Robert Krasowski: Polskę niszczy inteligencja

Co sprawia, że Tusk może robić, co chce, i Kaczyński też. Prawda o polskiej inteligencji jest taka, że warstwa, która w swojej intencji miała dodawać społeczeństwu skrzydeł, stała się kulą u nogi - mówi Robert Krasowski, publicysta, filozof, wydawca.

Publikacja: 31.05.2024 10:00

Prawica nie widzi błędów Kaczyńskiego, tamci nie widzą błędów Tuska. A nawet jeżeli widzą, to i tak

Prawica nie widzi błędów Kaczyńskiego, tamci nie widzą błędów Tuska. A nawet jeżeli widzą, to i tak staną za nim murem. Na zdjęciu: liderzy PiS i PO podczas posiedzenia Sejmu, październik 2012 r.

Foto: PAP/Radek Pietruszka

Plus Minus: Dlaczego tak się pan zawziął na polską inteligencję? Mam wrażenie, że przypisuje jej pan wszystko, co najgorsze, i obwinia o wszystkie nieszczęścia.

Za sprawą inteligencji żyjemy w kraju, w którym dyskusja publiczna jest nienormalna zarówno ze względu na emocjonalną dzikość, jak też obojętność na problemy ludzi i kraju. Wystarczy spojrzeć na gazety niemieckie czy angielskie, aby dostrzec nie tyle różnicę, co przepaść intelektualną i cywilizacyjną, która potem odbija się na jakości polityki. A ta przepaść bierze się właśnie z istnienia inteligencji. Jej szumna nazwa nie jest znakiem umysłowej jakości. Odwrotnie – jest ona historyczno-socjologicznym dziwactwem, które wzięło się z polskiego zacofania, samo wykształcenie stało się tytułem do chwały. Żaden zachodni kraj nie zna takiej grupy jak inteligencja, choć ludzi wykształconych jest tam zawsze radykalnie więcej, podobnie jak więcej jest wielkich pisarzy, naukowców czy filozofów. Mówiąc brutalnie: stężenie intelektualnej wielkości w Paryżu, Londynie czy Nowym Jorku było zawsze stokroć wyższe niż nad Wisłą, niemniej nikt nie miał takiego tupetu, aby z tego powodu wywyższyć się ponad innych. W Polsce te wątłe zasoby talentu nazwały się szumnie inteligencją i uznały, że mają szczególną kompetencję i szczególny mandat do opieki nad krajem. I od stulecia nie potrafią dostrzec, że im mocniej się opiekują, tym bardziej szkodzą. A gdy im się to powie, reagują oburzeniem. Wystarczy spojrzeć na reakcję na moją książkę, wiele osób uznało, że bez żadnego powodu rzuciłem kamieniem w inteligencję.

Takie właśnie można odnieść wrażenie.

Przecież grzechy tej warstwy nie są moim wymysłem. Wyspiański jako pierwszy uderzył na odlew, potem byli Brzozowski, Gombrowicz, Miłosz, Walicki. Atakowali w najczulsze miejsce, pokazywali, że polska inteligencja jest niedojrzała, prowincjonalna, powierzchownie zachodnia. Jeszcze poważniejsze zarzuty dotyczyły jakości jej opieki nad krajem. Przesadnego wikłania się w politykę, zawsze od ściany do ściany, od skrajnego fanatyzmu po skrajny oportunizm. Co zawsze kończyło się tak samo, wstydem, hańbą domową, rozliczaniem zazwyczaj innych, nie siebie. Spójrzmy na polską przeszłość, przecież inteligenci idący przez politykę chłodnym krokiem, jak Giedroyc czy Kisiel, byli tu zawsze wyjątkiem. Reszta szła dużo bardziej szalonym zygzakiem, niż ten wyznaczony przez trudną historię. Oczywiście ów zygzak nie dotyczył wszystkich wykształconych Polaków, a właśnie tej części, która lubi się nazywać inteligencją i uważa, że ma misję przewodzenia Polakom.

