Rzeka dzieciństwa, rzeka krwi

Dzieciństwo ciąży na całym życiu. Elektryczność zobaczyłem dopiero pod koniec wojny, ale książki były w moim domu zawsze.

Publikacja: 25.07.2014 20:57

Rzeka dzieciństwa, rzeka krwi

Foto: Agencja Gazeta, Alina Gajdamowicz Alina Gajdamowicz

Byłem przekonany, że rzeka dzieciństwa to był San albo Wisłok.



Bogdan Loebl, pisarz, autor tekstów piosenek i bluesów:

Nie, ja jestem z Kresów. To była Łomnica.



Myślałem że pan jest z Rzeszowszczyzny, przez którą przepływają San i Wisłok. To pewnie przez pana współpracę z Tadeuszem Nalepą. Jeszcze niedawno wydawało mi się, że pan tam wciąż mieszka.



Ja się tam znalazłem przypadkowo. Na trzecim roku filologii polskiej na Uniwersytecie Jagiellońskim wziąłem urlop dziekański i wyjechałem z Niepołomic. Jako tak zwany młody poeta wędrowałem przez sześć lat, żyjąc ze spotkań autorskich, honorariów, stypendiów. To było życie często głodne i chłodne. W okresie wrocławskim zostałem członkiem Związku Literatów Polskich. Wówczas legitymacja ZLP to było tak, jak dzisiaj doktorat.



Raczej profesura, dzisiaj bezrobotny z doktoratem z nauk humanistycznych to wcale częsty obrazek.



To niech będzie habilitacja. A dlaczego o tym mówię? Kiedy zostawiłem studia, mieszkałem trochę w Zielonej Górze, trochę w Opolu, dwa lata we Wrocławiu, a w końcu wróciłem do Krakowa, w którym jeszcze w czasie studiów rozpoczęła się moja literacka przygoda. Najpierw jako członka Koła Młodych przy ZLP, do którego dostałem się po zawaleniu pierwszego semestru na fizyce w Wyższej Szkole Pedagogicznej. Bo tam dostałem się, uciekając przed wojskiem. Ale, mieszkając w akademiku, zacząłem pisać wiersze. A gdy oblałem trzy egzaminy, znów groziło mi wcielenie do armii. Najpierw jednak miałem stanąć przed komisją Wydziału Fizyki, czyli przed dziekanem, przewodniczącym komunistycznego Związku Młodzieży Polskiej, czynnikiem społecznym. Wówczas pobiegłem z moimi wierszami do Związku Literatów. Przeczytał je Adam Włodek, mąż Wisławy Szymborskiej, i przyjęto mnie do Koła Młodych.

Ostatnio było o nim głośno z powodu jego współpracy z komunistyczną bezpieką.

Mnie, i nie tylko mnie, on bardzo pomógł. Więc już jako członek Koła Młodych poprosiłem o zaświadczenie z pieczątkami o moim członkostwie, po czym razem z wierszami położyłem je przed Komisją Fizyki i powiedziałem: „Bo ja piszę wiersze". Zamurowało ich. Poeta na fizyce? Kazali mi wyjść, bo nie bardzo wiedzieli, co ze mną zrobić. I wówczas znalazł się taki prorektor, którego to bardzo zainteresowało. Poprosił mnie do siebie i powiedział: „Ja pana rozumiem, bo też dostałem się na kierunek, na który nie chciałem, i wiem, jakie to przykre. Jeżeli pan się zobowiąże, że pan w ciągu drugiego semestru nadrobi także pierwszy semestr filologii polskiej, to ja pana przyjmuję". Dziekan polonistyki był wściekły, że stało się to bez jego zgody, lecz nie miał wyjścia. Są lata 50., więc nie bardzo może kwestionować decyzję prorektora, równocześnie sekretarza uczelnianej PZPR. No więc nie przyjęli mnie tam z otwartymi ramionami, ale jako że szybko zadebiutowałem w „Dzienniku Polskim", potem wydrukowało moje wiersze „Życie Literackie", zdobyłem już maleńką pozycję jako poeta. I to pomogło mi w przeniesieniu się na Uniwersytet Jagielloński.

Do czasu.

