdy tylko uda im się dorwać do władzy. Bo oni sami, ideowi faszyści, komuniści czy jak ich tam zwać, nie lubią brudzić sobie rąk. Kulę w potylicę lub nóż pod żebro na pierwsze zawołanie wbiją ich przeciwnikom, w imieniu któregoś z licznych „izmów", ludzie kpiący sobie z wszelkich zasad.

To nie tyle obrona christianitas czy też „cywilizacji łacińskiej", ile właśnie walka z nihilizmem, wspólna walka prowadzona przez wszystkich ludzi dobrej woli, jest dzisiaj najistotniejszym wyzwaniem wojny kulturowej. Wojny, której istnieniu, w imię wątpliwych politycznych racji, gorąco zaprzecza lewa strona polskiego sporu. Jeżeli walki tej nie podejmiemy, pozostanie nam tylko wyścig rydwanów.

Byle nie uwierało

Nie przypadkiem wszystkie wymienione wyżej ruchy protestu kibicują tendencji zmierzającej do osłabiania wspólnotowych tożsamości – z wyjątkiem, oczywiście, tożsamości seksualnej. Bo ogołocona z wartości frazeologia konsumpcjonizmu, podobnie jak roszczeniowo-rewanżystowskie hasła kontrolowanej rewolucji, to jedyna już dzisiaj wąska kładka porozumienia, na której spotykają się wielcy i mali tego świata. Z nihilizmem mas zbiega się bowiem pragmatyzm oligarchów korporacji i mediów, którzy dostali w ręce władzę większą niż kiedykolwiek, bo w globalnej skali. I chcą jej jeszcze więcej, by dogodzić starym jak świat instynktom chciwości i pychy. Robią to, „kreując potrzeby" mas i kanalizując ich gniew w bezpiecznych dla siebie koleinach.

Ta rodząca się panoligarchia tłumaczy swoje postępki potrzebą jednolitej, skoordynowanej akcji porządkowania chaotycznego świata, by zapobiec kataklizmom, takim jak koronawirus czy globalne ocieplenie. To wizja światowej koalicji postępu oraz rozsądku, pojmowanej jako antyteza starych systemów opresyjnych ideologii.

Brzmi to kusząco, tyle tylko, że jest to wizja z gruntu fałszywa. Bo ludzkość – bez względu na to, czy nam się to podoba – nie jest gotowa, aby się zjednoczyć. Poddawanie jej losów jakiejś tajemniczej radzie konsultacyjnej nie przyniesie wiele dobrego, za to na pewno zabierze nam sporą część wolności. Z dwojga złego lepiej już będzie trzymać się starego ustroju, w którym naszą wolność wypracowujemy sobie w ramach wspólnoty 150 państw. Bo państwowe elity władzy, jakiekolwiek by były, przynajmniej próbują zachować pozory społecznego mandatu. W przypadku realnych rządów światowej oligarchii korporacyjno-medialnej nie będzie mowy nawet o tych pozorach.

Ale jak walczyć z szerzącym się nihilizmem, którego jak spienionego konia do rydwanu Porfiriusza zaprzęgają w struktury władzy możni nowego świata? Odpowiedź jest tylko jedna: bronią, której nasi przeciwnicy nigdy nie zdobędą. Ci, którym słowo „tożsamość" kojarzy się wyłącznie z zamknięciem, skostniałością i defensywą, nigdy nie zrozumieją, że tożsamość jest uświadomionym napięciem. Jest akceptacją transcendentnej natury człowieka, świadomością, że na ziemi nigdy nie zaznamy spokoju. I tylko za cenę tego napięcia możemy prawdziwie żyć i się rozwijać. Tylko wtedy zasługujemy na dumne miano ludzi.

Tymczasem zarówno inżynierów nowej rzeczywistości, jak i hołdujące nihilizmowi masy łączy jedno: złudne mniemanie, że owo napięcie da się trwale usunąć. Byle nie uwierało... A wtedy wszystko się ułoży.

Otóż się nie ułoży, bo nie tak działa ludzka natura. Być może mało kto to dzisiaj dostrzega, ale w końcu ludzkość, zgromadzona na światowej arenie, połapie się, że osobnik z imperatorskiej loży nie ma jej nic do zaoferowania poza kilkoma pustymi gestami. I najlepsze, co będzie można wtedy zrobić, to gremialnie i w spokoju wyjść z tego hipodromu.

Niełatwo powiedzieć jednym słowem, kim właściwie był Porfiriusz. Jako woźnica rydwanów przypominał Kamila Stocha, tyle że na bizantyńską skalę. Tłumy kochały go za jego zwycięstwa na konstantynopolitańskim hipodromie. Mieszkańcy stolicy oraz innych miast cesarstwa, gdzie nieodmiennie pokonywał rywali w wyścigach, obnosili go – ale nie na rękach. Takie pospolitowanie przystoi dziś może zwycięzcom Formuły 1, opryskującym karki swoich fanów pianą szampana, nie licowało jednak z majestatem półbogów antycznej areny. Po zwycięskich zawodach albo nawet bez tego pretekstu wielbiciele Porfiriusza obnosili go po ulicach w lektyce obwieszonej laurowymi wieńcami. Wiedli go tak, jak ongiś triumfalnie prowadzono na Kapitol rzymskich wodzów, którzy pokonali Kartagińczyków albo Partów. Lub jak wcielonego boga właśnie. Z tą różnicą, że w chrześcijańskim Konstantynopolu nie było poświęconej mu świątyni. 200 lat wcześniej na pewno by mu ją wystawiono.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi
Materiał Promocyjny
Zarządzenie flotą może być przyjemnością
Plus Minus
Przydałaby się czystka