Dyplomatyczne zalety pandy i Denisa Rodmana

Dziwaczne prezenty, takie jak żywy krokodyl czy słoik z żywą przynętą? Posługiwanie się celebrytami czy sportowcami do nawiązania kontaktów? W polityce zagranicznej niekonwencjonalne działania są częstsze, niż może nam się wydawać. I bywają zadziwiająco skuteczne.

Publikacja: 12.06.2020 10:00

Co może zrobić izolowany kraj, by przekonać Amerykanów, że nie jest tak groźny, jak się wydaje, i ni

Co może zrobić izolowany kraj, by przekonać Amerykanów, że nie jest tak groźny, jak się wydaje, i nie dąży do wojny nuklearnej? Może zaprosić jakiegoś celebrytę, na przykład koszykarza Denisa Rodmana, który na własne oczy zobaczyłby, że Kim Dzong Un to normalny człowiek, z którym można się dogadać i napić

Foto: VICE Media/AP/east news/Jason Mojica

Gdy koszykarz Dennis Rodman w 2013 r. odwiedzał Koreę Północną, niemal nic nie wiedział o tym kraju. – Myślałem, że będę tam grał w kosza lub dawał autografy – przyznał niedawno w internetowym programie boksera Mike'a Tysona. Północnokoreański przywódca Kim Dzong Un powiedział mu otwarcie, że w pierwszej kolejności chciał sprowadzić inną koszykarską sławę – Michaela Jordana, ale nic z tego nie wyszło. Kim zaprosił Rodmana na kolację, mówiąc: „Będzie trochę karaoke i pieprzona wódka i gorące laski". – Następną rzeczą, jaką pamiętam, było to, że byliśmy na kolacji, byliśmy w ch... pijani, on zaczął śpiewać karaoke, a ja nie miałem pojęcia o czym on k..wa śpiewa. Potem wszedł zespół złożony z 18 kobiet, które były bardzo gorące, a potem one przez 15 minut grały jedną piosenkę. To był pieprzony temat z serialu „Dallas" – wspominał Rodman.

Większość ludzi uzna pewnie, że opisane zdarzenie to tylko przejaw kaprysów północnokoreańskiego dyktatora, który nagle zapragnął się zaprzyjaźnić z szukającym atencji dawnym gwiazdorem sportu. To niecodzienne spotkanie można jednak zaliczyć do kategorii niekonwencjonalnych działań dyplomatycznych. Co może bowiem zrobić izolowany kraj, który nie utrzymuje normalnych relacji z USA, by przekonać Amerykanów, że nie jest tak groźny, jak się wydaje, i nie dąży do wojny nuklearnej? Może zaprosić jakiegoś celebrytę, który na własne oczy zobaczyłby, że Kim Dzong Un to normalny człowiek, z którym można się dogadać.

Po powrocie do USA Rodman przekonywał, że Kim nie chce wojny z Ameryką. Dość długo uznawano go za osobę niespełna rozumu – aż ekipa południowokoreańskiego prezydenta Moon Jae Ina i administracja Trumpa zaczęły serię kontaktów z Kim Dzong Unem. Tak się złożyło, że Rodman był pierwszym człowiekiem, który miał okazję osobiście poznać zarówno Trumpa, jak i Kima. Drugim był Chung Eui-yong, południowokoreański doradca ds. bezpieczeństwa narodowego.




Tam, gdzie rząd nie może...

Błędem jest postrzeganie dyplomacji jedynie jako domeny urzędników z MSZ czy innych instytucji rządowych. Często zdarza się, że do kontaktów z innymi państwami wykorzystuje się tzw. dyplomację obywatelską (zwaną również „dyplomacją drugiego toru"). Człowiek, który nie jest oficjalnym reprezentantem rządu, a jednocześnie ma bardzo dobre dojścia do władz danego kraju, może doskonale się sprawdzić w takich kontaktach. Może również stać się zaufanym pośrednikiem w negocjacjach między dwiema zwaśnionymi grupami.

