Przebudzeni z amerykańskiego snu

Oskarżenia o próbę zamachu stanu, a nawet wyrok za malwersacje finansowe – nic zdaje się nie osłabiać notowań Donalda Trumpa w przedwyborczych sondażach. Wyjazd do Stanów Zjednoczonych pomógł mi tego lata zrozumieć, dlaczego były prezydent zdaje się być z teflonu.

Publikacja: 16.08.2024 10:00

Korek przed wjazdem do nowojorskiego tunelu Holland (lipiec 2024). Przejazd zbudowaną 97 lat temu pr

Korek przed wjazdem do nowojorskiego tunelu Holland (lipiec 2024). Przejazd zbudowaną 97 lat temu przeprawą bywa dla kierowcy koszmarem

Foto: Michael M. Santiago/Getty Images

W Ameryce byłem poprzednio 15 lat temu. Wtedy, także jako korespondent „Rzeczpospolitej”, trzy razy przejechałem kraj od oceanu do oceanu. To było państwo, zdawało się, nieskończonych możliwości. „Mamy najlepsze drogi, najlepsze szkoły, najlepsze szpitale. Wszystko” – słyszałem od Amerykanów. Oczywiście, nie wszyscy odnosili sukces, ale i ci przegrani niezmiennie winą obciążali wówczas siebie, nie własny kraj. „Skoro Bill Gates mógł tu odnieść triumf, mogłem i ja” – mawiali.

Jednak tego lata zastałem zupełnie inną Amerykę. Duch optymizmu i wolności gdzieś prysł. Wiele osób czuło się skazanych na marny los, bez możliwości wyzwolenia z pęt systemu, który sprowadził na nie niedolę. Już tylko nieliczni obwiniali o porażki wyłącznie samych siebie. Wiara w nieomylność Ameryki gdzieś wyparowała. I to jest chyba jeden z kluczy do zrozumienia fenomenu Donalda Trumpa.

– Nikt poza nim nie jest w stanie wywrócić tego stolika, skończyć z establishmentem – powiedział mi jeden z mieszkańców nowojorskiego Brooklynu. Nie był w tej opinii odosobniony.

Czytaj więcej

Manuel Valls: Największy błąd Macrona

Ile trzeba wydać na życie w USA? Uprzedzam: 50 dolarów za obiad to już standard

Kraj musiał dojść do ściany, aby Amerykanie zaczęli wątpić w jego niezwykłość. Pierwszy szok, jaki przeżywa przybysz z Europy, to ceny. Kilkanaście lat temu Ameryka była państwem zasadniczo dostępnym. Zgoda, jedzenie w sieciówkach było tu często w porównaniu z Polską podłe, ale przecież tanie. Podobnie jak przydrożne motele, paliwo, turystyczne atrakcje.

Ale to już przeszłość. Posiłek w połowie dnia to zwykle 50 dolarów, nocleg dobija do 150 czy nawet 200 dolarów, a bilety do nowojorskiego Metropolitan (30 dolarów) są w porównaniu z innymi muzeami tej skali w USA wręcz tanie.

Amerykanie zarabiają dużo więcej od Polaków i ich to nie rusza? To tylko iluzja statystyki. Co trzeci amerykański wyborca, 52 mln osób, dostaje mniej niż 15 dolarów za godzinę, a połowa na koniec miesiąca zgarnia mniej niż 3,5 tys. dolarów. A to oznacza, że dla milionów mieszkańców USA wiele dóbr i usług, które 15 lat temu były dostępne, dziś jest poza zasięgiem. Także prawdziwe wakacje stały się przywilejem elit.

Administracja Joe Bidena powtarza, że w porównaniu z innymi rozwiniętym krajami Stany Zjednoczone zdołały zbić inflację spowodowaną wzrostem cen energii po wybuchu wojny w Ukrainie w lutym 2022 r., a wcześniej pandemią. Jednak aż 80 proc. Amerykanów wskazuje, że odziedziczony po tamtym okresie skok w kosztach życia jest głównym powodem ich problemów finansowych. Tak się dzieje, bo drożyzna uderzyła nieproporcjonalnie mocno w dobra pierwszej potrzeby, jak żywność czy paliwa. Odczuwa ją więc każdy. Podcina ona także marzenia tych, dla których spełnienie amerykańskiego snu o sukcesie wydawało się w zasięgu ręki. Dotyczy to w pierwszym rzędzie chcących kupić własny dom. Dobrym przykładem tego problemu jest Arizona, stan, w którym w 2020 r. większość wyborców poparła Joe Bidena, ale w tym roku mogą zmienić zdanie i odwrócić się od kandydatki demokratów. W 2019 r. 65 proc. domów sprzedanych w stanowej stolicy, Phoenix, było w zasięgu budżetu osób zarabiających średnią krajową. W tym roku może sobie pozwolić na ich zakup już tylko 22 proc.