Ten spektakl przetrwał do dziś, choć sytuacja kraju radykalnie się zmieniła. Polska jest już niepodległa, bogata, ma względnie nowoczesną strukturę społeczną, ale pozostał nadal archaiczny relikt przeszłości, wąska grupka oderwana od realiów, żyjąca w dwóch społecznych enklawach – redakcjach i uniwersytetach. Dzieli się ona na dwa politycznie zrewoltowane obozy – inteligencję liberalną oraz inteligencję prawicową. Liczebnie są one małe, niemniej są silne, bo dominują w mediach. I oba środowiska ulegają pasjom politycznym w sposób niemądry. Mają obsesję ratowania Polski przed urojonymi zagrożeniami.

Czytaj więcej

Ryszard Bugaj: Okrągły Stół trzeba przyjąć do wiadomości

Donald Tusk wykorzystuje inteligencję do swoich własnych celów

Scena polityczna nam się ostatnio zagotowała od oskarżeń o związki PiS z Rosją. Donald Tusk, lider PO, w swoich oskarżeniach nie bierze jeńców.

Tuska nie traktuję jako inteligentna, tylko jako osobę, która bardzo zręcznie wykorzystuje spór inteligencki. Lider PO, choć sam dobrze wykształcony, jest skrajnie krytyczny wobec etosowej inteligencji. Zawsze nienawidził „warszawki”, nie znosił Adama Michnika, Jacka Kuronia, całego warszawskiego salonu. Oni też okazywali mu pogardę, więc w latach 90. nie chciał mieć z nimi nic wspólnego. Ale w 2006–2007 roku zauważył, że starcie prawicowej inteligencji z lewicową inteligencją, prawicowych sędziów z sędziami liberalnymi, przekroczyło masę krytyczną, stało się politycznie ważne. Zelektryzowało media, a w ślad za tym opinię publiczną. I postanowił się do tego przyłączyć.

Tusk jest populistą, idzie za emocjami. A ponieważ urodził się w dziwnym kraju, czyli w inteligenckim, w którym emocje, radykalizm, teorie spiskowe rodzą się nie w masach, ale w inteligenckich elitach, poszedł za elitami. Wykorzystuje ich radykalizm, zarazem jako premier nigdy nie ulega presji inteligenckiej. Nie interesują go np. inteligenckie opinie o uchodźcach na granicy białoruskiej. Jest suwerenny.

A w jakim kierunku pcha go presja inteligencka?

Zawsze w tym samym. Inteligencja żyje w lęku przed „kaczyzmem”. Boi się, że za chwilę Kaczyński albo jego następca dojdzie do władzy. To jest wiecznie ten sam lęk przed ciemnogrodem, zorganizowanym i uzbrojonym przez prawicowych intelektualistów. Gdy liberalna inteligencja poparła zamach majowy w 1926 roku, to też po to, żeby ciemnogród i jego prawicowi liderzy nie doszli do władzy. Potem, po Berezie i Twierdzy Brzeskiej, wstydziła się swojego wyboru. Niemniej w 1945 roku znowu postąpiła tak samo, inteligencja poparła komunizm, bo uważała, że to opcja lepsza niż ciemnogród. Wybitny lewicowy intelektualista Tadeusz Kroński dowodził, że Sowieci są lepsi, że Polacy nie dorośli do demokracji. Przekonywał, że najpierw trzeba „kolbami karabinów” zreformować społeczeństwo. Po 1989 roku koło inteligenckich reakcji kręciło się wedle tej samej co zwykle logiki. Liberalna inteligencja natychmiast się wystraszyła ciemnogrodu, prawicy i podniosła wielkie larum, gdy Lech Wałęsa wystartował na prezydenta. A potem bała się jeszcze bardziej. Zwłaszcza gdy pojawił się Kaczyński.

Inteligencji bali się Jarosława Kaczyńskiego i ciemnego ludu 

Inteligenci bali się Kaczyńskiego, inteligenta z Żoliborza?

