Wojna w Ukrainie zakończy się w jeden sposób

Blisko milion zabitych i rannych po obu stronach frontu, prawie trzy lata walk. Ukraina staje się teatrem wojny na wycieńczenie. Jej finał rozstrzygnie, czy XXI wiek będzie należał do liberalnych demokracji Zachodu, czy chińsko-rosyjskiej dyktatury.

Publikacja: 06.09.2024 10:00

Przy okazji dorocznego posiedzenia Zgromadzenia Ogólnego ONZ w połowie września Wołodymyr Zełenski s

Przy okazji dorocznego posiedzenia Zgromadzenia Ogólnego ONZ w połowie września Wołodymyr Zełenski spotka się z Joe Bidenem, aby już po raz ostatni w kadencji 46. prezydenta USA przekonać go do zniesienia kolejnych ograniczeń w użyciu amerykańskiej broni wobec celów na terytorium Rosji

Foto: SAUL LOEB/AFP

Amerykański Kongres traci cierpliwość. W zamian za odblokowanie w kwietniu gigantycznego pakietu 60 mld dolarów pomocy dla Kijowa administracja Joe Bidena obiecała przedstawić raport, który pokaże, jaki jest ostateczny cel zaangażowania Stanów Zjednoczonych w największy konflikt zbrojny w Europie od 80 lat. I choć prezydent szykuje się do opuszczenia Białego Domu pod koniec roku, dokument wciąż nie nadchodzi. Powód jest prosty: Biden sam nie wie, jak daleko starcie z Rosją może zaprowadzić Amerykę.

Nie inaczej było po porzuceniu przez Francuzów kolonii w Indochinach w 1954 roku. Stany Zjednoczone podjęły się wówczas obrony południowej części Wietnamu przed komunistycznym Viet Minhem. Kilka lat później z niespełna tysiąca doradców prezydent John F. Kennedy zwiększył zaangażowanie amerykańskich żołnierzy do 16 tysięcy, a w szczytowym momencie, u progu prezydentury Richarda Nixona w kwietniu 1969 r., było ich tam niemal 550 tys. Dopiero w 1975 roku, po blisko 20 latach zmagań, Ameryka dała w końcu za wygraną: świat zapamiętał uwłaczający obraz ostatniego helikoptera unoszącego się nad ambasadą USA w Sajgonie. Stany nie były gotowe dłużej poświęcać swoich ludzi w wojnie, która – dodajmy – kosztowała życie być może nawet 3 mln Wietnamczyków.

Czytaj więcej

Przebudzeni z amerykańskiego snu

Joe Biden był ostrożny, ale ponownie uwierzył w Ukrainę

Dziś Ameryka staje przed podobnym dylematem. Jej gospodarka jest prawie 15 razy większa od rosyjskiej, a licząc potencjał aliantów z NATO, Biały Dom dysponuje siłą finansową, która jest około 30 razy większa od Moskwy. Putin co prawda kieruje już 40 proc. budżetu państwa na obronność, co w dłuższej perspektywie zapewne jest nie do utrzymania. A mimo to środki na siły zbrojne Kremla pozostają dziewięciokrotnie mniejsze od zasobów, jakie co roku wydaje Pentagon.

Tylko że wynik wojny w Ukrainie wcale nie jest przez to przesądzony. A to dlatego, że podobnie jak w Wietnamie, Afganistanie czy Iraku, wszystko będzie zależeć od tego, czy USA uznają, że w grę wchodzą ich żywotne interesy, i będą gotowe przynajmniej do pewnego stopnia na takie poświęcenia jak Rosja.

Joe Biden od początku był bardzo ostrożny. Kiedy w lutym 2022 r. długie kolumny rosyjskich czołgów zbliżały się do Kijowa, zaoferował Wołodymyrowi Zełenskiemu ewakuację ze stolicy. Ameryka na tamtym etapie była więc gotowa oddać tę rozgrywkę walkowerem. Pozostawała pod wpływem mitu o niezwyciężonej Rosji i przeżartej korupcją Ukrainie. Taki obraz zachowała sprzed dziesięciu lat, gdy Kijów zgodził się bez oporu na aneksję Krymu. Podobna postawa Białego Domu mogła wzbudzać zdumienie, bo to przecież amerykańscy instruktorzy przez dekadę, która nastąpiła po operacji krymskiej, przekształcili ukraińskie siły zbrojne w dalece profesjonalne oddziały. Wdrożono zachodni sposób działania oparty na autonomii niewielkich jednostek, zrywając z pionową hierarchią i centralizacją odziedziczoną po Armii Czerwonej. Amerykanie jako jedyni przewidzieli też plany Putina co do inwazji Ukrainy. A jednak w ostatecznym momencie zupełnie nie docenili potencjału wojennego Ukraińców. To jeden z wielu epizodów pokazujących, jak ryzykowne są prognozy w tym konflikcie.