Przykładem na to jest choćby izraelsko-palestyński proces pokojowy z lat 90., gdy kontakty pomiędzy rządem Izraela a Organizacją Wyzwolenia Palestyny zostały nawiązane poprzez norweskiego politologa. Martii Ahtisaari, były premier Finlandii, był mediatorem w kilku konfliktach międzynarodowych – od Kosowa po Indonezję – i dostał za to Nagrodę Nobla. Oficjalnie był jedynie „zwykłym obywatelem, chcącym pomóc", ale wielkie mocarstwa chętnie widziały go w roli bezstronnego arbitra. Zakończenie wojny domowej w Mozambiku pomogła zwaśnionym stronom wynegocjować katolicka wspólnota Sant'Edigio, a w negocjacjach pokojowych pomiędzy rządem Kolumbii a marksistowskimi terrorystami z FARC pośredniczyła jedna z brytyjskich organizacji charytatywnych.

Zdarza się również, że w „szalone", nieoficjalne misje dyplomatyczne wysyłani są ludzie będący bliskimi doradcami przywódców państw. Najbardziej znanym takim przykładem jest samotny lot Rudolfa Hessa do Szkocji w maju 1941 r. Hess był wówczas oficjalnym pierwszym zastępcą Hitlera, a wybrał się w feralną podróż z propozycją zawarcia pokoju pomiędzy III Rzeszą a Wielką Brytanią. Wiele wskazuje też na to, że pewne osoby z brytyjskich elit takiej propozycji oczekiwały.

Hess chciał dolecieć do posiadłości swojego znajomego, księcia Hamiltona. Relacje świadków mówią, że lądowisko przy jego dworku było wówczas oświetlone, a w posiadłości przebywał m.in. książę Kentu – przedstawiciel rodziny królewskiej. Hess nie dotarł jednak do celu, trafił do brytyjskiej niewoli, a niemiecki reżim odciął się od jego misji – w głupi sposób sugerując, że następca Hitlera był wariatem. Te tłumaczenia sprowokowały falę dowcipów w krajach okupowanych przez Niemców. „Uciekł Hess/ Ten wariat?/Nie! Pierwszy zastępca".

Czasem zdarza się, że kontakt z rządem wrogiego państwa można nawiązać poprzez kogoś, kto jest ze specyficznej niszy politycznej. Przykładem na to są działania kontrowersyjnego pastora Jesse Jacksona. Wielebny Jackson, uznawany przez wielu Amerykanów za lewicowego murzyńskiego radykała, wielokrotnie ratował amerykańskich jeńców i zakładników z rąk obcych reżimów. W 1984 r. wydostał z Syrii zestrzelonego amerykańskiego pilota, później wyciągnął z Kuby 22 obywateli USA, w 1990 r. przywiózł z Bagdadu 23 zakładników trzymanych przez reżim Saddama Husajna, a w 1999 r. wynegocjował u prezydenta Jugosławii Slobodana Miloszewicza wypuszczenie z niewoli dwóch żołnierzy sił pokojowych porwanych przy granicy z Macedonią. Gdy w 2005 r. prawicowy protestancki kaznodzieja Pat Robertson stwierdził, że wenezuelski prezydent Hugo Chavez powinien zostać zastrzelony, Jackson wybrał się do Caracas i przemawiając w tamtejszym parlamencie, zapewniał, że USA chcą mieć dobre relacje z Wenezuelą.

Rozmawia się nawet z najgorszym wrogiem. Gdy w latach 80. administracja Ronalda Reagana chciała wyciągnąć amerykańskich zakładników z łap szyickich terrorystów w Libanie, wplątała się w aferę o nazwie Iran-Contras. Jej elementem były dostawy broni do Iranu – dokonywane poprzez przeróżnych handlarzy z międzynarodowego podziemia – mające przekupić reżim ajatollahów, by wypuścił zakładników. W ramach tej potajemnej ofensywy dyplomatycznej doszło do dziwacznej eskapady pułkownika Oliviera Northa, wysokiej rangi urzędnika Rady Bezpieczeństwa Narodowego, i Roberta McFarlane'a, prezydenckiego doradcy ds. bezpieczeństwa narodowego. Wspólnie z irańskim handlarzem bronią, wyposażeni w fałszywe paszporty, polecieli do Teheranu. Zabrali ze sobą prezenty dla fanatycznego irańskiego przywódcy, ajatollaha Chomeiniego. Tymi prezentami były: tort czekoladowy i Biblia. – Rzeczywiście był tort podczas tej misji. Ale go nie kupiłem, nie upiekłem, nie zjadłem ani nie miałem z nim nic wspólnego – tłumaczył się później McFarlane.

Wiedzieć, co wręczyć

W nawiązywaniu dobrych relacji pomiędzy przywódcami państw pomaga odpowiednio dobrany podarunek dyplomatyczny. Grunt to trafić w gust obdarowywanego. Udało się to np. duńskiemu premierowi Larsowi Lokke Rasmussenowi, gdy w 2017 r. wręczał indonezyjskiemu prezydentowi Joko Widodo set box „Master of Puppets" zespołu Metallica zawierający niepublikowane wcześniej utwory i podpisany przez Larsa Urlicha, perkusistę tej grupy. Widodo jest znany jako wielki fan muzyki metalowej i bardzo się ucieszył z tego podarunku.

Zdarzają się jednak też prezenty średnio trafione. W 1997 r. prezydent USA Bill Clinton dostał od przywódcy Azerbejdżanu Hejdara Alijewa dywan z ręcznie tkanymi podobiznami małżeństwa Clintonów – robiących mało zadowolone miny. W 2009 r. Barack Obama podarował brytyjskiemu premierowi Gordonowi Brownowi zestaw DVD z amerykańskimi klasykami filmowymi. Tak się jednak składa, że USA i Wielka Brytania mają inny standard kodowania regionalnego DVD, więc Brown nie mógł ich odtworzyć. Ponadto prezent Obamy był dużo tańszy od podarunku Browna. Brytyjski premier dał wówczas amerykańskiemu prezydentowi podarunki warte 16 tys. dolarów, w tym stojak do piór wiecznych wykonany z drewna XIX-wiecznego okrętu zwalczającego handel niewolnikami. Okręt ten, HMS „Gannet", był bliźniaczym statkiem dla HMS „Resolute", z którego drewna wykonane jest biurko w Gabinecie Owalnym Białego Domu.

W 2012 r. brytyjski premier David Cameron wręczył Obamie coś tańszego – stół do ping ponga, który okazał się być produktem „made in China". A co powiedzieć miał prezydent George W. Bush, gdy dostał z Argentyny 136 kg baraniny? Niecodzienny prezent wręczył mu również król Maroka – słój przynęty na ryby wart 3 dolary i drogi, wysadzany klejnotami sztylet. Zapewne marokański władca wiedział, że amerykański przywódca lubi wędkować na swoim ranczu. Jak jednak wytłumaczyć to, że król Jordanii wręczył mu sześć słoików nawozu, a sułtan Brunei książkę pt. „Podręcznik przetrwania w najgorszych warunkach"?

Bywa też, że bardzo drogie prezenty nie są doceniane. Tak było m.in., gdy w 1943 r. brytyjski premier Winston Churchill przekazał Stalinowi „Miecz Stalingradu". Była to broń kunsztownie wykonana przez brytyjskiego płatnerza. Ozdobiono ją 18-karatowym złotem i kryształami górskimi. Wygrawerowano na nim: „Obywatelom Stalingradu, silnym jak stal, od króla Jerzego VI, w hołdzie od narodu brytyjskiego". Stalin po otrzymaniu „Miecza Stalingradu" przekazał go marszałkowi Klimentowi Woroszyłowowi, który go upuścił na podłogę.

W 2009 r. amerykańska sekretarz stanu Hillary Clinton chciała zabłysnąć poczuciem humoru, wręczając rosyjskiemu ministrowi spraw zagranicznych przycisk z napisem „Reset", symbolizujący nowe, przyjazne otwarcie w relacjach USA i Rosji. Na przycisku tym widniał również rosyjski napis „pieriegruzka". Ławrow zwrócił jej uwagę, że to słowo oznacza w jego języku nie „reset", tylko „przeciążenie". Ten lapsus był niejako proroczy. Po dwóch kadencjach Obamy reset w relacjach z Rosją zakończył się wojną na Ukrainie, sankcjami i oskarżeniami o ingerencję rosyjskich służb w kampanię wyborczą Hillary.

Prezentami dyplomatycznymi bywają również zwierzęta, zwyczaj kultywowany od tysiącleci. Kalif Harun ar-Raszid miał wręczyć Karolowi Wielkiemu słonia, a Mieszko I podarował przyszłemu cesarzowi Ottonowi III wielbłąda. Markiz de Laffayette wysłał amerykańskiemu prezydentowi Johnowi Quincy Adamsowi aligatora, który ponoć był później trzymany w łazience Białego Domu. Ronald Reagan i George H.W. Bush dostali od indonezyjskiego prezydenta Suharto po waranie z Komodo.

W „zwierzęcych" podarkach wyspecjalizowała się chińska dyplomacja. W 1972 r. prezydent Richard Nixon wrócił z Chin z dwiema pandami, a później Chińczycy wręczali pandy ogrodom zoologicznym w wielu krajach w ramach gestów dobrej woli. Wysyłanie takiego podarunku ma u nich długą tradycję. W ramach podziękowania za przystąpienie USA do drugiej wojny światowej rząd Republiki Chińskiej wysłał do zoo w Nowym Jorku parę pand. Dawne kroniki mówią zaś, że w VII w. n.e. cesarzowa Wu Zetian wysłała pandy w prezencie cesarzowi Japonii.

Pingpongiści i filharmonicy

Z Chinami łączy się też określenie „dyplomacja pingpongowa". Tak nazywane są działania mające na pozór mało wspólnego z polityką, które są podejmowane, by nawiązać kontakty z innym, zwykle wrogim krajem. Ten termin został ukuty po serii zdarzeń z początku lat 70., które doprowadziły do nawiązania relacji dyplomatycznych pomiędzy USA a Chińską Republiką Ludową. Oba kraje były wówczas uznawane za przeciwników i nie utrzymywały ze sobą oficjalnych kontaktów. W 1971 r. na mistrzostwach świata w tenisie stołowym w Japonii działacze sportowi z Chin zaprosili do swojego kraju sportowców z USA. Pojechali tam oni na mecz i byli pierwszymi od 1949 r. Amerykanami, którzy wjechali do ChRL (nie licząc jeńców z wojny koreańskiej). Ich wizytę mocno nagłośniono i wykorzystano do rozmów politycznych pomiędzy USA i Chinami. W ślad za nią poszła podróż prezydenta Richarda Nixona do Pekinu w 1972 r.

Amerykanie zaczęli od tej pory postrzegać ChRL jako kraj będący przeciwwagą dla Związku Sowieckiego i pomogli mu uzyskać miejsce w Radzie Bezpieczeństwa ONZ (wcześniej zasiadała tam Republika Chińska, czyli Tajwan). Zaproszenie amerykańskich sportowców do Chin w 1971 r. nie było jednak zdarzeniem spontanicznym. Przez całe lata 60. amerykańscy i chińscy dyplomaci prowadzili bowiem rozmowy sondażowe na neutralnym gruncie. Wiele ich spotkań odbyło się w Warszawie.

Sport próbowano wykorzystywać również do nawiązywania kontaktów pomiędzy oboma państwami koreańskimi. W 1991 r. na mistrzostwach świata w tenisie stołowym, które odbyły się w Japonii, wystąpiła drużyna złożona z zawodników z Korei Płd. i Korei Płn. Posługiwała się ona kompromisową flagą przedstawiającą zarys Półwyspu Koreańskiego, a zamiast hymnu któregoś z państw koreańskich grano przy niej ludową pieśń „Arirang". Wspólne występy na mistrzostwach były później kilkakrotnie powtarzane.

W 2008 r., w ramach odprężenia w relacjach między USA a Koreą Północną, do Pyongyangu poleciała Orkiestra Filharmonii Nowojorskiej. Dała tam wspaniały koncert transmitowany przez północnokoreańską telewizję. Na jego początku zagrała hymny USA i Korei Północnej. Cały świat zobaczył wówczas komunistycznych dygnitarzy z Korei Północnej (często w mundurach obwieszonych orderami, mających u boku żony w tradycyjnych strojach ludowych) stojących na baczność, gdy rozbrzmiewała melodia „Gwiaździstego Sztandaru".

Gdy przemawia siła

W dyplomacji państw cywilizowanych pewne wypracowane normy postępowania (takie jak nietykalność placówek dyplomatycznych) obowiązują nawet w trakcie konfliktów pomiędzy państwami. Gdy więc sowiecka bezpieka aresztowała 17 września 1939 r. pracowników polskiego poselstwa w Moskwie, w ich obronie stanął dziekan korpusu dyplomatycznego, którym był wówczas... ambasador III Rzeszy.

Historia zna jednak też wiele przykładów łamania tych norm. Na Bliskim Wschodzie wielokrotnie zdarzało się, że opłacani i szkoleni przez różne reżimy terroryści atakowali placówki dyplomatyczne państw skłóconych z tymi reżimami. W Iranie w 1979 r. Strażnicy Rewolucji Islamskiej wzięli na zakładników personel ambasady USA. W atakowaniu obcych placówek dyplomatycznych celowały też komunistyczne Chiny w latach 60. Przed ambasadą sowiecką w Pekinie przez kilka lat codziennie urządzano gwałtowne demonstracje, podczas których obrzucano ambasadę kamieniami i nieczystościami, ostrzeliwano fajerwerkami, atakowano samochody dyplomatów i życzono śmierci sowieckim przywódcom.

Tę walkę przeciwko „rosyjskim psom" przenoszono również za granicę. Gdy w 1975 r. wspierani przez Pekin Czerwoni Khmerzy wkroczyli do Phnom Penh, stolicy Kambodży, pod groźbą użycia siły wyprowadzili sowieckich dyplomatów z workami na głowach. Jeszcze w latach 70. Chińczycy pozwalali sobie na różne „dyplomatyczne" złośliwości wobec Sowietów. Płk Stanisław Łuniew, oficer GRU, który zbiegł później na Zachód, wspominał, że wszyscy, którzy pracowali z nim wówczas w ambasadzie w Pekinie, zachorowali na raka. Chińczycy zainstalowali bowiem w pobliżu ambasady silne źródło promieniowania. Oczywiście podczas spotkań w MSZ chińscy dyplomaci dbali o kurtuazję.

Gdy koszykarz Dennis Rodman w 2013 r. odwiedzał Koreę Północną, niemal nic nie wiedział o tym kraju. – Myślałem, że będę tam grał w kosza lub dawał autografy – przyznał niedawno w internetowym programie boksera Mike'a Tysona. Północnokoreański przywódca Kim Dzong Un powiedział mu otwarcie, że w pierwszej kolejności chciał sprowadzić inną koszykarską sławę – Michaela Jordana, ale nic z tego nie wyszło. Kim zaprosił Rodmana na kolację, mówiąc: „Będzie trochę karaoke i pieprzona wódka i gorące laski". – Następną rzeczą, jaką pamiętam, było to, że byliśmy na kolacji, byliśmy w ch... pijani, on zaczął śpiewać karaoke, a ja nie miałem pojęcia o czym on k..wa śpiewa. Potem wszedł zespół złożony z 18 kobiet, które były bardzo gorące, a potem one przez 15 minut grały jedną piosenkę. To był pieprzony temat z serialu „Dallas" – wspominał Rodman.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi