Mówi pan o minister funduszy i polityki regionalnej Katarzynie Pełczyńskiej-Nałęcz (należy do partii Polska 2050 – red.), która wspomniała, że wiek emerytalny kobiet i mężczyzn powinien być zrównany?
Tak. I zastanawiam się, czy Donald Tusk rzeczywiście jest aż tak silnym premierem – jak go malują zarówno politycy KO, jak i najzagorzalsi przeciwnicy – skoro toleruje jej wypowiedzi na temat wieku emerytalnego czy ZUS-u.
A na jakie rafy może wpaść Prawo i Sprawiedliwość?
Rafy mu nie grożą, bo nie żegluje. Tkwi na mieliźnie w poczuciu beznadziei. Nie tonie, ale szarpią nim konflikty o to, kto będzie dowodził procesem holowania statku z tej mielizny. Porzucając przenośnię, chodzi o to, kto będzie efektywnie kontrolował proces nieuchronnej korekty programowej oraz zmiany pokoleniowej w PiS. Na tym partia jest dzisiaj skoncentrowana, a zresztą nie ma zbyt wielu możliwości politycznych manewrów. Prawo i Sprawiedliwość doszło do władzy w 2015 roku dzięki temu, że zmieniły się obiektywne okoliczności, czyli sytuacja w gospodarce i polityce międzynarodowej. Teraz jest tak samo. PiS znowu musi czekać, co rzeczywistość przyniesie, i się do tego elastycznie dostosowywać. Bez załamania gospodarki w Polsce, bez zwycięstwa Donalda Trumpa w USA trudno sobie wyobrazić, żeby PiS był w stanie ruszyć się z mielizny. Co nie znaczy, że to jego koniec. PiS jest zbyt dużą formacją, żeby powtórzyć los prawicowych partyjek z lat 90.
Robert Krasowski: Polskę niszczy inteligencja
Co sprawia, że Tusk może robić, co chce, i Kaczyński też. Prawda o polskiej inteligencji jest taka, że warstwa, która w swojej intencji miała dodawać społeczeństwu skrzydeł, stała się kulą u nogi - mówi Robert Krasowski, publicysta, filozof, wydawca.
A jeżeli straci pieniądze na działalność? Słyszymy o takiej możliwości.
Pytanie, jakich pieniędzy zostanie pozbawiony. Odebranie większości subwencji może się wielu wyborcom kojarzyć z zakamuflowaną delegalizacją. A to, paradoksalnie, utwierdzałoby ich w popieraniu PiS. Mieliśmy przypadek delegalizacji partii konserwatywno-religijnych w Turcji i niewiele to zmieniało, bo ich wyborcy nie znikali. Tak naprawdę w interesie rządzących jest zranienie PiS, ale nie jego likwidacja.
Dlaczego?
Załamanie się poparcia dla PiS oznaczałoby kłopoty dla Platformy. Wielu jej wyborców głosuje na PO dlatego, że było przeciwko PiS, a nie dlatego, że zgadzali się z programem partii Tuska. Zatem zniknięcie PiS mogłyby przynieść nieoczekiwane skutki w postaci osłabienia PO. Także w obrębie koalicji rządzącej najmniejsze formacje mogłyby się przestraszyć precedensu. No bo skoro można odebrać pieniądze PiS z powodu braku umiaru w korzystaniu z zasobów państwowych w kampanii wyborczej, to dlaczego w analogicznej sytuacji mniejsze partie nie miałyby wpaść w przyszłości w podobne kłopoty?
Czy przyszłoroczne wybory prezydenckie będą prostym plebiscytem za albo przeciw koalicji rządzącej?
Myślę, że to nie będzie tak proste. Żeby wybory przeistoczyć w plebiscyt, trzeba mieć siłę i pewność, że to się opłaci. Gdyby partia Jarosława Kaczyńskiego za bardzo na to postawiła, ryzykowałaby, że dla części wyborców będzie to powtórka z wyborów parlamentarnych 2023 roku, zatem znowu by przegrała. Taki plebiscyt byłby prezentem dla Trzeciej Drogi, która będzie szukała jakiegoś pomysłu, żeby odróżnić się od głównych formacji.
Gdyby był wspólny kandydat koalicji rządzącej już w pierwszej turze wyborów prezydenckich, to Trzecia Droga nie musiałaby się odróżniać.
Nie wydaje mi się, żeby taki scenariusz był realny. Mogę sobie wyobrazić sytuację, w której start Rafała Trzaskowskiego w zasadzie nie pozostawi Lewicy zbyt dużego wyboru – albo wystawi do wyścigu prezydenckiego kobietę, albo za jakąś poważną polityczną cenę poprze kandydata PO, na którego olbrzymia część wyborców Lewicy i tak zagłosuje już w I turze. Natomiast dla Trzeciej Drogi taka sytuacja byłaby bardzo trudna. Bo jednak pozycjonowała się jako swoiste prawe skrzydło koalicji rządzącej, co zresztą nie przyniosło jej jak dotąd znaczących profitów politycznych. Tak czy inaczej Trzecia Droga jest odległa od obecnego prezydenta Warszawy.
A czy Konfederacja ucieszyłaby się z plebiscytu?
Oczywiście. Starcie dwóch starych, wysłużonych partii pozwoliłoby jej zająć pozycję formacji protestu. Konfederacja już jest w komfortowej sytuacji – każde zawirowanie, szczególnie w polityce zagranicznej, ale także w gospodarce – to dla partii Sławomira Mentzena i Krzysztofa Bosaka naturalny punkt odniesienia. A może na nią zagłosować zarówno młody człowiek o bardzo liberalnych poglądach na gospodarkę, jak i osoba o poglądach narodowo-konserwatywnych lub dystansująca się od polityki kolejnych rządów wobec Ukrainy. I to też nie ułatwia plebiscytu. Odsetek osób głosujących na Platformę lub PiS w Polsce wcale nie urósł po 2019 roku, gdy zresztą pobił rekord.
Cały czas te partie w sumie mają ok. 66 proc. poparcia?
I to też jest istotna okoliczność, która nie sprzyja plebiscytowi w pierwszej turze wyborów prezydenckich.
Czy możemy dzisiaj w ciemno powiedzieć, że kandydat Koalicji Obywatelskiej, kimkolwiek by był, wygra wybory prezydenckie?
Będzie on bez wątpienia faworytem. Gdyby do wyścigu stanął Donald Tusk, mógłby tym np. wzmocnić Szymona Hołownię, który by się wtedy przedstawiał jako ten trzeci, niezależny kandydat, z innego pokolenia niż Tusk i Kaczyński. Z kolei kandydatura Radosława Sikorskiego, która nie jest do końca nierealna, byłaby prezentem dla lewicy.
Z jakiego powodu?
Ze względu na konserwatyzm tego kandydata. Za to Rafał Trzaskowski to kandydat łatwo akceptowalny zwłaszcza dla młodszej generacji wyborców lewicowych. Więc w tym sensie dla lewicy ta kandydatura byłaby trudna. No i oczywiście rodzi się pytanie, jak PiS reagowałby na start Trzaskowskiego.
Marcin Święcicki: Leszku, zgódź się
Władza zdawała sobie sprawę, że nie wprowadzi po raz drugi stanu wojennego, a nie jest w stanie zatrzymać rozpadu gospodarki. Groziły kolejne protesty. Stąd się wziął pomysł, żeby wciągnąć opozycję do procesu decyzyjnego, żeby wzięła na siebie trochę trudnych posunięć - mówi Marcin Święcicki, minister współpracy gospodarczej z zagranicą w rządzie Mazowieckiego, poseł czterech kadencji.
Pojawiły się ostatnio głosy, że kandydat Konfederacji mógłby osiągnąć nawet 20 proc. poparcia. Czy uważa pan, że to byłoby możliwe?
Tylko przy absolutnej bierności głównych podmiotów politycznych. Sądzę, że gdyby kandydat Konfederacji zaczął rosnąć w siłę, to któryś z głównych podmiotów poczułby się zagrożony i zacząłby go atakować. Cztery lata temu dwaj główni kandydaci – Andrzej Duda i Rafał Trzaskowski – przed drugą turą wyborów zaczęli obchodzić się z Konfederacją jak z jajkiem. Można nawet powiedzieć, że była prowadzona wobec niej polityka umizgów. Wyborcy Konfederacji byli bardzo różni, z jednej strony libertariańscy, z drugiej strony niedobitki ultraprawicowych subkultur, więc zarówno Trzaskowski, jak i Duda mieli jakieś podstawy, żeby zabiegać o głosy części tych wyborców, a przynajmniej o ich życzliwą neutralność. Ale gdyby Konfederacja przekroczyła krytyczny próg poparcia, trudno mi sobie wyobrazić milczenie głównych formacji politycznych.
Zatem Konfederacja, gdyby zaczęła nadmiernie rosnąć, zostanie przycięta?
Nieuchronnie. Poza tym sama Konfederacja musi rozstrzygnąć, w którą stronę chce podążać. Kandydatura Sławomira Mentzena oznacza dalszy kurs w kierunku młodzieżowo-libertariańskim. Swoją drogą w takiej sytuacji odsunięcie Janusza Korwin-Mikkego nie do końca chyba było uzasadnione. Natomiast Krzysztof Bosak byłby może zdolny do szerszego otwierania Konfederacji na wyborców prawicy. W każdym razie nie sądzę, żeby kandydat Konfederacji zdołał dobić do 20 proc. poparcia, bez scenariuszy ultrakryzysowych.