Inteligenci zawsze najbardziej boją się inteligenta, zwłaszcza gdy ten jest u władzy. Ale po kolei. Najpierw bali się Lecha Wałęsy. Potem uznali, że to Jan Olszewski jest tym potworem, który w nocy wychodzi spod łóżka. Gdy AWS doszła do władzy, liberalna inteligencja uznała, że jest nim Marian Krzaklewski, bo zafunduje nam państwo wyznaniowe, katolickiego obrządku. To, że ówczesny premier Jerzy Buzek był protestantem, w niczym nie przeszkadzało. A gdy Kaczyński doszedł do władzy w 2005 roku, to już były himalaje histerii. Już w pierwszych miesiącach krzyczano o zamachu na demokrację, choć żadnych śladów owego nie było. Warto przypomnieć, że obie partie – PO i PiS – miały wtedy wspólnie reformować państwo. I raptem PiS dowiedział się, że Platforma tego nie chce, co Kaczyński jeszcze rozumiał, bo to były polityczne kalkulacje. Ale gdy PiS zaczął rządzić z popisowym programem i nagle cała liberalna inteligencja masowo wystąpiła przeciwko niemu, uznał to za zdradę. Ogłosił, że układem nie są brudne powiązania władzy, ale mentalne przesądy elity. Liberalna inteligencja jest nie tylko łże-elitą, ale też głównym wrogiem polskiego państwa.

Wróciło to w 2015 roku, gdy PiS ponownie zdobyło władzę. Pamiętam wpis Tomasza Lisa „Ukradli nam Polskę”.

W jego mniemaniu Polska została ukradziona przez tę drugą inteligencję, prawicową. Inteligencja ma cały czas poczucie, że jeśli w Polsce coś się dzieje dobrze, to za sprawą „naszej grupy”. Czyli jeżeli reformy idą dobrze, to dlatego, że my się nimi opiekujemy. A gdy „oni” dochodzą do władzy, to „ukradli nam Polskę”. Drugiej stronie odmawia się rozumu, odpowiedzialności, patriotyzmu i w ogóle wszystkiego.

Druga strona też nie była miła. Ludwik Dorn, gdy był wicepremierem z PiS, ukuł termin wykształciuchy, czyli taki gorszy sort inteligencji.

To była polityka, Dorn tak nie myślał, nie uważał, że z liberalną inteligencją jest tak źle. Sądził, że jest to grupa, która uległa zbiorowej histerii, ale nie przeszła wobec państwa na pozycje wrogie. Dlatego rozpad PO–PiS-u przeżył spokojniej niż Kaczyński. Dorn podobnie jak Tusk nie jest etosowym inteligentem, a przez to wolny był od apokaliptycznych obsesji, od poczucia, że za chwilę Polskę spotka katastrofa. Z Kaczyńskim jest inaczej, jest etosowym inteligentem do szpiku kości, z najgorszymi cechami całej formacji. A już gwoździem do trumny był Smoleńsk. Gdy zaczęły się ataki, że jego brat nie powinien leżeć na Wawelu, na przykład apel małżeństwa Wajdów, gdy pojawiła się obojętność na przebieg śledztwa, Kaczyński przypuścił na liberalną inteligencję wściekły atak. Od tego czasu emocje po obu stronach sięgnęły zenitu. A miejscem, w którym płonęły te emocje, były media. Co nie było niczym nowym w inteligenckiej historii. W II RP media były równie wściekłe, wszyscy zarzucali sobie nawzajem najgorsze intencje.

Wiesław Władyka zrobił kiedyś wybór fragmentów z prasy międzywojennej. Poziom agresji polskich inteligentów wobec adwersarzy był szaleńczo wysoki. Władyka nazywał to afektowaną polaryzacją. Podobne zjawisko pojawiło się potem w PRL, media biły na odlew, ale najmocniej bili znani inteligenci w innych inteligentów. Wystarczy przypomnieć ataki na Miłosza czy Kołakowskiego.

Dlaczego ci ludzie tak się nienawidzili?

Z bardzo wielu powodów, nie tylko ideowych. To wąskie środowisko, pełne osobistych urazów. Od początku, od 1989 roku, toczyli ze sobą brudną wojnę, wyrzucali się z telewizji publicznej, lustrowali rodziny, oskarżali o największe zbrodnie. Dlatego gdy wygrywa jedna strona, jej przeciwnicy mają poczucie, że Polska upada. Że druga strona nie ma mandatu, zatem trzeba urządzić powstanie. Popatrzmy na niedawnych obrońców telewizji albo wcześniejszych uczestników manifestacji KOD-u – jak oni śmiesznie wyglądają. Te twarze nawiedzone, te panie w futrach czujące się jak sanitariuszki z powstania, dawniej inteligenci nosili oporniki w klapach, teraz nosili koszulki z konstytucją. Nawet z błahej sprawy potrafią zrobić wielki spektakl ratowania ojczyzny. Inteligencki patriotyzm to tandeta, to opera, tani melodramat. Swojego tweeta uznają za obronę ojczyzny, a tweeta drugiej strony za klęskę, za zamach na ojczyznę. I to wszystko dzieje się, gdy Polska jest w niezwykle komfortowej sytuacji. Nigdy w naszych dziejach nie było lepiej. Co w tej sytuacji robi inteligencja? Wpada w największą panikę.

