– To jest kraj, który od początku swojego istnienia opierał się na idei wolności rozumianej jako prawo do niepomagania rodakowi, który znalazł się w potrzebie. Stąd wiecznie żywa idea płacenia jak najmniejszych podatków, przeznaczenia jak najmniejszych środków na to, co wspólne – tłumaczy mi Nelson, który lata temu przyjechał do USA z Kuby i na tyle wspiął się po drabinie społecznej, że dziś wykłada w liceum dla trudnej młodzieży. Uczęszczają do niego niemal wyłącznie Latynosi i Afroamerykanie, często z rodzin „z problemami” znaczącymi, że ojciec jest w więzieniu, a matka sama wychowuje dzieci. – To oznacza, że jeśli Trump nawet zdoła rozbić obecny system, to niczego nie zbuduje na jego miejsce – podkreśla.
W Ameryce żyje około 70 mln imigrantów z Ameryki Południowej, przez co można założyć, że w nadchodzących wyborach żaden kandydat nie zostanie prezydentem bez choćby podstawowej znajomości języka hiszpańskiego. Ale w Nowym Jorku już teraz czuć, jak bardzo Stany stały się krajem dwujęzycznym: obsługa w sklepie, kelner w restauracji, przechodzień na ulicy: chciałoby się powiedzieć, że już większość osób przechodzi na język Cervantesa, jeśli rozmówca na to pozwala, z tak wieloma zetknąłem się tego typu przypadkami. To daje poczucie niepewności co do przyszłości Stanów, tym bardziej że pozbawiona spójności etnicznej i wątpiąca w wyznawane wartości Ameryka sprawia też momentami wrażenie niewydolnego państwa.
Trudno tu wręcz uciec czasami od porównania ze Związkiem Radzieckim: krajem o gigantycznych rozmiarach, gdzie wiele reguł pachniało absurdem. Z tym można się już zetknąć przy wjeździe do USA. Od 11 listopada 2019 r. Polacy nie muszą już mieć wiz, starając się o wjazd do Stanów. Nadal konieczne jest jednak zarejestrowanie w elektronicznym systemie ESTA, oczywiście za niemałą opłatą. Otrzymanie potwierdzenia to teoretycznie kwestia 24 godzin, no, „maksymalnie 72”. W praktyce wiele dni bez odpowiedzi. Przyjezdny z Kanady i pochodzący z takiego kraju, jak Polska, i to z biletem powrotnym do Montrealu, nie powinien stanowić obiektu zainteresowania dla amerykańskich służb granicznych, gdy tysiące Latynosów każdego dnia forsuje południową granicę kraju z braku odpowiedniej liczby funkcjonariuszy. A jednak moje pierwsze zetknięcie z Ameryką to była długa sesja pytań straży granicznej, której funkcjonariusz dociekał, po co się tu znalazłem, uzupełniona pobraniem odcisków palców, zrobieniem zdjęć, weryfikacją danych biometrycznych. Zetknięcie z władzą, którą mieszkańcy Stanów raczej starają się omijać.
Dziurawe autostrady, tunele w fatalnym stanie, kłopoty Boeinga i katastrofa statku w Baltimore to objaw tej samej choroby
Brak poczucia wspólnoty, o którym mówi Nelson, chyba najlepiej widać po stanie infrastruktury, jaką dziś ma Ameryka. Jadąc od zachodu na nowojorski Brooklyn, trzeba skorzystać z dwóch tuneli: najpierw pod rzeką Hudson (Holland Tunnel), a potem, już po przejechaniu przez Manhattan, pod East River (Brooklyn-Battery Tunnel). To podróż w czasie, a nie tylko w przestrzeni. Kierowca w pierwszym przypadku cofa się o 97 lat, w drugim o lat 74: tyle minęło od udostępnienia obu strategicznych tras. Przeżycie to mocne. Droga jest wąska i ciemna, a podskakujące na nierównościach auta mijają się tak blisko, że wydają się skazane na kolizję. Mimo ryku wiatraków upał w lipcową noc jest nie do zniesienia dla tych, co nie mają w swoim samochodzie skutecznej klimatyzacji. A stojące na wjeździe i wyjeździe pojazdy policyjne ze stale migającym kogutem raczej nie dają poczucia bezpieczeństwa.
O budowie nowej przeprawy mówi się w Nowym Jorku przynajmniej od 15 lat, ale na razie żadne roboty się nie zaczęły: miasto nie ma na to pieniędzy. Wystarczy przejechać się tutejszym metrem czy skorzystać z estakad prowadzących do siedziby ONZ, aby zrozumieć, że to nie jest punktowy problem, tylko efekt gigantycznych zaniedbań, jakim muszą stawić czoła władze metropolii.