No tak. Do szóstego semestru. Pod jego koniec przestraszyłem się egzaminu u profesora Zenona Klemensiewicza. Wówczas wziąłem urlop dziekański – jako chory na korzonki nerwowe. Lekarz, który dał mi na to zaświadczenie lekarskie, stwierdził, że tej choroby nie da się zakwestionować

Po Opolu, Wrocławiu i Zielonej Górze znalazł się pan w Rzeszowie.

Kiedy wróciłem do Krakowa, prezes Stefan Otwinowski oświadczył mi: „Nikt na razie śmiertelnie nie choruje". Bo przy Krupniczej 22 był i wciąż jest słynny Dom Literatów i gdy ktoś umierał, to się zwalniało mieszkanie. Lecz skoro nie było na nie widoków, zapytał mnie, czy pojechałbym do Rzeszowa. Tamtejszy sekretarz wojewódzki PZPR Władysław Kruczek chciał mieć oddział związku literatów i ja miałbym mu to zorganizować. Oczywiście otrzymałbym mieszkanie. No i dostałem kawalerkę od Kruczka. Najpierw mi obiecał, że za dwa tygodnie, ale ponieważ nic się nie działo, pojechałem do niego z interwencją. Wezwał sekretarza propagandy o nazwisku Cygan, swoją drogą nazwisko odpowiednie do funkcji, i powiedział mu: „Słuchajcie, towarzyszu sekretarzu, sprawa towarzysza literata wsiadła na żółwia, niech ona się przesiądzie na jakieś szybkie zwierzę". I w ciągu tygodnia tylko mnie jednemu w całym bloku wykończyli kawalerkę. Miałem wodę, ale chociaż nie zdążyli mi podłączyć prądu, byłem szczęśliwy w tym moim pierwszym własnym mieszkanku. Wkrótce założyłem Klub Literacki, bo na oddział ZLP mieliśmy jeszcze za mało członków. I jako do prezesa klubu przyszedł do mnie skromny chłopiec ze swoimi wierszami. Był bardzo oczytany. Nazywał się Staszek Guzek, potem Stan Borys.

Myślałem, że pana historia jako autora tekstów piosenek zaczęła się w Rzeszowie od współpracy z Nalepą, ale niedawno dowiedziałem się, że „Anna", którą pan napisał dla Stana Borysa, była pod koniec lat 60., jak to się dziś mówi, megahitem.

Zaczęło się w Rzeszowie, ale z Nalepą poznał mnie Stanisław Guzek. Już wcześniej namawiał mnie do napisania kilku tekstów dla zespołu Blackout, który występował w Klubie Pocztowca, grając młodzieży do tańca. To była taka ówczesna dyskoteka. Ale mnie piosenki nie interesowały, ja słuchałem jazzu. Tyle że warszawscy muzycy organizowali w Rzeszowie Krajowe Targi Piosenki, żeby zrobić sobie wycieczkę i podzielić się pieniędzmi z nagród. No i w końcu mnie namówili, więc napisałem trzy teksty do muzyki Nalepy i Blackouci otrzymali wyróżnienie. A Mateusz Święcicki zaprosił ich do Studia Rytm Polskiego Radia. I tak się zaczęła ich muzyczna kariera.

Z Nalepą byliście przez kilka lat najbardziej znanym duetem autorskim. Powiedziałbym, polskimi Lennonem i McCartneyem, gdyby nie to, że pan nie jest muzykiem.

Prawdopodobnie mógłbym komponować muzykę, miałem sporo płyt zespołów amerykańskich i angielskich, wyczucie rytmu, ale Nalepa był w tym lepszy. Poza tym znał nuty. Więc on komponował, a ja pisałem teksty. I szybko wypracowaliśmy własny, rozpoznawalny styl, zwłaszcza w dziedzinie bluesa.

Te piosenki żyją. Puszcza je radio. „Kiedy byłem małym chłopcem", „To mój blues", „Gdybyś kochał, hej!". „Oni zaraz przyjdą tu" – niedawno nagrał Maleńczuk. Dziś widać, że było to jedno z najważniejszych zjawisk w historii polskiej muzyki popularnej. Nie wiem, co to było, ale mam poczucie, że łączyło was coś niezwykłego.

Po prostu dobrze mi się pisało do jego kompozycji. Zazwyczaj był zaskoczony, a nawet niezadowolony z tego, co ode mnie otrzymywał. Bo ja pisałem inaczej niż reszta autorów. Pewnie dlatego, że w ogóle nie słuchałem ówczesnych polskich piosenek, więc nie ulegałem żadnym wpływom.

Pana teksty są na nowej płycie Perfectu. Przeczytałem niedawno w jego wywiadzie dla „Rzeczpospolitej", że jako nastolatek Grzegorz Markowski w latach 70. pomagał ojcu, który prowadził firmę budowlaną, wykańczać pana dom w Józefowie. I że wtedy pan był dla niego absolutną gwiazdą.

Nigdy nie czułem się gwiazdą. A Grzegorz istotnie pracował przy budowie mego domku i kiedyś go zapytałem, czy mógłbym zamieścić na nim tabliczkę : „Ten dom budował Grzegorz Markowski". Zgodził się.

Pisał pan też dla Macieja Kossowskiego, który był w latach 70. wielką gwiazdą. Pana autorstwa jest nawet przebój Czerwonych Gitar „Jesień idzie przez park".

To dla Klenczona. Seweryn Krajewski później też zrobił do mojego wiersza kompozycję. A kiedy Nalepa pracował w Holandii na sprzęt i komponował dla Franciszka Walickiego, pisałem również dla Tadeusza Woźniaka i Niebiesko-?-Czarnych. Później były teksty kolęd do muzyki Włodzimierza Nahornego, dwie płyty. Współpraca z Nocną Zmianą Bluesa. Moimi tekstami debiutowały Dorota Miśkiewicz i Anna Maria Jopek. A obecnie piszę głównie dla Starego Dobrego Małżeństwa, dla Mai Kleszcz i Doroty Miśkiewicz, a od czasu do czasu do muzyki Grzegorza Markowskiego, który niestety rzadko komponuje.

Ile piosenek pan napisał?

Nie mam pojęcia. Nie wiem nawet, ile książek wydałem. Gdzieś około 40, wliczając w to wiersze, bluesy, prozę, wybór słuchowisk radiowych.

Z których tekstów piosenek i bluesów jest pan najbardziej zadowolony?

Które mnie najmniej denerwują? Bo kiedy ich słucham, to myślę, że każdą mógłbym poprawić. Ale najmniej tych poprawek byłoby w „Modlitwie", „Studni bez wody", „Rzece dzieciństwa", „Oni zaraz przyjdą tu" , w „Zasadach gry". I w „Maszeruj z chamem" do muzyki Krzysztofa Myszkowskiego.

To głównie piosenki Nalepy. Jednak nie może się pan od niego uwolnić. Nawet teraz mieszka pan koło ronda jego imienia.

No tak, bo mieszkaliśmy w Józefowie blisko siebie. Ja mu znalazłem miejsce bliżej Wisły.

Pogodził się pan z Nalepą? Bo chyba rozeszliście się w gniewie?

Spotkałem go na pogrzebie Miry Kubasińskiej. Życzyłem mu zdrowia.

Jest pan bodaj najbardziej znanym polskim autorem tekstów bluesowych, a ja się zastanawiam, skąd się to u pana wzięło? Czy to ma związek z Kresami?

Do bluesa mnie namówił Wojtek Korda. Nie bardzo wiedziałem, co to jest, ale od Wojtka Gąssowskiego dostałem płytę Johna Mayala, coś zacząłem kojarzyć i napisałem tekst „Przyszedł do mnie blues".

Który był przebojem.

Bardzo mnie to zainspirowało. Ucieszyłem się, kiedy Nalepa wrócił z zagranicy z pomysłem, żebyśmy pisali bluesy. To wtedy zrobiliśmy naszą podobno najlepszą płytę „Blues" Breakoutu.

W zasadzie mógł pan pisać piosenki dla jakiejś Conchity Wurst jako autor austriacki. Miał pan wspaniałe koneksje na dworze cesarza Franciszka Józefa. Jak to się stało, że pańscy przodkowie wybrali polskość?

Pradziadek był ministrem u cesarza Franciszka Józefa, a potem namiestnikiem Moraw. Jego brat pełnił z kolei na dworze w Wiedniu funkcję ministra leśnictwa.

Ale pana przodkowie wybrali polskość i po drodze zgubili „von" w nazwisku.

To pradziadek dokonał takiego wyboru. Osiedlił się we Lwowie i spolonizował. Jednak myślę sobie, że trochę austriackiej krwi musi we mnie płynąć, bo np. nie cierpię niepunktualności. Pamiętam, jak w czasie okupacji ojca namawiali, żeby został Reichsdeutschem albo chociaż Volksdeutschem, ale ojciec nie miał wątpliwości, że jest Polakiem. Mama z kolei była Ukrainką, córką greckokatolickiego księdza. Być może dzięki temu wyjechałem żywy z Jasienia.

To wróćmy do rzeki dzieciństwa, „gdzie woda czysta, która koi ból"; gdzie płynęła Łomnica?

W Jasieniu koło Perehińska. To było w województwie stanisławowskim.

Józio z pańskich książek, tetralogii rozgrywającej się przed wojną i w jej trakcie na Kresach, to tak naprawdę Bogdan?

Bo ja jestem Józef Bogdan. Zostałem Bogdanem, bo ojciec był Józefem. To, co pan przeczytał w tych książkach, to moja biografia.

Ze „Złotej trąbki" wynika, że przed wojną tamte strony to była Arkadia. Żydzi, Ukraińcy, Polacy żyli sobie zgodnie, aż trudno uwierzyć w to, co się stało później, że w 1943 w rzezi wołyńskiej OUN wymordował nawet do 100 tysięcy ludzi.

Zaczęli to nakręcać Niemcy, trochę rękę przyłożyli do tego również Rosjanie. Ale w Ukraińcach przez lata tkwiła tęsknota za własnym państwem. Petlura próbował w 1919 roku, ale się nie udało.

Miał pan jakiś kłopot z tożsamością? Matka była Ukrainką, mówił pan w tym języku, miał kolegów, czuł się pan Ukraińcem czy zawsze był „Lachem"?

Ja się czułem Polakiem przez cały czas. Mówiłem po ukraińsku dzięki kolegom, ale w domu mówiło się po polsku.

Wiem, że to wyświechtane określenie, ale dla mnie pana cykl to taki kresowy realizm magiczny. Topielec wychodzący z rzeki, słychać głos złotej trąbki, w zupie pływają żaby.

Nie, to historia prawdziwa, widziałem tego topielca. Zamordowali go, wrzucili do rzeki. Wyrwali złote zęby. Odrąbali palec, żeby zdjąć obrączkę. Te żaby, które widziałem w zupie, wzięły się stąd, że łapaliśmy je z chłopakami całymi dniami i później już wszędzie je widziałem.

Czyli to wszystko jest bliżej rzeczywistości, niż się wydaje?

Tak. No, może poza kotem palącym fajkę na skrzyżowaniu dróg, o którym mi opowiadali wiejscy chłopcy.

A jednocześnie jest to świat triumfującej natury i pierwszych erotycznych wtajemniczeń.

Tak. Historia z Olgą, ta burza i nasza wspólna kąpiel nago to prawda. Tam w ogóle dziewczęta kąpały się nago. Dorosłe kobiety wkładały zapaski, ale w niedziele wszyscy chłopi wylegali nadzy na plażę nad Łomnicą. Kobiety i mężczyźni kąpali się w różnych miejscach. Ale cielesność traktowali bardziej naturalnie niż klasy wyższe.

„Złota trąbka" kończy się w 1939 roku i wtedy zaczyna się „Piekło weszło do raju". Co się działo po wkroczeniu Sowietów? Poza tym, że miejsce topielca w wyobraźni dziecka zajmują bolszewik i komandarm?

Widział pan te słynne plakaty, na których sowiecki żołnierz całuje się z ukraińskim chłopem? Tam naprawdę jest napisane żołnierze przez „rz". Takie plakaty wtedy rozwieszano, a to działało na dziecięcą wyobraźnię. Podobnie jak list od komandarma. On był kimś groźnym, tym bardziej że od ojca, który walczył w 1920 roku, zawsze słyszałem straszne rzeczy na temat bolszewików.

Niesamowite wrażenie robi opowieść o sensie filmu „Bohdan Chmielnicki", gdzie bohater gromi Lachów.

To było coś niewiarygodnego. Brodaty Bohdan Chmielnicki siedzi z maczugą na drzewie i rozgania nią ułanów Piłsudskiego. Oni to wszystko pomieszali. To nie jest żadna wizja, pamiętam to jak dziś. Ułani ostrzą szabelki, a on tłucze ich maczugą...

To chyba był film propagandowo antypolski.

Z pewnością. I dobrze trafiał w nastroje. Pamiętam, jak zmieniał się stosunek kolegów do mnie. To powoli narastało. Wcześniej dzieliłem się z nimi wszystkim, bo w porównaniu z nimi byliśmy bardzo bogaci, mama była nauczycielką, ojciec leśniczym. Dwie państwowe pensje przed wojną to było coś. Ja chodziłem boso dlatego, że chciałem być taki jak oni, oni chodzili bez butów, bo ich nie mieli. Kiedy rodzice chcieli mnie ucywilizować, złamałem nos krewnemu przełożonego mojego ojca. Wyśmiewali się ze mnie, bo byłem trochę dziki. Łaziłem z ukraińskimi chłopakami po drzewach, biłem się, kąpałem nago, byłem cholernie sprawny.

W 1941 roku wchodzą Niemcy, zaczyna się „Rzeka dzieciństwa", pojawia się Herman i znika ojciec. Zdaniem bohatera w Rumunii, a naprawdę?

Tam była rzeczywiście ogromna góra, a ja rzeczywiście wierzyłem, że ojciec uciekł z żołnierzami do Rumunii. Tymczasem on się ukrywał przed Ukraińcami.

A jaka jest prawda o Hermanie?

Rzeczywiście był u nas w Jasieniu dezerter, Austriak, ukrywał się u naszej służącej. Najpierw po prostu przyjechał z Niemcami. Oni tam wypoczywali, on był motocyklistą, kierowcą. A jak już zaczęło się im na froncie wschodnim wszystko walić, uciekł do nas. Przyjechali za nim motocyklem, ale go nie złapali. Oczywiście to on rzucał granaty, a nie ja, to już sobie dodałem. Ale on skutecznie tych Niemców wytłukł i uciekł na motocyklu. To się wydarzyło naprawdę. On się mną opiekował, był moim przyjacielem, bardzo pewnie się przy nim czułem, bo on miał pistolet, a Ukraińcy już wtedy byli bardzo agresywni.

Groza na Kresach narastała z miesiąca na miesiąc.

Najstraszniejsze było, kiedy Daniło Smyk rzucał kamieniami w nasz dom. Ojciec już wtedy nie miał broni. Któregoś dnia weszło dwóch ponurych Ukraińców, zabrali sztucer i rewolwery i wyszli. Bez słowa.

Jak udało się wam ocaleć?

Wasyl Smyk, brat albo kuzyn tego, który w nas rzucał kamieniami, ostrzegł mamę. Wywiózł nas furmanką do kolejki wąskotorowej, która woziła z lasu łatrówki. Może ocaleliśmy dlatego, że ojciec dobrze traktował swoich pracowników – Ukraińców? Wie pan, leśniczy to był ktoś, mnóstwo miejscowych pracowało przy wyrębie i spławianiu drewna. A Polacy zachowywali się różnie. Byli tam znacznie wyżej w społecznej hierarchii, najczęściej zajmowali wysokie stanowiska. I potrafili okazywać swoją wyższość. A rodzin polskich było raptem kilka, nie wszystkie ocalały. Inny leśniczy został zamordowany w noc przed naszą ucieczką.

A później było spotkanie z esesmanami z ukraińskiej jednostki w pociągu.

Ojciec udawał Ukraińca i opowiedział im, jak zamordował swojego polskiego pracodawcę. Najgroźniejsza była scena z papierośnicą. To była pamiątka po pradziadku, pięknie wykonana, inkrustowana złotem. Ojciec nieopatrznie poczęstował papierosem esesmana, ten chciał mu ją zabrać, a ojciec nie chciał oddać. Matka potem powiedziała, że ryzykował nasze życie dla papierośnicy. Uciekliśmy z tego pociągu, kiedy oni się zorientowali, że ojciec nie jest Ukraińcem. Ukradli mu kenkartę i dowiedzieli się, że jest Polakiem.

Najbliżej śmierci był pan jednak w Bażanówce, już po ucieczce na teren dzisiejszej Polski.

Ta Bażanówka jest koło Sanoka, zatrzymaliśmy się u kuzynki mamy, u Niemców. Tak się nazywali. Mój rówieśnik, Eugeniusz Niemiec, mieszka w Krynicy. A tamta scena jest prawdziwa. Dwóch niemieckich żołnierzy wpadło do piwnicy, w której się ukryliśmy. A front już nadciągał, już było słychać to gromkie rosyjskie „urrra". Oni w panice wybiegli z piwnicy, a jakiś krasnoarmiejec zobaczył skąd i postanowił wrzucić do środka granat. Na szczęście w porę usłyszał krzyki kobiet i dzieci.

Jak bardzo ukształtowało pana to kresowe dzieciństwo? Nosił pan w sobie ten dramat 60 lat i dopiero zbliżając się do osiemdziesiątki, postanowił pan to opowiedzieć? Mam wrażenie, że bez tego, co pan przeżył na Kresach, nie napisałby pan np. swoich najlepszych piosenek.

Wie pan, dzieciństwo ciąży na całym życiu. Elektryczność zobaczyłem dopiero pod koniec wojny, ale książki były w moim domu zawsze. Ojciec miał pokaźną bibliotekę i wciąż je sprowadzał. Pamiętam, jak powiedziałem ojcu, nie mając jeszcze dziesięciu lat: „Tato ja kiedyś będę pisać książki", a on się roześmiał. „Ty? Nie masz pojęcia, ile trzeba wiedzieć, jak trzeba być mądrym, żeby napisać książkę". Kiedy mieszkaliśmy w Niepołomicach, w dziesiątej klasie dostałem pięć niedostatecznych. Byłem tam uważany za kompletnego idiotę. Gdy dziewczyna przeszła się ze mną po rynku, miała zepsutą opinię. Ojciec nie wiedział, że piszę te wiersze, nie przyznawałem się. A kiedy zadebiutowałem w „Dzienniku Polskim", przyniosłem mu gazetę i zaniemówił. Nie spodziewał się po mnie czegoś takiego, nikt w Niepołomicach się nie spodziewał... A jednak można przewidzieć swoją przyszłość. Mnie się udało.

Bogdan Loebl (rocznik 1932) jest poetą i prozaikiem. Wydał ok. 40 książek. Niedawno zakończył publikację autobiograficznego cyklu z czasów kresowych, którego pierwszą częścią jest „Złota trąbka" (kolejne to „Piekło weszło do raju", „Rzeka dzieciństwa" i „Kres moich Kresów"). Już po wojnie rozgrywa się „Śpiąca jasnowłosa". Największą popularność przyniosły mu jednak teksty piosenek dla takich artystów, jak Tadeusz Nalepa (i grupa Breakout), Stan Borys, Niebiesko-Czarni, Grzegorz Markowski i Perfect, Stare Dobre Małżeństwo czy Czerwone Gitary.

Byłem przekonany, że rzeka dzieciństwa to był San albo Wisłok.

Bogdan Loebl, pisarz, autor tekstów piosenek i bluesów:

Pozostało 99% artykułu
Plus Minus
Mistrzowie, którzy przyciągają tłumy. Najsłynniejsze bokserskie walki w historii
Plus Minus
„Król Warmii i Saturna” i „Przysłona”. Prześwietlona klisza pamięci
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Polityczna bezdomność katolików
Plus Minus
Gość „Plusa Minusa” poleca. Ryszard Ćwirlej: Odmłodziły mnie starocie
Materiał Promocyjny
Zarządzenie samochodami w firmie to złożony proces
teatr
Mięśniacy, cheerleaderki i wszyscy pozostali. Recenzja „Heathers” w Teatrze Syrena