Dwa i pół roku później sytuacja jest jednak radykalnie inna. Co prawda prezydent USA regularnie powtarza, że ani NATO, ani Stany Zjednoczone nie są stroną konfliktu w Ukrainie. Nikt w jego administracji nie mówi też o posłaniu amerykańskich żołnierzy z poboru do walki z Rosjanami, jak to było w Wietnamie. Ale jesteśmy świadkami nadzwyczajnej eskalacji zaangażowania Ameryki i jej europejskich aliantów po stronie Ukraińców. Najnowszy etap, choć fundamentalny, właściwie przeszedł niezauważony. Szóstego sierpnia ukraińskie wojska przekroczyły granicę Rosji i stopniowo zajęły duży obszar (dwukrotność powierzchni Warszawy) obwodu kurskiego. Na ile można to rozpoznać, operacja została przygotowana przez Ukrainę w takiej tajemnicy, że nie wiedzieli o niej zawczasu nawet Amerykanie. Jednak wykorzystano w niej czołgi, myśliwce, wozy opancerzone czy wyrzutnie rakietowe Himars dostarczone przez zachodnich aliantów, w tym USA. I poza szefem włoskiej dyplomacji Antoniem Tajanim żaden z natowskich przywódców nie wyraził z tego powodu sprzeciwu. W ten sposób Joe Biden przeszedł do historii jako pierwszy prezydent USA, który wydał zgodę na użycie amerykańskiego uzbrojenia przeciwko mocarstwu atomowemu.

USA zaczyna postrzegać Moskwę i Pekin jako wrogów globalnej amerykańskiej dominacji

Dlaczego się na to zdecydował? Nie ma jednej odpowiedzi. Ważnym powodem była z pewnością ewolucja samej wojny. Gdy Rosjanie kilka miesięcy temu podjęli próby zdobycia Charkowa, okazało się, że nie da się obronić położonej ledwie kilkadziesiąt kilometrów od granicy metropolii bez uderzenia w cele po drugiej stronie, położone już w Rosji. Biały Dom uległ więc naciskom Kijowa i zgodził się na to. A stąd już tylko krok do akceptacji przeprowadzenia operacji kurskiej z wykorzystaniem amerykańskiego uzbrojenia.

Innym powodem jest jednak zachowanie samego Władimira Putina. Haubice, czołgi, myśliwce: za każdym razem, kiedy Amerykanie szykowali się do przekazania Ukraińcom nowej, jeszcze potężniejszej broni, rosyjski dyktator groził użyciem taktycznych sił jądrowych. Jednak nie tylko nigdy tego nie zrobił, ale i nie podjął w tym celu nawet żadnych przygotowań, zatem w Waszyngtonie uznano, że spełnienie tych gróźb jest mało prawdopodobne i jest to tylko próba zastraszania. Moskwa zapewne uznała, że taki krok spowodowałoby, iż cały świat, na czele z Chinami, odwróciłby się od Rosji. Zamiast tego dziś Kreml może liczyć na potężnych sojuszników, jak Indie czy Brazylia, dzięki którym w miarę suchą stopą przechodzi przez zachodnie sankcje.

Wydaje się jednak, że najważniejszy powód przekroczenia przez Bidena Rubikonu, jakim jest zaangażowanie amerykańskiej broni na terenie Rosji, znajdujemy w nowej doktrynie strategicznej, którą prezydent podpisał jeszcze w maju, ale która wyszła na jaw dopiero teraz za sprawą publikacji „New York Timesa”. Każe ona Ameryce przygotować się na ewentualność jednoczesnego ataku atomowego Rosji, Chin i Korei Północnej. Zgodnie z takim scenariuszem Putin uderzyłby w któryś z krajów NATO, w tym czasie Xi Jinping, wykorzystując odwróconą uwagę Ameryki, rozpocząłby inwazję Tajwanu, a z kolei Kim Dzong Un pokusiłby się o przejęcie kontroli nad Koreą Południową. Wszystko przy użyciu sił atomowych.

Nakreślenie przez amerykańskich planistów takiego scenariusza oznacza, że po raz pierwszy od 52 lat, czyli od wizyty Richarda Nixona w Państwie Środka w 1972 r., Waszyngton zaczął postrzegać Moskwę i Pekin jako część jednej osi stolic dążących nie tylko do zrzucenia globalnej amerykańskiej dominacji, ale w ogóle chcących wywrócenia porządku międzynarodowego. Kreml zresztą tego wcale nie ukrywa. Tuż przed rozpoczęciem inwazji na Ukrainę jasno zażądał przecież nie tylko zatrzymania, ale wręcz odwrócenia procesu poszerzenia NATO. Przyznał więc, że jego celem jest powrót do czasów zimnej wojny, gdy Związek Radziecki uważał się za potęgę równą Stanom Zjednoczonym.

Xi Jinping nie określił co prawda w tak jasny sposób swoich planów, jednak wszystko, co robi, zaczynając od gwałtownego wzrostu wydatków na obronę, wskazuje, że jego zamiarem jest zbudowanie centralnej pozycji Chin na świecie. A więc powrót do czasów, kiedy to w Państwie Środka powstawało przynajmniej 1/4 światowego dochodu narodowego.

Czytaj więcej

Manuel Valls: Największy błąd Macrona

Donald Trump wcale nie musi spełniać swoich obietnic – jest nieprzewidywalny

Stany Zjednoczone do czegoś podobnego dopuścić nie mogą. Dlatego są gotowe iść coraz dalej w obronie Ukrainy. Amerykański dyplomata i historyk Philip Zelikow uważa, że blok liberalnych demokracji i blok autorytarnych potęg kontynentalnych znalazły się na kolizyjnym kursie. Ocenia on na 20–30 proc. ryzyko wybuchu globalnej wojny atomowej, być może ostatniej w historii ludzkości.

Przy okazji dorocznego posiedzenia Zgromadzenia Ogólnego ONZ we wrześniu Wołodymyr Zełenski spotka się z Joe Bidenem, aby po raz ostatni w jego kadencji przekonać go do zniesienia kolejnych ograniczeń w użyciu amerykańskiej broni wobec celów na terytorium Rosji. Chodzi w szczególności o systemy rakietowe dalekiego zasięgu ATACMS. Gdyby do tego doszło, w ślady Białego Domu zapewne poszliby Brytyjczycy i Francuzi, a może i Niemcy, przekazując Ukraińcom pociski Storm Shadow, Scalp i Taurus z możliwością wykorzystania ich do zniszczenia celów głęboko w Rosji. Ale i bez tego przekazanie Ukraińcom w lipcu przez wybrane kraje NATO pierwszych myśliwców F-16 oznacza rewolucję, która zwielokrotni potencjał ukraińskiego lotnictwa.

Trzeciego września Reuters doniósł z kolei, że Pentagon jest gotowy dostarczyć Ukrainie pociski manewrujące JASSM, które, umieszczone na myśliwcach, mają ogromny zasięg działania. Kijów rozwija też własną produkcję dronów zdolnych uderzyć nawet ponad 1000 km w głąb terytorium przeciwnika, a prezydent Zełenski ogłosił właśnie powstanie pierwszego pocisku balistycznego ukraińskiej produkcji. To sprzęt, którego Ukraińcy mogą używać bez żadnych ograniczeń. Kraj, który za czasów ZSRR był centrum produkcji rakietowej, wciąż ma w tym obszarze duże kompetencje.

Determinacja Bidena wynika w oczywisty sposób z kalendarza politycznego w Stanach Zjednoczonych. To strategia faktów dokonanych, która miałaby związać ręce Donalda Trumpa w razie jego powrotu do Białego Domu. Czy rzeczywiście? W trakcie obecnej kampanii wyborczej miliarder powtarza, że dojdzie do porozumienia z Putinem w sprawie Ukrainy „w ciągu 24 godzin”. Sygnałem, jak dalece mógłby on poświęcić los Ukraińców, było wstrzymanie za jego sprawą wspomnianych 60 mld dol. dla Kijowa przez Kongres. Ukraina znalazła się z tego powodu na skraju katastrofy.

Jednak John Bolton, doradca ds. bezpieczeństwa narodowego w poprzedniej administracji (2018–2019), pisze w swoich wspomnieniach, że jedyną rzeczą, jaka jest w sprawie Trumpa pewna, jest to, że jest on… nieprzewidywalny. Były prezydent nie ma wedle Boltona żadnej strategii, rządzą nim impulsy, o czym może świadczyć choćby jego postępowanie wobec Korei Północnej. Z jednej strony trzykrotnie spotykał się wśród uśmiechów i pochwał z Kim Dzong Unem, z drugiej groził mu „gniewem i ogniem, jakiego świat nie widział”.

Zdaniem ekspertów think tanku Europejska Rada Spraw Zagranicznych (ECFR) Trump otacza się trzema typami doradców w tematach zagranicznych. Jedni to spadkobiercy tradycyjnej polityki Ronalda Reagana, czyli zwolennicy utrzymania dominującej roli Ameryki na arenie międzynarodowej. To byli sekretarze ds. obrony James Mattis i Mark Esper czy były sekretarz stanu Mike Pompeo. Ludzie doświadczeni w sprawach państwowych, z których część utrzymała zaufanie Trumpa.

Na drugą grupę składają się klasyczni „izolacjoniści”: zwolennicy maksymalnego wycofania się Ameryki ze spraw światowych i skoncentrowania się na rozwiązaniu problemów krajowych. Ich czołowym przedstawicielem pozostaje Vivek Ramaswamy, który próbował zdobyć na własną rękę nominację republikanów w wyborach prezydenckich. Wreszcie są ci, którzy – jak kandydat na wiceprezydenta, senator z Ohio J.D. Vance – uważają, że Ameryki nie stać już na globalną dominację jak za czasów Reagana. Ich zdaniem konieczne jest wyznaczenie pewnych priorytetów kosztem innych. A takim priorytetem pozostaje dla nich stawienia czoła Chinom.

Wojny nie zakończy dyplomacje, lecz wycieńczenie jednej ze stron tego konfliktu

Jaka będzie dynamika między tymi trzema szkołami myślenia? Na kogo postawi Trump, jeśli zwycięży jesienią? Tego nikt nie wie. Wiadomo natomiast, że wojnę w Wietnamie Ameryka przegrała przynajmniej w takim samym stopniu na froncie, jak i w kraju. Coraz większa liczba ofiar śmiertelnych wśród młodych Amerykanów z poboru (łącznie ponad 50 tys.) w końcu doprowadziła do odwrócenia się opinii publicznej od administracji Richarda Nixona, którą dobiła jeszcze afera Watergate.

Czy z Ukrainą może być podobnie? Z pewnością niepokojący jest rozwój wypadków u głównych sojuszników Ameryki w Europie. We Francji Emmanuel Macron nie jest w stanie utworzyć rządu, który zdobyłby większość w parlamencie, bo tu pierwsze skrzypce grają od wyborów 7 lipca partie radykalnej prawicy (Marine Le Pen) i radykalnej lewicy (Jean-Luc Mélenchon), które opowiadają się za wstrzymaniem wsparcia wojskowego dla Ukrainy. Równie duży sukces odniosła Alternatywa dla Niemiec (AfD) i Sojusz Sahry Wagenknecht (BSW) w Saksonii i Turyngii – także ugrupowania zdecydowanie przeciwne pomaganiu Ukraińcom. To oczywiście będzie miało wpływ na niemiecką politykę przed wyborami federalnymi za rok. Pocieszeniem jest to, że nowy, laburzystowski rząd Wielkiej Brytanii sir Keira Starmera zamierza utrzymać politykę poprzedników (torysów) i przeznaczać 3 mld funtów rocznie na wspieranie walki Ukraińców z Rosjanami.

Jednak w przeciwieństwie do Wietnamu, teraz to rosyjscy, a nie amerykańscy poborowi giną na froncie. Nawet w warunkach coraz twardszej dyktatury Putina jest to sytuacja trudna do utrzymania. Nawet w czasach Związku Radzieckiego dramat młodych chłopaków w Afganistanie, którzy ponosili ofiarę życia (łącznie około 15 tys.) lub zostali ranni (ok. 50 tys.), skłonił w końcu Michaiła Gorbaczowa do porzucenia tej wojny. W przypadku konfliktu w Ukrainie skala rosyjskich ofiar – oceniana przez Ukrainę na około 700 tys., biorąc pod uwagę tak poległych, jak i rannych – jest tak ogromna, że Kreml musi wysyłać na front już nie tylko żołnierzy zawodowych, którzy dostają około 2 tys. dol. miesięcznie, ale także rekrutów. Stało się to oczywiste po wzięciu ich przez Ukraińców do niewoli w czasie ofensywy w Kursku.

Czytaj więcej

George Simion: Europa musi znów stać się normalna

Innym punktem słabości Putina jest zmieniająca się sytuacja geopolityczna Rosji. Xi Jinping przyszedł z pomocą Moskwie, gdy zachodnie sankcje zdawały się rzucać na kolana rosyjską gospodarkę. Ale Pekin nie zrobił tego za darmo. Osłabiona Rosja staje się coraz łatwiejszym łupem dla Chińczyków, którzy prędzej czy później będą chcieli poddać ją swej kontroli. To z kolei wywołuje zaniepokojenie na Zachodzie. Innym sygnałem coraz trudniejszej sytuacji Moskwy jest konieczność zakupu uzbrojenia z Iranu i Korei Północnej, co oznacza wyczerpywanie się zapasów starej, sowieckiej broni.

W niedawnym wywiadzie dla „The Economist” odchodzący sekretarz generalny NATO Jens Stoltenberg wskazywał, że alianci nie dotrzymali słowa i nie byli w stanie przekazać Ukraińcom na czas miliona sztuk amunicji. To przykład, jak trudne dla Europy jest przebudzenie po latach pokoju. Jednocześnie tylko w minionym roku wydatki na obronę europejskich członków sojuszu atlantyckiego skoczyły o 20 proc., do 350 mld dol. Jeśli tak dalej pójdzie, Rosja nie wytrzyma takiego wyścigu zbrojeń. Tym bardziej że tak jak za czasów „Gwiezdnych wojen” Reagana, Pentagon szykuje się do masowej modernizacji i rozbudowy arsenału jądrowego.

We właśnie opublikowanym raporcie amerykańska akademia wojskowa West Point wskazuje na ciekawy scenariusz kompromisu, który pozwoliłby zakończyć tę wojnę. Jego elementem mogłoby być umieszczenie na stałe w Ukrainie polskiej dywizji pancernej w zamian za trwałe rozlokowanie podobnej amerykańskiej jednostki nad Wisłą. Ale to jednak odosobniony głos. Ogrom ofiar, jakie poniosła Ukraina, powoduje, że prezydent Zełenski właściwie nie może się zgodzić na znaczące koncesje terytorialne na rzecz Rosji i porzucenie idei przystąpienia swojego kraju do NATO. A bez spełnienia tych warunków zakończenie tej wojny oznaczałoby dla Putina klęskę i jak wiele razy w rosyjskiej historii, mogłoby doprowadzić do obalenia aktualnie sprawującego władzę reżimu. Końca tego starcia więc nie widać. Nastąpi on zapewne dopiero wtedy, gdy jedna ze strony z powodów wojskowych, gospodarczych czy politycznych dłużej nie będzie w stanie go prowadzić.

Amerykański Kongres traci cierpliwość. W zamian za odblokowanie w kwietniu gigantycznego pakietu 60 mld dolarów pomocy dla Kijowa administracja Joe Bidena obiecała przedstawić raport, który pokaże, jaki jest ostateczny cel zaangażowania Stanów Zjednoczonych w największy konflikt zbrojny w Europie od 80 lat. I choć prezydent szykuje się do opuszczenia Białego Domu pod koniec roku, dokument wciąż nie nadchodzi. Powód jest prosty: Biden sam nie wie, jak daleko starcie z Rosją może zaprowadzić Amerykę.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi
Materiał Promocyjny
Zarządzenie flotą może być przyjemnością
Plus Minus
Przydałaby się czystka