Niełatwo powiedzieć jednym słowem, kim właściwie był Porfiriusz. Jako woźnica rydwanów przypominał Kamila Stocha, tyle że na bizantyńską skalę. Tłumy kochały go za jego zwycięstwa na konstantynopolitańskim hipodromie. Mieszkańcy stolicy oraz innych miast cesarstwa, gdzie nieodmiennie pokonywał rywali w wyścigach, obnosili go – ale nie na rękach. Takie pospolitowanie przystoi dziś może zwycięzcom Formuły 1, opryskującym karki swoich fanów pianą szampana, nie licowało jednak z majestatem półbogów antycznej areny. Po zwycięskich zawodach albo nawet bez tego pretekstu wielbiciele Porfiriusza obnosili go po ulicach w lektyce obwieszonej laurowymi wieńcami. Wiedli go tak, jak ongiś triumfalnie prowadzono na Kapitol rzymskich wodzów, którzy pokonali Kartagińczyków albo Partów. Lub jak wcielonego boga właśnie. Z tą różnicą, że w chrześcijańskim Konstantynopolu nie było poświęconej mu świątyni. 200 lat wcześniej na pewno by mu ją wystawiono.
Ale to tylko połowa jego osobowości, bo Porfiriusz był bożyszczem nie tyle kibiców, ile przede wszystkim kiboli. Był, co tu ukrywać, profesjonalnym zadymiarzem, którego mołojecka sława wyniosła nawet ponad podziały między zwaśnionymi gangami. Gdy przewodził Błękitnym, ci słuchali go jak pana ojca. Gdy zwracał swe sympatie ku Zielonym, rytualnym wrogom Błękitnych, oni bez zmrużenia oka przyjmowali jego przywództwo. Porfiriusz nie ograniczał swojej awanturniczej aktywności do stolicy. Czy to w Tesalonikach, czy w Smyrnie, czy wreszcie w dalekiej Aleksandrii – wszędzie, gdzie przypłynął, wybierał sobie największych miejscowych warchołów, którzy poddawali mu się, zwiedzeni magią nazwiska konstantynopolitańskiego celebryty. Co prawda służby miejskie rozstawiały straże przy wejściu na stadiony, ale greccy kibice, podobnie jak dzisiaj nasi, bez trudu sobie z tym radzili, wnosząc kamienie i sztylety ukryte w koszach z owocami. A po rozróbie na trybunach pod komendą Porfiriusza ruszali w miasto. Tam też trup słał się gęsto.
W roku 507 nasz gwiazdor był już nieco podstarzały, nie na tyle jednak, by nie mieć siły na wywoływanie kolejnych awantur. Okazja po temu nadarzyła się w Antiochii, gdzie lokalne kluby Błękitnych i Zielonych od dawna toczyły ze sobą śmiertelne boje. Wielkie miasto, leżące na pograniczu cesarstwa, było areną licznych napięć. Jego elity, posłuszne Nowemu Rzymowi, trzymały się religijnej ortodoksji oraz greckiej kultury, natomiast szerokie masy syryjskiego pospólstwa, mówiące po aramejsku, odrzucały naukę soboru chalcedońskiego (451 r.), mówiącą o dwóch naturach, boskiej i ludzkiej Chrystusa. A ponieważ prawowierny Justynian związał się ostatecznie z Błękitnymi, antiocheńskim Zielonym nie pozostawało nic innego, jak opowiedzieć się przeciw chalcedończykom.
I właśnie ku antiocheńskim Zielonym skierował swoją uwagę Porfiriusz, doceniwszy drzemiący w niższych klasach tego miasta potencjał do rozróby. Idealnym celem ataku okazali się Żydzi. Wyznawcy judaizmu byli Semitami, podobnie jak większość mieszkańców Antiochii. Ale z drugiej strony byli Semitami zhellenizowanymi, więc prosta ludność widziała w nich Greków, zatem wrogów. W dodatku wrogów, których nie chroni, jak w przypadku ortodoksów, tarcza Justyniana.
Prowadzony przez Porfiriusza tłum sympatyków Zielonych napadł więc i zniszczył judaistyczne sanktuarium w podantiocheńskim Dafne, następnie zaś dokonał rzezi mieszkających tam Żydów. Potem rozjuszeni krwią buntownicy wrócili do miasta, wzniecając tam kolejne krwawe walki uliczne z kibicami Błękitnych, a także z milicją. Batalia była na tyle gorąca, że przy okazji spłonęło do szczętu kilka monasterów.