Czytaj więcej

Latos: Mogliśmy rządzić dłużej niż dwie kadencje? Najwyraźniej coś zepsuliśmy

 Spisek w Magdalence, agenci Putina i Merkel 

Są jednak rozmaite pretensje – uwłaszczenie nomenklatury, spisek w Magdalence, agenci Putina, agenci Merkel. Słowem, mogło być lepiej, gdyby nie ci drudzy.

Wiadomo, że zawsze może być lepiej. Może stoimy w błocie po kostki, ale słyszymy, że jesteśmy w nim po szyję. A po latach, gdy już widać przesadę dawnych diagnoz, nikt się ich nie wstydzi. Pamiętam wywiad z Adamem Michnikiem pod koniec lat 90. Dziennikarz go spytał o wszystkie jego lęki, o których pisał, a które się nie spełniły. Na to on odpowiedział, że robił swoje, że inteligent jest gęsią kapitolińską, która krzykiem ratuje Rzym. Inteligencja jest dumna z tego, że krzyczy, kwestia powodu do krzyku jest wtórna. W przypadku najstarszych pokoleń można to zachowanie wybaczyć. Urodzili się tuż przed lub tuż po wojnie. Mieli jeszcze wdrukowane poczucie kruchości Polski. Gdy przyszedł 1989 roku, nie potrafili uwierzyć, że to już koniec tragicznej historii. Geremek, Kaczyński, Michnik, Olszewski, Mazowiecki na widok niepodległości i demokracji wybuchnęli gigantycznym lękiem. Szukali nie szans, ale zagrożeń. Stąd te paniki, lęki przed ciemnogrodem, przed agentami, przed układem. Stąd też te dziwaczne pomysły polityczne, jak na przykład inteligencka partia.

Mówi pan o Unii Demokratycznej.

Tak. Zamiast budować normalną scenę polityczną podzieloną na lewicę i prawicę, inteligenci zorganizowali się na zasadzie: my inteligenci kontra reszta świata. Publicznie nazywali się partią obrony reform, ale w istocie byli partią obrony demokracji przed ludem. Obawiano się homo sovieticusa, obawiano się ciemnej wsi, roszczeniowych robotników, chciwego biznesu. Ta formacja, choć złożona z ludzi poczciwych, wręcz kipiała klasowymi uprzedzeniami. Oraz własnym wyniosłym przekonaniem, że tylko inteligenci potrafią rządzić krajem, bo widzą szerzej, bo oni jedni potrafią się wznieść na poziom troski o interes ogółu.

Mimo swoich wad Unia Demokratyczna utrzymała się w Sejmie przez trzy kadencje, a jej mutacje jeszcze dłużej.

No tak, ale w jej własnych oczach była to klęska. Oni wierzyli, że będą rządzić Polską po wsze czasy. Że mają mandat historii. A przecież nie mieli pojęcia o tym, jak uprawiać politykę. Inteligencka niezdarność polityczna to fenomen niezwykły, ciągle mówili o programie, etosie, o politycznej poezji, a postkomunistycznym rywalom zostawili majątek, struktury i twardą retorykę wyborczą. Poruszali się po politycznej scenie jak dzieci. Nic dziwnego, że obóz solidarnościowy w cztery lata utracił władzę na rzecz zimnych i przytomnych postkomunistów.

Donald Tusk i Jarosław Kaczyński stosują zarządzanie przez konflikt 

W większości tzw. demoludów mniej więcej po trzech–czterech latach władza powróciła do postkomunistów.

Ale nie na tak długi czas jak u nas. Aleksander Kwaśniewski był prezydentem przez dziesięć lat. Z czasem inteligencja zaczęła odbudowywać swoje wpływy, ale pośrednio, poprzez media. Leszek Miller złościł się, że w Polsce nie wystarczy mandat demokratyczny, trzeba jeszcze mieć przyzwolenie ze strony medialnych elit. Inteligencką presję odbierał jako tak silną, że gdy Agora postanowiła kupić Polsat, poszedł na wojnę z Michnikiem i jego „Gazetą”.

Przez lata „Gazeta Wyborcza” miała ogromny wpływ na politykę.

Dziś już nie, musiała się podzielić wpływami z innymi mediami. Ale nadal inteligenci, liberalni i prawicowi, są liderami opinii, najważniejszymi osobami, które zabierają głos na temat rzeczywistości. Publicyści, komentatorzy nadal są duchowymi przywódcami narodu. A społeczeństwo, zamiast ich wyśmiać i wygwizdać, kupuje to. Język walki o wolność lub niepodległość cały czas zwycięża, chociaż od dawna jesteśmy wolni i niepodlegli i mamy zupełnie inne problemy. Stąd się wziął rekord frekwencyjny w ubiegłorocznych wyborach parlamentarnych.

Ale politycy chętnie podążają za głosami publicystów. Z Donaldem Tuskiem na czele.

Nie. On nimi gra, z pełnym okrucieństwem. Kiedyś w Platformie był pewien bardzo znany profesor i publicysta. Tusk, już jako premier, lubił go zapraszać. Przyjmował go w obecności swoich najbliższych doradców, pytał go o zdanie, co należy zrobić, a potem, gdy ten wychodził, mówił do swojego zaplecza: „I teraz już wiemy, czego na pewno nie zrobimy”. Tusk nie idzie z inteligencją na kompromisy. Za pierwszej kadencji rządów Tuska toczyła się debata nad reformą mediów publicznych. Elity domagały się ustawy pełnej wartości i misji, Tusk nie miał ochoty na takie zapisy. Ale zamiast powiedzieć nie, wydał polecenie: „Dobierzcie pięciu–sześciu inteligentów, którzy znają się na mediach, ale mają się nawzajem nienawidzić, i niech pracują. Nigdy projektu nie skończą”.

Zarządzanie przez konflikt. Dokładnie tak samo robi Kaczyński.

Tusk głęboko gardzi inteligenckimi mediami. Jeden z jego najbliższych współpracowników z tamtej epoki opowiadał mi, że stosunek Tuska do mediów był prosty – jest jeden sensowny dziennikarz, czyli Janina Paradowska, a reszta to wariaci z jednej lub drugiej strony. On nie znosi tzw. publicystów. Uważa ich za egzaltowanych durniów, zupełnie oderwanych od rzeczywistości, żyjących w świecie swoich inteligenckich urojeń. I trudno mu odmówić racji. Oczekiwania, jakie stawiają polityce, są sprzeczne z logiką polityczną i możliwościami politycznymi. Adam Michnik w latach 90. domagał się od SLD, żeby przepraszał za PZPR. Z kolei od unitów żądał, aby zrezygnowali ze swojego antykomunizmu i polubili SLD. Zatem proponował rzeczy, których nie mógł zrobić ani Mazowiecki, ani Kwaśniewski, bo ich elektoraty by się od nich odwróciły. Oczekiwania, jakie inteligencja stawia politykom, są nielogiczne. Na szczęście politycy nauczyli się, jak żyć z tym wariatem w pokoju i czerpać korzyści z jego wariactwa, ale mu nie ulegać.

Czytaj więcej

Śmierć Barbary Blidy. Sławecki: Ktoś wytarł odciski palców na pistolecie

Donald Tusk dobrze wiedział, że nikogo od razu po wyborach nie wywali

Czyli gdy Tusk w kampanii mówił, „następnego dnia po wyborach wszystkich wywalimy, Glapińskiego wyprowadzimy z gabinetu”, to dobrze wiedział, że tak się nie stanie?

Absolutnie tak, o co trudno mieć do niego pretensję. Działa w warunkach rozpalonych wariacko emocji, więc musi się dostosować. Gdyby Tusk miał poważnie potraktować przedwyborczą diagnozę, że polska demokracja stanęła na krawędzi śmierci, to jak miałby leczyć te rany? Wyrzucić kilka tysięcy sędziów? Uwięzić Kaczyńskiego i prezydenta? Skazać ich na dożywocie za próbę zamachu stanu? Mówi to, co jego wyborcy chcą usłyszeć, a robi co innego.

Żeby napędzić ludzi do urn?

Dokładnie. Generalnie mówiąc: w Polsce mamy do czynienia z niesłychanym ostrym konfliktem przy braku powodów do konfliktu. Na przykład Ameryka ma realne problemy. Biali przestali być większością, Amerykanie cierpią z powodu globalizacji, całe Stany są w ruinie. Tam polityka się trzęsie, bo ziemia się trzęsie. A my mamy do czynienia z problemami urojonymi. Na dodatek od 30 lat takimi samymi. Albo zabiorą nam niepodległość, albo demokrację. Widać, że inteligencja nie patrzy na rzeczywistość, tylko przewija w głowie stale ten sam film. Ale z tym jeszcze można żyć. Realnie złe jest to, że ludzie, którzy wiecznie ratują ojczyznę, wiecznie jej szkodzą, bo nie dbają o instytucje, które tworzą zdrowe społeczne życie. Nawet w dyktaturze, gdyby rzeczywiście do niej doszło, trzeba jakoś żyć. Nadal musielibyśmy np. dbać o służbę zdrowia. A ci, którzy ratują cały czas Polskę, sprawiają, że od 20 lat nie sposób wywierać silnej presji na władzę np. w sprawie tej służby zdrowia. W rezultacie politycy mają zapewnioną bezkarność. Mogą się nie zajmować krajem, bo udają, że go ratują.

Nie muszą się starać, zatem tego nie robią?

Mają pełen parasol medialny. Prawica nie widzi błędów Kaczyńskiego, tamci nie widzą błędów Tuska. A nawet jeżeli widzą, to i tak staną za nim murem. Co sprawia, że Tusk może robić, co chce i Kaczyński też. Prawda o polskiej inteligencji jest taka, że warstwa, która w swojej intencji miała dodawać społeczeństwu skrzydeł, stała się kulą u nogi. Wykształcenie i wiedza są wielką wartością, ale zaangażowany inteligent jest wyłącznie patologią. Zamiast państwu służyć, próbuje mu przewodzić, zamiast o nie dbać, chce je ratować. Pamiętam, jak w 2007 roku Mrożek przyjechał do Polski. Gotował się ze złości, oświadczył, że nie jest inteligentem, i wyprasza sobie, aby go tak nazywać. A to, że polska inteligencja tak zaangażowała się wojnę PiS–PO, uznał za przejaw skrajnego prowincjonalizmu.

Plus Minus: Dlaczego tak się pan zawziął na polską inteligencję? Mam wrażenie, że przypisuje jej pan wszystko, co najgorsze, i obwinia o wszystkie nieszczęścia.

Za sprawą inteligencji żyjemy w kraju, w którym dyskusja publiczna jest nienormalna zarówno ze względu na emocjonalną dzikość, jak też obojętność na problemy ludzi i kraju. Wystarczy spojrzeć na gazety niemieckie czy angielskie, aby dostrzec nie tyle różnicę, co przepaść intelektualną i cywilizacyjną, która potem odbija się na jakości polityki. A ta przepaść bierze się właśnie z istnienia inteligencji. Jej szumna nazwa nie jest znakiem umysłowej jakości. Odwrotnie – jest ona historyczno-socjologicznym dziwactwem, które wzięło się z polskiego zacofania, samo wykształcenie stało się tytułem do chwały. Żaden zachodni kraj nie zna takiej grupy jak inteligencja, choć ludzi wykształconych jest tam zawsze radykalnie więcej, podobnie jak więcej jest wielkich pisarzy, naukowców czy filozofów. Mówiąc brutalnie: stężenie intelektualnej wielkości w Paryżu, Londynie czy Nowym Jorku było zawsze stokroć wyższe niż nad Wisłą, niemniej nikt nie miał takiego tupetu, aby z tego powodu wywyższyć się ponad innych. W Polsce te wątłe zasoby talentu nazwały się szumnie inteligencją i uznały, że mają szczególną kompetencję i szczególny mandat do opieki nad krajem. I od stulecia nie potrafią dostrzec, że im mocniej się opiekują, tym bardziej szkodzą. A gdy im się to powie, reagują oburzeniem. Wystarczy spojrzeć na reakcję na moją książkę, wiele osób uznało, że bez żadnego powodu rzuciłem kamieniem w inteligencję.

Pozostało 92% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi