Joe Biden od początku był bardzo ostrożny. Kiedy w lutym 2022 r. długie kolumny rosyjskich czołgów zbliżały się do Kijowa, zaoferował Wołodymyrowi Zełenskiemu ewakuację ze stolicy. Ameryka na tamtym etapie była więc gotowa oddać tę rozgrywkę walkowerem. Pozostawała pod wpływem mitu o niezwyciężonej Rosji i przeżartej korupcją Ukrainie. Taki obraz zachowała sprzed dziesięciu lat, gdy Kijów zgodził się bez oporu na aneksję Krymu. Podobna postawa Białego Domu mogła wzbudzać zdumienie, bo to przecież amerykańscy instruktorzy przez dekadę, która nastąpiła po operacji krymskiej, przekształcili ukraińskie siły zbrojne w dalece profesjonalne oddziały. Wdrożono zachodni sposób działania oparty na autonomii niewielkich jednostek, zrywając z pionową hierarchią i centralizacją odziedziczoną po Armii Czerwonej. Amerykanie jako jedyni przewidzieli też plany Putina co do inwazji Ukrainy. A jednak w ostatecznym momencie zupełnie nie docenili potencjału wojennego Ukraińców. To jeden z wielu epizodów pokazujących, jak ryzykowne są prognozy w tym konflikcie.
Dwa i pół roku później sytuacja jest jednak radykalnie inna. Co prawda prezydent USA regularnie powtarza, że ani NATO, ani Stany Zjednoczone nie są stroną konfliktu w Ukrainie. Nikt w jego administracji nie mówi też o posłaniu amerykańskich żołnierzy z poboru do walki z Rosjanami, jak to było w Wietnamie. Ale jesteśmy świadkami nadzwyczajnej eskalacji zaangażowania Ameryki i jej europejskich aliantów po stronie Ukraińców. Najnowszy etap, choć fundamentalny, właściwie przeszedł niezauważony. Szóstego sierpnia ukraińskie wojska przekroczyły granicę Rosji i stopniowo zajęły duży obszar (dwukrotność powierzchni Warszawy) obwodu kurskiego. Na ile można to rozpoznać, operacja została przygotowana przez Ukrainę w takiej tajemnicy, że nie wiedzieli o niej zawczasu nawet Amerykanie. Jednak wykorzystano w niej czołgi, myśliwce, wozy opancerzone czy wyrzutnie rakietowe Himars dostarczone przez zachodnich aliantów, w tym USA. I poza szefem włoskiej dyplomacji Antoniem Tajanim żaden z natowskich przywódców nie wyraził z tego powodu sprzeciwu. W ten sposób Joe Biden przeszedł do historii jako pierwszy prezydent USA, który wydał zgodę na użycie amerykańskiego uzbrojenia przeciwko mocarstwu atomowemu.
USA zaczyna postrzegać Moskwę i Pekin jako wrogów globalnej amerykańskiej dominacji
Dlaczego się na to zdecydował? Nie ma jednej odpowiedzi. Ważnym powodem była z pewnością ewolucja samej wojny. Gdy Rosjanie kilka miesięcy temu podjęli próby zdobycia Charkowa, okazało się, że nie da się obronić położonej ledwie kilkadziesiąt kilometrów od granicy metropolii bez uderzenia w cele po drugiej stronie, położone już w Rosji. Biały Dom uległ więc naciskom Kijowa i zgodził się na to. A stąd już tylko krok do akceptacji przeprowadzenia operacji kurskiej z wykorzystaniem amerykańskiego uzbrojenia.
Innym powodem jest jednak zachowanie samego Władimira Putina. Haubice, czołgi, myśliwce: za każdym razem, kiedy Amerykanie szykowali się do przekazania Ukraińcom nowej, jeszcze potężniejszej broni, rosyjski dyktator groził użyciem taktycznych sił jądrowych. Jednak nie tylko nigdy tego nie zrobił, ale i nie podjął w tym celu nawet żadnych przygotowań, zatem w Waszyngtonie uznano, że spełnienie tych gróźb jest mało prawdopodobne i jest to tylko próba zastraszania. Moskwa zapewne uznała, że taki krok spowodowałoby, iż cały świat, na czele z Chinami, odwróciłby się od Rosji. Zamiast tego dziś Kreml może liczyć na potężnych sojuszników, jak Indie czy Brazylia, dzięki którym w miarę suchą stopą przechodzi przez zachodnie sankcje.
Wydaje się jednak, że najważniejszy powód przekroczenia przez Bidena Rubikonu, jakim jest zaangażowanie amerykańskiej broni na terenie Rosji, znajdujemy w nowej doktrynie strategicznej, którą prezydent podpisał jeszcze w maju, ale która wyszła na jaw dopiero teraz za sprawą publikacji „New York Timesa”. Każe ona Ameryce przygotować się na ewentualność jednoczesnego ataku atomowego Rosji, Chin i Korei Północnej. Zgodnie z takim scenariuszem Putin uderzyłby w któryś z krajów NATO, w tym czasie Xi Jinping, wykorzystując odwróconą uwagę Ameryki, rozpocząłby inwazję Tajwanu, a z kolei Kim Dzong Un pokusiłby się o przejęcie kontroli nad Koreą Południową. Wszystko przy użyciu sił atomowych.
Nakreślenie przez amerykańskich planistów takiego scenariusza oznacza, że po raz pierwszy od 52 lat, czyli od wizyty Richarda Nixona w Państwie Środka w 1972 r., Waszyngton zaczął postrzegać Moskwę i Pekin jako część jednej osi stolic dążących nie tylko do zrzucenia globalnej amerykańskiej dominacji, ale w ogóle chcących wywrócenia porządku międzynarodowego. Kreml zresztą tego wcale nie ukrywa. Tuż przed rozpoczęciem inwazji na Ukrainę jasno zażądał przecież nie tylko zatrzymania, ale wręcz odwrócenia procesu poszerzenia NATO. Przyznał więc, że jego celem jest powrót do czasów zimnej wojny, gdy Związek Radziecki uważał się za potęgę równą Stanom Zjednoczonym.