Nie dziwi więc, że Amerykanie wskazują koszty życia jako najważniejszy czynnik przy podejmowaniu tej jesieni decyzji, kto będzie ich następnym prezydentem. Tymczasem tylko 18 proc. pytanych twierdzi, że za czasów Joe Bidena i wiceprezydent Kamali Harris ich kondycja materialna się poprawiła, podczas gdy 49 proc. utrzymuje, że się pogorszyła. Czytając bieżące relacje z amerykańskiej kampanii wyborczej, często można natknąć się na informacje, że o jej wyniku mogłaby zdecydować a to udana dla Kamali Harris debata telewizyjna, a to właściwy wybór potencjalnego wiceprezydenta czy kolor skóry, który przysporzyłby kandydatce demokratów sympatii wśród mniejszości etnicznych. Jednak odkrywając dzisiejsze Stany, można odnieść wrażenie, że Amerykanie będą kierowali się raczej znacznie bardziej fundamentalnymi przesłankami rozstrzygającymi o ich warunkach życia.

Szczury otarły się o moją rękę w dobrej restauracji w Nowym Jorku. Obsługa nie była zdziwiona 

Problem nie kończy się bowiem na zaciskaniu pasa. Przejeżdżając przez Amerykę, trudno nie natknąć się na dramatyczne sytuacje. Liczni bezdomni, którzy śpią w bramach budynków nawet najlepszych dzielnic Bostonu czy Nowego Jorku, są tego szczególnie drastycznym obrazem. Podobnie jak zastraszająca częstotliwość, z jaką w metrze czy autobusie spotyka się osoby z poważnymi zaburzeniami psychicznymi czy uzależnieniem od narkotyków.

– Jestem dermatologiem, pracuję w szpitalach publicznych stanu Nowy Jork, na głębokiej prowincji. Spotykam tu wiele osób, nierzadko białych mężczyzn w średnim wieku, które są pełne obaw, że i one mogą znaleźć się na ulicy. Winą za swój los obciążają globalizację, masową imigrację. Są zagubione w świecie, w którym tradycyjna rola żywiciela rodziny zniknęła, a kobiety przejęły zupełnie nową rolę w społeczeństwie. Dlatego tęsknota za dawnymi Stanami zawarta w haśle „Make America Great Again” ma takie wzięcie – mówi na oko 50-letni David Horne. Rozmawiamy w przerwie między szlagierami Broadwayu, których można posłuchać na żywo za cenę jednego piwa w popularnym wśród gejów piano barze Marie’s Crisis przy nowojorskiej Grove Street. Goście są w ekstazie: tu przez chwilę da się smakować przynajmniej w szczątkowej formie to, co stało się dla wielu niedostępne.

Horne jest lekarzem i z racji swojego zawodu ma wyjątkowy wgląd w dramat, jaki przeżywa część społeczeństwa amerykańskiego. To kraj o największej gospodarce świata, a jednocześnie jedyny wśród państw wysoko rozwiniętych, który nie doczekał się powszechnego systemu ubezpieczeń zdrowotnych: wciąż około 7 proc. Amerykanów nie ma żadnej polisy, a przynajmniej drugie tyle musi zadowolić się zabezpieczeniem, które nie daje ochrony przed większością poważnych problemów medycznych. Na półkach WalMartu, największej sieci supermarketów Ameryki, można przez to znaleźć takie egzotyczne dla Europejczyka produkty jak plomby (8 dolarów), które pacjent zakłada samodzielnie, czy antybiotyki, które są w Polsce absolutnie niedostępne bez recepty. To ratuje tych, których nie stać na wizytę u lekarza czy stomatologa.

W rachunkach wszystko wygląda wspaniale. Stany Zjednoczone przeznaczają rocznie przeszło 4 bln dolarów na ochronę zdrowia, jakieś 17 proc. dochodu narodowego. To proporcjonalnie dwa razy więcej niż w takich krajach, jak Niemcy czy Francja. Jednak ogromna część tych środków zostaje przejęta przez prywatne towarzystwa ubezpieczeniowe czy również prywatne szpitale, bez wyraźnych korzyści dla pacjenta.

Efekt: Ameryka już z trudem osiąga większą oczekiwaną długość życia w chwili urodzenia (79,3 roku) niż Polska (78,63 roku) i wyraźnie ustępuje pod tym względem Hiszpanii (83,67 roku) czy Francji (83,33 roku). Ale za tą średnią kryje się dramat najbiedniejszej części społeczeństwa, w szczególności tej męskiej. O ile w Szwecji czy Holandii najubożsi mogą liczyć na przeżycie odpowiednio 55 i 57 lat, to w Stanach jest to szokujące 36 lat. Powód: wielu młodych mężczyzn pada ofiarą broni palnej i przedawkowania narkotyków.

Inny przykład statystycznego złudzenia: w żadnym kraju OECD przeciętna rodzina nie dysponuje tak wysokimi dochodami jak w Stanach. Ale też w żadnym nie ma tak wielu rodzin, które z braku odpowiednich środków muszą oszczędzać na pożywieniu. Taki jest efekt postępującej w niezwykłym tempie w ostatnich latach polaryzacji dochodów w USA, gdzie 10 proc. najbogatszych ma dochody niespotykane nigdzie na świecie, ale też 10 proc. najuboższych klepię biedę, jakiej nie spotyka się w najmniej rozwiniętych państwach Europy.

Względną nowością Nowego Jorku jest Billionair’s Row – zespół niezwykle smukłych, nawet ponad 400-metrowej wysokości wieżowców położonych na skraju Central Parku na Manhattanie. Ze wszystkich stron apartamentów roztacza się tu widok zapierający dech w piersiach. To miejsce, który wybrali sobie krezusi klasy Michaela Della, który za swoje mieszkanie zapłacił przeszło 100 mln dolarów. Ale to wyjątkowa lokalizacja – bogacze zwykle żyją w niedostępnych rezydencjach czy na rajskich wyspach. Dlatego przyjezdnemu w Ameryce znacznie bardziej rzuca się w oczy niedola najbiedniejszych niż sukces finansowej elity. W Harlemie, parę przecznic od imponujących budynku Uniwersytetu Columbia, czy na Brooklynie, który dzieli może kilometr od Manhattanu, można więc natknąć się na rudery, które już zniknęły z pejzaży miasteczek Podlasia czy Lubelszczyzny. Stacje benzynowe na amerykańskiej prowincji wyglądają jak te polskie za Gomułki, a w lokalnych sklepach czas zatrzymał się chyba kilka dekad temu.

Szczególną wisienką na torcie okazała się wizyta w znanej z doskonałych ryb restauracji na nowojorskim Queens, gdzie miły wieczór z przyjaciółmi przerwały dwa szczury, które otarły się o moją i znajomego rękę. Obsługa nie znalazła w tym nic nadzwyczajnego.

W Syracuse, Binghamton czy Scranton, skąd wywodzi się Joe Biden – w kolejnych miastach i miasteczkach, które leżą choćby na trasie z Toronto do Nowego Jorku, roztacza się zawsze ten sam pejzaż. To Wendy’s, Papa John’s, Popeyes i inne fast foody dla tych, co są głodni, czy Quality Inn, Days Inn czy Comfort Inn dla tych, co chcą już się położyć. Zawsze identyczne, zbudowane naprędce pawilony. Jedzenie jak z betoniarki, gdzie kawą nazywa się wodę o ciemnobrązowym kolorze. Pokoje, gdzie zmienia się pościel raz na tydzień i gdzie klimatyzacja wyje tak, że tylko najbardziej zmęczeni mogą zmrużyć oko. Wszystko za cenę, która zwala z nóg.

Tylko jaki jest wybór? Od mediów po banki, od linii lotniczych po handel Ameryka staje się w coraz większym stopniu zakładniczką oligopoli i uniformizacji. Nawet Nowy Jork, miasto z najsilniejszą w Stanach tożsamością, pada ofiarą tego zjawiska. W 2008 r. James i Karla Murrayowie napisali głośną książkę „Store Front NYC” o sklepikach, które stanowią duszę etnicznych dzielnic metropolii. Od tego czasu 80 proc. z nich padło ofiarą sieciówek.

Czytaj więcej

Konstanty Pilawa: Koniec Unii, jaką znamy

Fanatyzm dzieli USA. „Jeśli Donald Trump wygra, zapanuje tu faszyzm”

Donald Trump był całe życie częścią amerykańskiego establishmentu. Za swej prezydentury radykalnie obniżył podatki dla największych koncernów. A jednak 45 proc. Amerykanów uważa dziś, że za rządów miliardera żyło im się lepiej, podczas gdy tylko 35 proc. jest przeciwnego zdania. Skąd taka wiara, że to właśnie „the Donald” poprawi los amerykańskich mas?

Wielka tu rola retoryki. Na wiecach Trump lubi atakować wielkie koncerny, chwalić się, że zmusił je do przywrócenia produkcji w kraju. Zwykł też przedstawiać się jako ofiara „mediów głównego nurtu”, która z powodu głoszenia „prawdy” została wyrzucona z platformy X (d. Twitter), choć dziś jego czołowym sojusznikiem jest właściciel tejże Elon Musk. Te sprzeczności schodzą jednak na dalszy plan, bo kampania byłego prezydenta jest oparta przede wszystkim na emocjach, poczuciu przynależności do ruchu niemal z innego świata. Zarówno w 2016 r., jak i w 2020 r. 80 proc. członków Kościołów ewangelikalnych głosowało na Trumpa. To człowiek znany z niemoralnego prowadzenia się, ale oni w poparciu go nie widzieli niczego złego – przede wszystkim dlatego, że nie zawiódł ich w sprawach, które dla nich nie podlegają dyskusji, jak zakaz aborcji.

Zamach na byłego prezydenta 13 lipca 2024 r. oznacza w oczach żelaznego elektoratu kandydata republikanów potwierdzenie tej niezwykłej, nadprzyrodzonej pozycji miliardera. On sam wykorzystuje to zresztą, ile się da. Już w przemówieniu w trakcie konwencji republikańskiej w Milwaukee dwa dni po zamachu mówił z przekonaniem, że tylko interwencja Boga pozwoliła mu z niego ujść z życiem. W końcu gdyby na sekundę przed oddaniem przez Thomasa Crooksa celnego strzału Trump nie obrócił głowy, zamiast w ucho zostałby trafiony prosto w twarz.

Ten sam fanatyzm jest i po drugiej stronie zabetonowanej, amerykańskiej sceny politycznej. I jest to jeszcze jedna, być może nawet najważniejsza bariera, jaka dzieli znany mi z przeszłości kraj wolności.

– Jeśli Trump wygra, zapanuje tu faszyzm. To będzie koniec amerykańskiej demokracji. Prawa gejów zostaną cofnięte. Wtedy razem z partnerem wynosimy się stąd. Już mamy upatrzone miejsce: Portugalię – mówi mi cytowany już tu lekarz ze stanu Nowy Jork David Horne.

Bez wątpienia swój udział ma w tym załamanie tradycyjnych amerykańskich mediów. Owszem, na Manhattanie co jakiś czas można natknąć się na kioski z napisem News Stand, ale próżno szukać tam choćby jednej gazety. Amerykanie budują dziś w ogromnym stopniu swoją wizję świata na przepełnionych emocjami mediach społecznościowych. Efekty pracy dziennikarzy podlegających rygorystycznym regułom obowiązków i powinności, z jakich kiedyś słynęła anglosaska prasa, są przez to dostępne już tylko dla nielicznych.

Spektakularne wyborcze zwycięstwo 4 lipca 2024 r. brytyjskiej Partii Pracy pod przywództwem raczej bezbarwnego sir Keira Starmera, podobnie jak przejęcie władzy przez demokratyczną opozycję w Polsce w październiku zeszłego roku, mogłoby napawać nadzieją, że i z trumpizmu się wyrasta, więc prędzej czy później Ameryka znów będzie sobą. Jednak jak zauważa Roger Senserrich w książce „Dlaczego Stany Zjednoczone się rozpadają”, to nie jest kraj jak każdy inny. Raczej zestaw żyjących obok siebie mniejszości etnicznych złączonych tymi samymi instytucjami i wiarą we wspólne, demokratyczne wartości. Próba zamachu stanu, jakiej w styczniu 2021 r. patronował Donald Trump, stanowi więc egzystencjalne zagrożenie dla przyszłości Ameryki.

– To jest kraj, który od początku swojego istnienia opierał się na idei wolności rozumianej jako prawo do niepomagania rodakowi, który znalazł się w potrzebie. Stąd wiecznie żywa idea płacenia jak najmniejszych podatków, przeznaczenia jak najmniejszych środków na to, co wspólne – tłumaczy mi Nelson, który lata temu przyjechał do USA z Kuby i na tyle wspiął się po drabinie społecznej, że dziś wykłada w liceum dla trudnej młodzieży. Uczęszczają do niego niemal wyłącznie Latynosi i Afroamerykanie, często z rodzin „z problemami” znaczącymi, że ojciec jest w więzieniu, a matka sama wychowuje dzieci. – To oznacza, że jeśli Trump nawet zdoła rozbić obecny system, to niczego nie zbuduje na jego miejsce – podkreśla.

W Ameryce żyje około 70 mln imigrantów z Ameryki Południowej, przez co można założyć, że w nadchodzących wyborach żaden kandydat nie zostanie prezydentem bez choćby podstawowej znajomości języka hiszpańskiego. Ale w Nowym Jorku już teraz czuć, jak bardzo Stany stały się krajem dwujęzycznym: obsługa w sklepie, kelner w restauracji, przechodzień na ulicy: chciałoby się powiedzieć, że już większość osób przechodzi na język Cervantesa, jeśli rozmówca na to pozwala, z tak wieloma zetknąłem się tego typu przypadkami. To daje poczucie niepewności co do przyszłości Stanów, tym bardziej że pozbawiona spójności etnicznej i wątpiąca w wyznawane wartości Ameryka sprawia też momentami wrażenie niewydolnego państwa.

Trudno tu wręcz uciec czasami od porównania ze Związkiem Radzieckim: krajem o gigantycznych rozmiarach, gdzie wiele reguł pachniało absurdem. Z tym można się już zetknąć przy wjeździe do USA. Od 11 listopada 2019 r. Polacy nie muszą już mieć wiz, starając się o wjazd do Stanów. Nadal konieczne jest jednak zarejestrowanie w elektronicznym systemie ESTA, oczywiście za niemałą opłatą. Otrzymanie potwierdzenia to teoretycznie kwestia 24 godzin, no, „maksymalnie 72”. W praktyce wiele dni bez odpowiedzi. Przyjezdny z Kanady i pochodzący z takiego kraju, jak Polska, i to z biletem powrotnym do Montrealu, nie powinien stanowić obiektu zainteresowania dla amerykańskich służb granicznych, gdy tysiące Latynosów każdego dnia forsuje południową granicę kraju z braku odpowiedniej liczby funkcjonariuszy. A jednak moje pierwsze zetknięcie z Ameryką to była długa sesja pytań straży granicznej, której funkcjonariusz dociekał, po co się tu znalazłem, uzupełniona pobraniem odcisków palców, zrobieniem zdjęć, weryfikacją danych biometrycznych. Zetknięcie z władzą, którą mieszkańcy Stanów raczej starają się omijać.

Dziurawe autostrady, tunele w fatalnym stanie, kłopoty Boeinga i katastrofa statku w Baltimore to objaw tej samej choroby

Brak poczucia wspólnoty, o którym mówi Nelson, chyba najlepiej widać po stanie infrastruktury, jaką dziś ma Ameryka. Jadąc od zachodu na nowojorski Brooklyn, trzeba skorzystać z dwóch tuneli: najpierw pod rzeką Hudson (Holland Tunnel), a potem, już po przejechaniu przez Manhattan, pod East River (Brooklyn-Battery Tunnel). To podróż w czasie, a nie tylko w przestrzeni. Kierowca w pierwszym przypadku cofa się o 97 lat, w drugim o lat 74: tyle minęło od udostępnienia obu strategicznych tras. Przeżycie to mocne. Droga jest wąska i ciemna, a podskakujące na nierównościach auta mijają się tak blisko, że wydają się skazane na kolizję. Mimo ryku wiatraków upał w lipcową noc jest nie do zniesienia dla tych, co nie mają w swoim samochodzie skutecznej klimatyzacji. A stojące na wjeździe i wyjeździe pojazdy policyjne ze stale migającym kogutem raczej nie dają poczucia bezpieczeństwa.

O budowie nowej przeprawy mówi się w Nowym Jorku przynajmniej od 15 lat, ale na razie żadne roboty się nie zaczęły: miasto nie ma na to pieniędzy. Wystarczy przejechać się tutejszym metrem czy skorzystać z estakad prowadzących do siedziby ONZ, aby zrozumieć, że to nie jest punktowy problem, tylko efekt gigantycznych zaniedbań, jakim muszą stawić czoła władze metropolii.

Nie jest przy tym ona w Ameryce wyjątkiem. 700 km, jakie dzieli granicę z Kanadą od Nowego Jorku, też nie należy do przyjemnych. Ruch na autostradzie tylko momentami przyspiesza do 100 km na godzinę. Ale nie dlatego, że Amerykanie rygorystycznie przestrzegają przepisów drogowych, tylko z powodu przeciążenia trasy, niezliczonych dziur w jej nawierzchni. Bo to też jest swoista podróż w czasie. 68 lat temu prezydent Dwight D. Eisenhower zainicjował budowę największej na świecie sieci dróg szybkiego ruchu. Jednak od tego czasu była ona uzupełniana tylko sporadycznie, choć ludność Stanów Zjednoczonych przez te siedem dekad się podwoiła.

Czytaj więcej

UE rezygnuje z obostrzeń klimatycznych. Europa jest na nie za biedna

To jest symptom poważnej choroby. Dla Ameryki, jednego z największych krajów świata, transport drogowy odgrywa fundamentalną rolę. Sieci kolei nigdy nie były tu dobrze rozwinięte, podobnie jak komunikacja zbiorowa w ogóle. W marcu tego roku runął most Francis Scott, przeprawa o strategicznym znaczeniu u wejścia do portu w Baltimore. Doszło do tego po kolizji statku z jednym z filarów. Rana Foroohar, wzięta amerykańska publicystka, uważa, że to nie wypadek, a raczej efekt problemów całego sektora transportu. Wskazuje na ustawę z 1920 r., która ze względów bezpieczeństwa zakazuje ruchu między portami amerykańskimi statków, które nie były zbudowane w Stanach Zjednoczonych. Tyle że jej zdaniem Ameryka nie ma już wystarczająco sprawnych stoczni, aby podołać temu zadaniu, a wykorzystać statków od takich sojuszników, jak Japonia czy Korea Południowa, nie może. Podobnymi problemami strukturalnymi Foroohar tłumaczy także powtarzające się problemy Boeinga, które jej zdaniem sięgają jeszcze 1997 r., kiedy koncern z Seattle otrzymał zgodę na przejęcie swojego jedynego krajowego konkurenta, firmy McDonnell Douglas.

Po fatalnej dla niego telewizyjnej debacie pod koniec czerwca tego roku poparcie dla Joe Bidena spadło średnio o 3 punkty procentowe poniżej wyniku Donalda Trumpa. Gdy zmuszony przez Baracka Obamę i Nancy Pelosi prezydent w końcu zrezygnował z ubiegania się o drugą kadencję i poparł w walce o Biały Dom Kamalę Harris, ta luka stopniowa zniknęła. Jak wskazuje agregator RealClearPolitics, w połowie sierpnia notowania wróciły do poziomu z początku czerwca. Szanse kandydatki demokratów i kandydata republikanów są znów wyrównane. Ameryka podzieliła się po połowie na tych, którzy uważają, że kraj można uzdrowić w drodze ewolucji z zachowaniem obecnych reguł, i tych, co sądzą, że konieczna jest rewolucja. To tak głęboko zakorzenione i wykluczające się nawzajem przekonania, że coraz trudniej sobie wyobrazić, jak te dwa obozy będą mogły nadal żyć w jednym kraju.

Nawet w najlepszych dzielnicach amerykańskich miast łatwo napotkać na ulicy bezdomnych i ofiary uzal

Nawet w najlepszych dzielnicach amerykańskich miast łatwo napotkać na ulicy bezdomnych i ofiary uzależnienia od narkotyków. Na zdjęciu: San Francisco, luty 2024

Foto: Tayfun Coskun/Anadolu via Getty Images

W Ameryce byłem poprzednio 15 lat temu. Wtedy, także jako korespondent „Rzeczpospolitej”, trzy razy przejechałem kraj od oceanu do oceanu. To było państwo, zdawało się, nieskończonych możliwości. „Mamy najlepsze drogi, najlepsze szkoły, najlepsze szpitale. Wszystko” – słyszałem od Amerykanów. Oczywiście, nie wszyscy odnosili sukces, ale i ci przegrani niezmiennie winą obciążali wówczas siebie, nie własny kraj. „Skoro Bill Gates mógł tu odnieść triumf, mogłem i ja” – mawiali.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich