Tomasz Latos: Mogliśmy rządzić dłużej niż dwie kadencje? Najwyraźniej coś zepsuliśmy

Ludzie zaczęli zauważać, że narracja medialna nie zgadza się z rzeczywistością, która ich otacza. Na tym my potrafiliśmy zbudować pozytywną narrację - mówi Tomasz Latos, poseł PiS w latach 2005–2023.

Publikacja: 26.04.2024 17:00

Tomasz Latos: Mogliśmy rządzić dłużej niż dwie kadencje? Najwyraźniej coś zepsuliśmy

Foto: Andrzej Iwańczuk/REPORTER

Plus Minus: To już 19 lat, odkąd na scenie politycznej rządzą na przemian PiS i PO. W 2005 roku obie partie miały razem rządzić. Dlaczego tak się nie stało?

To była moja pierwsza kadencja w Sejmie. Byłem szeregowym posłem, ale pamiętam rozmowy w klubie na temat wspólnego rządzenia z PO. Pojawiały się różne sugestie i pomysły, np. żeby marszałkiem Sejmu został przedstawiciel Platformy. W tym kontekście mówiono m.in. o Donaldzie Tusku. Uważano, że lider PO nie bardzo lubi zajmować takie funkcje jak szef rządu, gdzie trzeba być dyspozycyjnym 24 godziny, 7 dni w tygodniu. I że jemu funkcja marszałka Sejmu bardziej będzie pasować.

Dlaczego nie doszło do porozumienia?

Myślę, że Platforma Obywatelska była sfrustrowana przegraną w wyborach parlamentarnych. Oni zakładali, że to my będziemy słabszym podmiotem, wspierającym ich rząd. Tymczasem wyszło na odwrót. Na dodatek na finiszu kampania wyborcza była dość ostra. Myślę, że te dwa czynniki sprawiły, że PO odmówiła współrządzenia z nami. Nie wykluczam, że ich rachuby były takie, iż my nie będziemy mieli żadnej możliwości zawiązania koalicji rządzącej.

Coś było na rzeczy w takim rozumowaniu.

W Sejmie poza PO i PiS były wtedy Sojusz Lewicy Demokratycznej, który właśnie odsunęliśmy od władzy, Liga Polskich Rodzin Romana Giertycha, kojarzona z radykalnym, narodowym nurtem, i Samoobrona Andrzeja Leppera. Tej ostatniej nikt nie chciał uwiarygadniać, wszyscy omijali ją szerokim łukiem.

Było też PSL i o ile pamiętam, próbowaliście je wciągnąć do rządu, ale bezskutecznie.

Rzeczywiście. Nie mieliśmy dobrej pozycji negocjacyjnej. Gdybyśmy potrzebowali tylko jednego koalicjanta, to byłoby nam łatwiej go dobrać. Rozmowy jeden na jeden są łatwiejsze. Ale w momencie, gdy PO zerwała rozmowy o współrządzeniu, potrzebowaliśmy dwóch koalicjantów. Kierownictwo Platformy mogło przypuszczać, że albo PiS zmięknie i przyjmie rolę partii wspierającej PO, albo dojdzie do przedterminowych wyborów, praktycznie od razu. Gdzieś w okolicach stycznia, może lutego 2006 roku, cztery miesiące po wyborach parlamentarnych, byliśmy bardzo blisko przedterminowych wyborów, lecz nasi posłowie stawili opór. Na posiedzeniach klubu nikt tego głośno nie mówił, jednak w kuluarach wyczuwało się obawę przed wcześniejszymi wyborami. Dziś myślę, że mieliśmy szansę wyjść mocniejsi z takiej operacji, ale ostatecznie władze partii nie zdecydowały się na ten krok.

Czytaj więcej

Zbigniew Girzyński: Dworskie intrygi to nie jest żadna wielka polityka

Tomasz Latos: Z perspektywy czasu widać, że Lepper był bardziej przewidywalnym koalicjantem niż Giertych

Podobno prezydent Lech Kaczyński się na to nie zdecydował?

Być może. Taka wiedza do mnie wówczas nie dotarła. No a skoro nie doszło do przedterminowych wyborów, to zawiązaliśmy koalicję z Samoobroną i LPR. Z perspektywy czasu widać, że Lepper był bardziej przewidywalnym koalicjantem niż Giertych. Pamiętam niejedne obrady klubu, gdy spotykaliśmy się przed rozpoczęciem posiedzenia i niby wszystko było uzgodnione, po czym na posiedzeniu Sejmu ktoś z Ligi Polskich Rodzin próbował wszystko wywracać do góry nogami. Ze strony Samoobrony takich działań nie było, natomiast ze strony LPR spotykało nas to nagminnie. Obrady były przerywane, Liga stawiała nowe żądania i wymuszała ich realizację. Arytmetyka sejmowa była taka, że mieliśmy związane ręce. Na dodatek Liga Polskich Rodzin dogadywała się na boku z Samoobroną.

Obie partie się was bały. Powtarzano wówczas taki dowcip, że Jarosław Kaczyński z Andrzejem Lepperem i Romanem Giertychem idą do restauracji i zamawiają obiad. Kelner pyta, co na przystawki, a Jarosław Kaczyński odpowiada, że przystawki już są.

(śmiech) Rzeczywiście tak się wówczas mówiło, ale rządzenie było trudne, a posiedzenia Sejmu – nieprzewidywalne. Ale pamiętam też kilka spektakularnych transferów politycznych – profesor Zbigniew Religa, który w wyborach prezydenckich popierał Donalda Tuska, został ministrem zdrowia, Grażyna Gęsicka objęła stanowisko ministra rozwoju regionalnego, a w kampanii wyborczej doradzała PO w sprawie funduszy europejskich. Zaś Zyta Gilowska, która jeszcze do maja 2005 roku była wiceprzewodniczącą PO, w naszym rządzie została ministrem finansów.

Czyli do pewnego stopnia PO–PiS zafunkcjonował?

Raczej powiedziałbym, że to było pokłosie tego, co się działo w PO. Jeżeli myśmy mieli przystawki w rządzie, to Tusk miał je u siebie w partii i po kolei je konsumował. Wiadomo, co się stało z dwoma tenorami: Andrzejem Olechowskim i Maciejem Płażyńskim, co się działo z Janem Rokitą i z Pawłem Piskorskim. Osoby, które zagrażały Tuskowi, były wystrzeliwane w kosmos. Zyta Gilowska też odeszła z PO z powodu wewnętrznych intryg, a potem przekonała się do funkcjonowania w obozie PiS i nawet była jednym z naszych filarów. Grażyna Gęsicka, wspaniały człowiek, pełniła ważną funkcję w Prawie i Sprawiedliwości. Przetarła ścieżkę dla Oli Natali-Świat i Beaty Szydło, które pracowały w sejmowej Komisji Finansów. Pilnowały, żeby poprawki, które zgłaszamy, były rozsądne, policzone, ze wskazaniem źródeł finansowania, a nie czysto pod publiczkę.

Ale to już było później, jak straciliście władzę. A zanim do tego doszło, zawarliście koalicję z LPR i Samoobroną, która była bardzo burzliwa i rozpadła się w wyniku afery gruntowej, która wyglądała jak polowanie na Leppera. Po co to było?

Prawdopodobnie chodziło o to, że posłów Samoobrony łatwiej było wyjąć Lepperowi, bo niektórzy z nich wysyłali sygnały, iż widzieliby swoje miejsce w PiS. Natomiast Giertych miał swoje wierne wojsko. Oni byli nie do wyjęcia.

Tylko o to chodziło? Że Samoobronę łatwiej było rozbić?

No nie. Najpierw były sygnały, że coś się tam dzieje wokół odrolnienia gruntów. Niektóre wydarzenia były widoczne gołym okiem. Później były spotkania szefa MSW Janusza Kaczmarka z Andrzejem Lepperem, które pogrzebały akcję służb w sprawie afery gruntowej. A w rezultacie koalicja się rozpadła.

W tamtej kadencji głośna była akcja Marka Jurka, który chciał wpisać do konstytucji ochronę życia od poczęcia. Jak pan to oceniał?

To wywołało poważny kryzys w obrębie klubu. Dochodziły mnie słuchy o trwających do późnej nocy rozmowach. U nas nigdy nie było dyscypliny głosowania w sprawach światopoglądowych i wtedy też jej nie było, ale wiedzieliśmy, jak będzie głosowało kierownictwo partii, bo to zostało wprost powiedziane. To była czytelna sugestia, jak posłowie powinni głosować. Marek Jurek oburzał się, że ingerencja klubu poszła za daleko. No i klub się wtedy po raz pierwszy podzielił. Była grupa posłów, ok. 30 osób, która opowiedziała się po stronie inicjatywy Marka Jurka. Większość klubu zagłosowała przeciwko zmianom. Była też grupa kilkunastu osób, która część poprawek poparła, a część nie. W tej grupie byłem również ja.

Marek Jurek zrezygnował po tej sprawie ze stanowiska marszałka Sejmu.

Zgadza się. I postanowił startować samodzielnie w kolejnych wyborach. Chcę zaznaczyć, że wiele autorytetów, w tym prof. Andrzej Zoll, utrzymywało, że w świetle obecnej konstytucji ochrona życia jest jednoznacznie zapisana, zatem nie ma potrzeby wzmacniania tych przepisów. Dlatego uważam, że ten konflikt był niepotrzebny i źle się stało, że w PiS pojawiły się ruchy odśrodkowe. Wiadomo jak to się wszystko skończyło, kilka znanych postaci odeszło, próbowały zakładać własne partie, m.in. Zbigniew Ziobro, a później i tak do nas wracały. Siłą PiS zawsze było szerokie spektrum poglądów. Gdy się zawężaliśmy, to przegrywaliśmy. A gdy w 2015 roku zbudowaliśmy formację od centrum aż do prawej strony sceny politycznej, to osiągnęliśmy sukces.

Dlaczego posłowie PiS zgodzili się na samorozwiązanie Sejmu w 2007 roku? Półtora roku wcześniej był opór, jak pan mówił.

Tu akurat sprawa była prosta – straciliśmy większość w Sejmie, przegrywaliśmy głosowania, odwoływano nam przewodniczących komisji. Dla wszystkich stało się jasne, że będzie można rozbierać nas po kawałku w parlamencie i w rządzie, składając wota nieufności wobec ministrów. Krótko mówiąc, wiedzieliśmy, że długo to już nie wytrzyma, i dlatego zagłosowaliśmy za samorozwiązaniem Sejmu.

Kto zawalił kampanię w 2007 roku? Miała być zwycięska? Czy ujawnienie tuż przed wyborami historii posłanki Beaty Sawickiej z PO, oskarżonej o przyjęcie łapówki, położyło sprawę?

Myślę, że w tamtej kampanii przede wszystkim zabrakło nam subtelności. Musieliśmy przekonać do siebie elektorat umiarkowany. Gdyby politycy trzymali się z daleka od sprawy posłanki Sawickiej, gdyby wypowiadała się na ten temat tylko prokuratura, to wydźwięk tej afery byłby inny i wynik wyborów też mógłby być inny.

A dlaczego przez kolejne osiem lat przegrywaliście wybory za wyborami?

Myślę, że na to złożyło się kilka elementów. Z jednej strony daliśmy się zaszufladkować w określony sposób. Wyborcom narzucono pewną narrację o nas.

Ma pan na myśli „moherową koalicję”, jak mawiał o was Donald Tusk?

Tak, powiem pani, że ten stereotyp narzucony przez lidera PO był tak silny, że w tamtym czasie dostałem od przyjaciół w prezencie następujący fotomontaż – zdjęcie Kazimierza Marcinkiewicza w berecie, z ręką skierowaną w jego stronę. Ciężko było wyjść z tej szuflady. Poza tym ciążyły nam wewnętrzne kłótnie. Tak jest zresztą do dzisiaj. Ci, którzy idą w górę, w partii są obiektem zawiści i prowokują rozmaite działania przeciwko sobie. Jedyna osoba, która jest z tego wyłączona, to prezes Jarosław Kaczyński. Kolejnym elementem był nieżyczliwy przekaz medialny. Podam pani przykład, jak działała w tamtym czasie TVP. Jedna z rocznic smoleńskich pokrywała się z posiedzeniem Sejmu. Wyszedł na mównicę Donald Tusk i w sposób bardzo zaczepny, wręcz agresywny zwrócił się w naszą stronę z wypowiedzią na ten temat. Prezes Jarosław Kaczyński równie agresywnie mu odpowiedział. A co zobaczyłem we Wiadomościach TVP? Wypowiedź prezesa była jako pierwsza, a Tuska jako druga i wyszło na to, że to on odpowiedział na zaczepkę Kaczyńskiego, a nie na odwrót.

Wszyscy wiedzieli, że Donald Tusk opanował do perfekcji sztukę tzw. przeciągania prętem po klatce, czyli wyprowadzania Jarosława Kaczyńskiego z równowagi.

Zgadzam się z panią. Ale też media były mu przychylne, a nawet wzmacniały jego narrację. Zatem to był kolejny element, który sprawiał, że przegrywaliśmy kolejne wybory. Dopiero w kampanii prezydenckiej 2015 roku wszystkie te mechanizmy przestały działać – etykietka moherowej koalicji się zużyła, prowokacje PO przestały nas ruszać, a konflikty w partii zostały stłumione. Na dodatek wahadło sympatii społecznych zaczęło się wychylać w naszą stronę. To było to słynne „jak żyć, panie premierze” adresowane do Tuska. Ludzie zaczęli zauważać, że narracja medialna nie zgadza się z rzeczywistością, która ich otacza. Na tym my potrafiliśmy zbudować pozytywną narrację.

Czytaj więcej

Robert Kwiatkowski: Lewica zdradziła wyborców i członków partii

Na początku nikt nie wierzył, że zdobędziemy urząd prezydencki

Wcześniej pozytywnej narracji nie było?

Nawet jeżeli była, to za słabo się przebijała do opinii publicznej. W drugim roku rządów PO–PSL uczestniczyłem w konferencji prasowej, podczas której ocenialiśmy rządy Tuska, ale i przedstawialiśmy własne rozwiązania – w polityce zdrowotnej, społecznej, w funduszach europejskich. To się w ogóle nie przebiło do mediów. Dopiero w 2015 roku, jak mówiłem, udało nam się sformułować pozytywny program najpierw dla Andrzeja Dudy, a później dla przyszłego rządu Beaty Szydło. Oczywiście sama Platforma pomogła nam w zwycięstwie 2015 roku, bo w tym obozie było już bardzo dużo pychy, a ta – jak wiadomo – kroczy przed upadkiem. Ale ten pozytywny przekaz był najważniejszy.

A wierzył pan w zwycięstwo Andrzeja Dudy? Podobno prezes Kaczyński nie wierzył aż do wygrania pierwszej tury wyborów prezydenckich.

Myślę, że na początku nikt nie wierzył, że zdobędziemy urząd prezydencki. Szukaliśmy kogoś, kto będzie walczył w kampanii do upadłego, a jednocześnie ma duże zdolności oratorskie. A Andrzej Duda wygrał kiedyś akademicki konkurs oratorski, więc miał tu ku temu predyspozycje. A jego wygrana w wyborach prezydenckich wywołała falę, na której wjechaliśmy do Sejmu z bezwzględną większością. Pamiętam, że spotkałem wtedy znanego polityka lewicy, który powiedział: „Jeżeli czegoś nie zepsujecie, to będziecie rządzili dłużej niż dwie kadencje”. No niestety, najwyraźniej coś zepsuliśmy.

Może to, że wyrzuciliście Jarosława Gowina z koalicji?

Na pewno naszym problemem było dwóch koalicjantów, tak samo jak w latach 2005–2007. Uzgodnienia koalicyjne były drogą przez mękę. Tym razem partią, której wiecznie wszystkiego było mało, okazała się Solidarna Polska Zbigniewa Ziobry. Ale wicepremier Jarosław Gowin też był trudnym koalicjantem i w pewnym momencie rozpoczął rozmowy z opozycją. Być może wymyślił sobie, że przeskoczy na drugą stronę barykady i znowu będzie w koalicji rządzącej. Nie mam wątpliwości, że takie zachowanie w naszym środowisku jest oceniane jako zdrada i wywołuje przekonanie, iż należy taką osobę skreślić, nawet ryzykując większość.

A ciekawe, czym zawinił Mateusz Morawiecki, że jesienią 2022 roku pojawiły się naciski na wymianę szefa rządu? Takie przynajmniej krążyły informacje w mediach. O co w tym chodziło?

Myślę, że to były wewnętrzne rozgrywki, które trwały od dawna i były wynikiem tarć frakcyjnych, które są obecne w każdej formacji. Mam wrażenie, że niektóre frakcje przestraszyły się Mateusza Morawieckiego, który zaczął budować swoje zaplecze wewnątrz partii – w terenie i w Sejmie. Nawet lokalnie słyszałem od działaczy z mojego okręgu, że dostają propozycje różnego rodzaju od ludzi z zaplecza premiera. A sprowadzały się one do tego, żeby nie byli lojalni wobec PiS, tylko wobec Morawieckiego. I z tym się wiązały jakieś dobre perspektywy na przyszłość.

Po co ludzie Morawieckiego to robili?

Sądzę, że nie chcieli pozostawić przypadkowi ewentualnej przyszłej walki o schedę po Jarosławie Kaczyńskim. Co prawda wszyscy przekonują prezesa, żeby nie rezygnował z przywództwa w partii, bo wtedy się ona rozleci, ale warto być gotowym na wszelki wypadek, gdyby jednak doszło do jakiegoś głosowania. Z politycznego punktu widzenia to jest dość zrozumiałe, lecz z drugiej strony powoduje nerwowe reakcje tych, którzy to obserwują.

A nie sądzi pan, że to było pokłosie otwartego konflikt ludzi Ziobry i Morawieckiego? Czy to nie jest destrukcyjne?

Ziobryści są przydatni, bo dbają o emocje określonych grup społecznych, np. środowisk eurosceptycznych, antyszczepionkowych itd. Pamięta pani, jak podczas pandemii lewica naciskała na przymus szczepień? To było działanie, które mogło doprowadzić do rozpadu naszego środowiska. Część naszych wyborców była sceptyczna wobec szczepień i właśnie Solidarna Polska reprezentowała ich punkt widzenia.

Nurt antyszczepionkowy były silny w PiS?

Nie, był marginalny, ale jednak na tyle duży, że mogliśmy stracić większość w Sejmie. Musieliśmy mocno się nagimnastykować, żeby z jednej strony podążać nurtem wytyczonym przez wiedzę medyczną, a z drugiej strony nie tracić wiarygodności wobec części elektoratu PiS.

Przez pierwszą kadencję waszych rządów przeszliście dość gładko. A co uważa pan za największy błąd popełniony w waszej drugiej kadencji?

W drugiej kadencji mieliśmy problemy obiektywne – najpierw wybuchła pandemia, a potem wojna.

Wybuch wojny mógł wam pomóc, bo mówiono, że Polacy w momencie zagrożenia skupią się wokół flagi, czyli staną przy rządzących. Tymczasem tego efektu nie było.

Z jednej strony, efekt flagi miał miejsce, bo spadające poparcie naszej partii ruszyło w górę po wybuchu wojny, więc na jakimś etapie nam to pomagało. Z drugiej, pojawiła się inflacja będąca pokłosiem tarcz, które wypłacaliśmy przedsiębiorcom w czasie pandemii i wojny. Nie wiem, co by było, gdyby w tamtym czasie rządziła Platforma ze swoim liberalnym podejściem. Podejrzewam, że takiej skali pomocy dla przedsiębiorców by nie było.

Tego nie możemy wiedzieć.

Zgoda, ale wiemy, że na domiar wszystkiego Unia zatrzymała nasze środki pod pretekstem łamania praworządności i uruchomiła je dopiero, gdy zmieniła się władza. Przy czym nie jestem tym zdziwiony, bo osobiście byłem przekonany, że przed wyborami tych pieniędzy nie będzie, cokolwiek byśmy zrobili, a po wyborach zostaną uruchomione.

Skoro tak, to dlaczego uporczywie powtarzaliście, że te pieniądze lada moment wpłyną do Polski? Zawyżaliście oczekiwania społeczne, co jest szkolnym błędem.

Przyznam szczerze, że nie wiem. Nie ulega wątpliwości, że pewne błędy w narracji popełniliśmy. Błędem było też tolerowanie różnych nadużyć i to w sytuacji, gdy jednym z naszych haseł wyborczych było: „Wystarczy nie kraść”. Nie chcę mówić, co, kto i jak, ale faktem jest, że pewnych zachowań nie da się obronić. No i na koniec, do samego dnia wyborów nasza kampania była skupiona na utwardzaniu partyjnego betonu. Życzliwi PiS PR-owcy za głowę się łapali, widząc naszą kampanię. Platforma, która weszła z nami w wymianę ciosów, w pewnym momencie skręciła z tej ścieżki, a my nie. Napędziliśmy naszą narracją wyborców Trzeciej Drodze.

Plus Minus: To już 19 lat, odkąd na scenie politycznej rządzą na przemian PiS i PO. W 2005 roku obie partie miały razem rządzić. Dlaczego tak się nie stało?

To była moja pierwsza kadencja w Sejmie. Byłem szeregowym posłem, ale pamiętam rozmowy w klubie na temat wspólnego rządzenia z PO. Pojawiały się różne sugestie i pomysły, np. żeby marszałkiem Sejmu został przedstawiciel Platformy. W tym kontekście mówiono m.in. o Donaldzie Tusku. Uważano, że lider PO nie bardzo lubi zajmować takie funkcje jak szef rządu, gdzie trzeba być dyspozycyjnym 24 godziny, 7 dni w tygodniu. I że jemu funkcja marszałka Sejmu bardziej będzie pasować.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi