Apple, Google i inni. Ideały porzucone w Chinach

Wielkie koncerny cyfrowe nieustannie podkreślają swoje oddanie idei demokracji, praw człowieka i szacunek dla prywatności użytkowników. Jak to się ma do ich kompromisów z chińskim totalitaryzmem?

Publikacja: 25.06.2021 18:00

Kolejka do nowego sklepu Apple’a w Pekinie, lipiec 2020 r. Dostęp do ogromnego chińskiego rynku skła

Kolejka do nowego sklepu Apple’a w Pekinie, lipiec 2020 r. Dostęp do ogromnego chińskiego rynku skłania koncern do uległości wobec komunistycznych władz

Foto: VCG via Getty Images

Czerwiec jest miesiącem, w którym wielkie korporacje przekonują, jak mocno są oddane wspieraniu społeczności LGBTQ+. W trakcie tzw. Miesiąca Dumy zmieniają swoje logo na tęczowe, promują produkty w barwach tęczy i deklarują, że leży im na sercu to, by przedstawiciele „wszystkich 56 płci" mogli być dumni ze swoich preferencji seksualnych.

Demonstracyjny zapał, z jakim korporacje wspierają sprawę mniejszości seksualnych w krajach demokratycznego kapitalizmu, mocno kontrastuje z ich postawą wobec mniejszości w Chinach. W trakcie Miesiąca Dumy żaden z tamtejszych oddziałów wielkich zachodnich koncernów nie zmienia swojego logo na tęczowe. Nie promuje się w ChRL żadnych produktów odwołujących się do LGBTQ+. Co więcej, niedawno koncern Apple oskarżono o to, że w swoim chińskim sklepie z aplikacjami blokuje 27 aplikacji randkowych i społecznościowych dla mniejszości seksualnych (Chiny pod względem liczby aplikacji tego typu blokowanych w sklepie Apple plasują się tuż za Arabią Saudyjską, gdzie blokada obejmuje 28 programów. Koncern z Cupertino twierdzi jednak, że to sami twórcy aplikacji nie chcą udostępniać ich w niektórych krajach).

Rząd w Pekinie hołduje przekonaniu, że „feminizowanie" chłopców zagraża zdolnościom wojskowym kraju i jego przyszłości demograficznej. Apple oraz inne zachodnie korporacje dopasowują się zaś do tej doktryny, rezygnując z tego, co w krajach demokratycznych uważają za ważne i godne intensywnej promocji. To zresztą tylko jeden z przykładów tego, jak cyfrowi giganci oraz inne korporacje dostosowują się do oficjalnej chińskiej narracji w wielu kwestiach. Bywa, że pomagają Komunistycznej Partii Chin cenzurować internet nawet poza granicami ChRL.

Złe i dobre protesty

W październiku 2019 r. koncern Apple usunął ze swojego sklepu popularną w Hongkongu aplikację HKmap.live. Aplikacja ta była mapą na żywo, pokazującą sytuację na ulicach Hongkongu, w tym miejsca protestów i starć z policją. Apple zdecydował się na ten krok dzień po tym, gdy w kontrolowanym przez Komunistyczną Partię Chin dzienniku „China Daily" ukazał się artykuł potępiający koncern za to, że pozwala „chuliganom" na pobieranie aplikacji pozwalających im unikać policji. Apple wydał komunikat mówiący, że musiał zablokować HKmap.live, gdyż łamała ona prawo obowiązujące w Hongkongu i pozwalała na urządzanie zasadzek przeciwko siłom porządkowym. „Była ona wykorzystywana do atakowania poszczególnych funkcjonariuszy policji oraz osób cywilnych i ich własności w miejscach, w których policja nie była obecna" – stwierdził w liście do pracowników Tim Cook, prezes Apple'a.

Charles Mok, przedsiębiorca technologiczny będący członkiem Legislatywy Hongkongu, napisał po tym do Cooka, że jest „głęboko zawiedziony" postawą Apple'a, gdyż zablokowana aplikacja była wykorzystywana głównie przez zwykłych ludzi, którzy nie chcieli przypadkowo dostać pałką lub gazem od policjantów rozpędzających prodemokratyczne demonstracje. Poza tym Apple nie wykazał, które konkretnie przepisy obowiązujące w Hongkongu naruszała HKmap.live.

Apple na tym nie poprzestał w cenzorskich zapędach. Na żądanie Pekinu zablokował w swoim chińskim sklepie również aplikację serwisu informacyjnego Quartz. Podejrzewano, że stało się tak dlatego, iż serwis dużo uwagi poświęcał protestom w Hongkongu i publikował artykuły poświęcone temu, jak obchodzić blokady cenzorskie w chińskim internecie. Na jesieni 2019 r. Apple, również pod naciskiem władz ChRL, usunął z urządzeń mobilnych użytkowników w Hongkongu i Makau emotikon z flagą Republiki Chińskiej (Tajwanu). Serwisy muzyczne koncernu przestały zaś oferować piosenki śpiewane na protestach w Hongkongu.

Porównajmy to z postawą Apple'a wobec fali zamieszek w USA po śmierci George'a Floyda w 2020 r. Koncern co prawda zamknął część swoich sklepów w miastach objętych zamieszkami, ale udzielał werbalnego, symbolicznego i finansowego wsparcia organizacjom powiązanym z ruchem Black Lives Matters (BLM). Jednoznacznie opowiedział się więc po jednej ze stron sporu politycznego dzielącego Amerykanów. Gdy ktoś pytał Siri, elektroniczną asystentkę Apple'a, o hasło „Każde życie się liczy", odpowiadała ona, że to slogan powstały w kontrze do hasła „Czarne życia się liczą", i odsyłała na oficjalną stronę BLM. „Dzisiaj, gdy ludzie gromadzą się w Minneapolis, a naród wspomina George'a Floyda, opłakujemy życie, które zostało zakończone w swojej pełni, oraz wszystko, co ono reprezentuje. Czujemy obowiązek, by żałoba zmieniła się w akcję, i mamy nadzieję, że ta pojedyncza dusza może zmienić świat" – napisał w czerwcu 2020 r. na Twitterze Tim Cook. Narkoman i przestępca recydywista (Floyd siedział w więzieniu m.in. za grożenie pistoletem ciężarnej kobiecie), który zginął z rąk brutalnego policjanta, był więc dla prezesa Apple'a „duszą mogącą zmienić świat", a prodemokratyczni demonstranci z Hongkongu niebezpiecznymi zadymiarzami atakującymi policję.

O ile Apple po wybuchu zamieszek rasowych w USA szybko zadeklarował poparcie dla czarnej mniejszości w Ameryce, o tyle chyba nigdy nie złożył podobnej deklaracji w obronie uciskanych mniejszości w ChRL: Tybetańczyków, Ujgurów, Mongołów, wyznawców Falun Gong czy chrześcijan. A nie zrobił tego, bo po prostu to mu się nie opłaca. Chiny są bowiem kluczowym rynkiem dla tego koncernu. Zarabia on na nim około 55 mld dol. rocznie. Tam też ulokował wiele swoich fabryk. Władze udostępniały mu ziemię pod ich budowę, infrastrukturę, ulgi podatkowe i najróżniejsze przywileje. Co prawda od czasu do czasu kradziono tam pewne technologie Apple'a, ale koncern i tak cieszył się ze stosunkowo taniej siły roboczej, dużego zasobu miejscowych inżynierów, bliskości podwykonawców i dostępu do ogromnego rynku.

„New York Times" niedawno opisywał, jak koncern, który z chronienia prywatności użytkowników uczynił jeden ze swych głównych marketingowych atutów, dostosował się do prawa nakazującego, by dane cyfrowe obywateli Chin były przechowywane na terenie ChRL. Apple jak dotąd trzymał dane klientów swojego serwisu iCloud na serwerach w USA, a amerykańskie prawo zakazywało mu przekazywania tych informacji chińskim podmiotom. Koncern sprytnie jednak obszedł ten zakaz, przekazując chińską część iCloud firmie Guizhou-Cloud Big Data (GCBD). GCBD to oczywiście spółka kontrolowana przez chiński rząd. Zbudowała ogromną serwerownię z danymi użytkowników iCloud i będzie mogła udostępniać bezpiece wszelkie dane z tych serwerów. Apple będzie to tylko „nadzorować" z zewnątrz.

Co prawda dane w iCloud są szyfrowane, ale na wniosek władz w Pekinie jest to szyfr inny niż dla użytkowników z reszty świata, łatwiejszy do złamania. Ponadto Apple przekazał GCBD klucze do tego szyfru. Wszyscy są więc zadowoleni: i bezpieka (bo ma dostęp do danych), i kadra kierownicza GCBD (bo zarobi na tym układzie), i Apple (bo będzie nadal mógł rozwijać się w Chinach). Wszyscy poza chińskimi obywatelami, świadomymi, że ich dane w iCloud nie są już prywatne.

Znikające zdjęcie

4 czerwca 2021 r. użytkownicy należącej do koncernu Microsoft wyszukiwarki Bing odkryli, że nie można w niej znaleźć słynnego zdjęcia sprzed 32 lat – przedstawiającego człowieka samotnie stojącego przed kolumną czołgów zmierzających na pekiński plac Tiananmen. Zdjęcie to jest jednym z symboli tamtych tragicznych wydarzeń i jego zniknięcie akurat w kolejną rocznicę pacyfikacji protestów studenckich wywołało wiele domysłów. O braku tej fotografii w wyszukiwarce Bing donosili jej użytkownicy m.in. z USA, Wielkiej Brytanii, Niemiec, Francji oraz Szwajcarii. Microsoft tłumaczył się, że zdjęcie zniknęło z wyników wyszukiwań z powodu „ludzkiego błędu, nad którego usunięciem pracujemy".

Bing jest jedną z nielicznych zagranicznych wyszukiwarek, które nie są blokowane w Chinach. Jest ona dostępna, gdyż od 2009 r. jej chińska wersja cenzuruje wyniki wyszukiwania takich „kontrowersyjnych" słów jak Tiananmen, Dalajlama czy Falun Gong. W 2014 r. „Guardian" donosił, że cenzurowane są również wyniki zapytań wprowadzanych do wyszukiwarki przez chińskojęzycznych użytkowników z USA.

W historii relacji pomiędzy chińskimi władzami a zachodnimi gigantami technologicznymi są też jednak poważne konflikty. Wiele popularnych platform społecznościowych jest zakazanych w ChRL. Twitter został objęty blokadą w czerwcu 2009 r., tuż przed 20. rocznicą masakry na Tiananmen. Facebook zablokowano w lipcu 2009 r. po zamieszkach w Sinciangu. Instagram – we wrześniu 2014 r. po rozpoczęciu w Hongkongu rewolucji parasolek, czyli wielkich protestów wymierzonych w Chiny. YouTube był blokowany wielokrotnie (m.in. po zamieszkach w Tybecie), a ostatni zakaz funkcjonuje od marca 2009 r. Dostęp do Pinterest uniemożliwiono w marcu 2017 r. podczas sesji chińskiego parlamentu. Chińska wersja Wikipedii została zaś objęta blokadą w 2015 r., a w maju 2019 r. na czarną listę cenzorów trafiły wszystkie wersje językowe tej internetowej encyklopedii.

W blokadzie tych platform chodzi nie tylko o kontrolę nad przepływem informacji. W ten sposób chiński rząd de facto wspierał też rozwój własnych gigantów technologicznych (które jednak zaczął w ostatnich miesiącach ostrzej traktować). Zachodni potentaci nie zrażają się tym jednak i pokazują decydentom z Pekinu swoją gotowość do kompromisów.

Przykładem takiej postawy jest Google. Chińska wersja jego wyszukiwarki początkowo była poddana cenzurze. To jednak władzom ChRL nie wystarczało i w 2010 r. została całkowicie zamknięta. Doszło też wówczas do wielkich ataków hakerskich na Google'a. Jednakże firma bynajmniej się nie obraziła za to na chińskie władze. W 2018 r. ujawniono, że pracowała nad wyszukiwarką Dragonfly, czyli „przyjazną dla cenzury" wyszukiwarką dla Chińczyków. Po fali krytyki opinii publicznej projekt oficjalnie zamknięto w lipcu 2019 r. Pikanterii sprawie dodaje to, że Google w czasie, gdy pracował nad projektem pomagającym chińskim cenzorom, wycofał się z jednego z projektów realizowanych dla Pentagonu. Technologiczny inwestor Peter Thiel wzywał więc CIA i FBI do zbadania związków Google'a z Chińczykami. Nie był odosobniony w krytyce giganta technologicznego. – Wszyscy w Dolinie Krzemowej wiedzą, że chiński rząd jest mocno powiązany z Google'em. Ale jest to coś, o czym mało mówimy – stwierdził Joe Lonsdale, współzałożyciel firmy Palantir.

Dużo kontrowersji budziły też relacje pomiędzy Facebookiem a władzami Chin. Państwo Środka można wręcz uznać za wielki „zawód miłosny" najpopularniejszego na świecie portalu społecznościowego. Mark Zuckerberg, prezes Facebooka, wielokrotnie jeździł do Pekinu i spotykał się z oficjelami z Komunistycznej Partii Chin. Zrobił sobie nawet sesję zdjęciową, gdy biegał po pogrążonej w smogu chińskiej stolicy.

W 2014 r. Zuckerberga odwiedził Lu Wei, wówczas głównego chińskiego urzędnika odpowiedzialnego za cenzurę internetu. Prezes Facebooka umieścił wówczas w widocznym miejscu na swoim biurku książkę chińskiego przywódcy Xi Jinpinga. – Kupiłem egzemplarze tej książki również dla moich kolegów. Chcę, by rozumieli oni socjalizm z chińską charakterystyką – mówił. W kolejnym roku podczas kolacji w Białym Domu podszedł do Xi Jinpinga i zwrócił się do niego po mandaryńsku. Według doniesień dziennika „The Independent" poprosił wówczas chińskiego przywódcę, by wybrał imię dla jego dziecka (Zuckerberg później temu zaprzeczał).

Zabiegi o względy Chin nie ograniczały się jednak do werbalnego wazeliniarstwa. „New York Times" w 2016 r. donosił, że Facebook pracował nad narzędziem ułatwiającym władzom cenzurę swojego portalu. Zuckerberg żadnych ustępstw jednak nie uzyskał, a w 2017 r. zablokowano w Chinach należącą do Facebooka aplikację WhatsApp. Nic dziwnego więc, że prezes Facebooka pozwalał sobie później na ostrzejsze wypowiedzi dotyczące Państwa Środka. Na przykład w 2019 r. mówił, że nigdy nie zgodziłby się na umieszczenie tam swoich serwerów z danymi użytkowników. Mimo to Chiny pozostają ważnym rynkiem dla Facebooka. Nie tylko dlatego, że miliony Chińczyków omijających blokady cenzorskie posiadają konta na tym portalu społecznościowym. Facebook sprzedaje tamtejszym firmom i agencjom rządowym przestrzeń reklamową za ponad 5 mld dol. rocznie. Te reklamy są skierowane głównie do użytkowników spoza ChRL.

Teoria konwergencji

W latach 60. XX wieku na zachodnich uniwersytetach powstała teoria konwergencji mówiąca, że kapitalistyczny „wolny świat" i komunistyczny blok sowiecki będą się z czasem do siebie upodabniać. Po rozpadzie ZSRR i spektakularnym bankructwie komunizmu w Europie ta koncepcja wydawała się być całkowicie zdezaktualizowana. Tymczasem Chiny otwierały się coraz mocniej na świat i przyciągały do siebie zachodni kapitał oraz technologię. W latach 90. wielu politologów wieszczyło, że to doprowadzi do stopniowej demokratyzacji ChRL. Te przewidywania również się jednak nie sprawdziły. Pod rządami prezydenta Xi Jinpinga Chiny są państwem, w którym partia komunistyczna kontroluje życie społeczne, a nowoczesne technologie służą coraz skuteczniejszemu nadzorowi nad obywatelami.

Jednocześnie mamy jednak do czynienia z rodzajem symbiozy pomiędzy Komunistyczną Partią Chin a wielkim biznesem. W gospodarce centralnie planowanej powstają ogromne fortuny. Komórki KPCh działają wewnątrz koncernów, a deputowanymi do parlamentu są miliarderzy z sektora prywatnego. Francuscy ekonomiści Antoine Brunet i Jean-Paul Guichard nazywają nawet ChRL państwem „totalitarnego kapitalizmu".

Zagraniczne koncerny biją się o dostęp do miejscowego rynku i – jak już widzieliśmy – by się na nim utrzymać, gotowe są poświęcić wartości, którym demonstracyjnie hołdują w krajach demokratycznych. Pół biedy, gdyby ograniczało się to do propagandowych przysług wobec KPCh. Dużo groźniejsze jest to, że amerykańscy giganci technologiczni zaczęli naśladować Chiny, stosując cenzurę polityczną, której doświadczył choćby były amerykański prezydent Donald Trump.

Zachodnie platformy społecznościowe prowadzą czasem działania cenzorskie w sposób zadziwiająco zbieżny z interesami Chin. Tak było np. w trakcie dyskusji dotyczących źródeł pandemii Covid-19. Internetowe wpisy przekonujące, że koronawirus uciekł z laboratorium w Wuhan, były często oznaczane przez algorytmy jako dezinformacja. W ten sposób giganci cyfrowi pomagali Pekinowi tuszować okoliczności wybuchu pandemii. Czyż to nie ciekawy przykład konwergencji kapitalistycznego Zachodu z totalitarnymi Chinami?

Gdyby w USA wciąż obowiązywały zimnowojenne standardy z lat 50., prezesi koncernów technologicznych musieliby się gęsto tłumaczyć w Kongresie z bliskich związków z wrogim totalitarnym supermocarstwem, a także z promowania „ruchów wywrotowych" na terenie Ameryki. Pewne zachowania tych firm byłyby zresztą w tamtych czasach niewyobrażalne. O ile bowiem dzisiaj pomagają one w cenzurowaniu informacji niewygodnych dla ChRL, o tyle w latach 50. niemożliwe było, by jakaś amerykańska spółka pomagała bezpiece w którymś z krajów bloku komunistycznego w zagłuszaniu Radia Wolna Europa. 

Czerwiec jest miesiącem, w którym wielkie korporacje przekonują, jak mocno są oddane wspieraniu społeczności LGBTQ+. W trakcie tzw. Miesiąca Dumy zmieniają swoje logo na tęczowe, promują produkty w barwach tęczy i deklarują, że leży im na sercu to, by przedstawiciele „wszystkich 56 płci" mogli być dumni ze swoich preferencji seksualnych.

Demonstracyjny zapał, z jakim korporacje wspierają sprawę mniejszości seksualnych w krajach demokratycznego kapitalizmu, mocno kontrastuje z ich postawą wobec mniejszości w Chinach. W trakcie Miesiąca Dumy żaden z tamtejszych oddziałów wielkich zachodnich koncernów nie zmienia swojego logo na tęczowe. Nie promuje się w ChRL żadnych produktów odwołujących się do LGBTQ+. Co więcej, niedawno koncern Apple oskarżono o to, że w swoim chińskim sklepie z aplikacjami blokuje 27 aplikacji randkowych i społecznościowych dla mniejszości seksualnych (Chiny pod względem liczby aplikacji tego typu blokowanych w sklepie Apple plasują się tuż za Arabią Saudyjską, gdzie blokada obejmuje 28 programów. Koncern z Cupertino twierdzi jednak, że to sami twórcy aplikacji nie chcą udostępniać ich w niektórych krajach).

Pozostało 92% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi