Marcin Święcicki: Leszku, zgódź się

Władza zdawała sobie sprawę, że nie wprowadzi po raz drugi stanu wojennego, a nie jest w stanie zatrzymać rozpadu gospodarki. Groziły kolejne protesty. Stąd się wziął pomysł, żeby wciągnąć opozycję do procesu decyzyjnego, żeby wzięła na siebie trochę trudnych posunięć - mówi Marcin Święcicki, minister współpracy gospodarczej z zagranicą w rządzie Mazowieckiego, poseł czterech kadencji.

Publikacja: 10.05.2024 17:00

Gdy zadzwonił do mnie premier i zaproponował wejście do rządu, zaznaczając, że ma to omówione z Lesz

Gdy zadzwonił do mnie premier i zaproponował wejście do rządu, zaznaczając, że ma to omówione z Leszkiem Balcerowiczem, który będzie koordynował sprawy gospodarcze, to nawet nie poprosiłem o pięć minut do namysłu. Na zdjęciu Marcin Święcicki z Tadeuszem Mazowieckim przed posiedzeniem rządu, listopad 1990 r.

Foto: andrzej iwańczuk/reporter

Plus Minus: Jak to się stało, że trafił pan w rozmowach Okrągłego Stołu do podstolika gospodarczego?

Od 1982 roku byłem pracownikiem Konsultacyjnej Rady Gospodarczej przy prezesie Rady Ministrów pod kierownictwem prof. Czesława Bobrowskiego. W 1989 roku zajmowałem w niej stanowisko sekretarza generalnego. Brałem udział w opracowywaniu raportów, w których zawieraliśmy postulaty rozmaitych reform, ocenialiśmy sytuację gospodarczą kraju, przedstawialiśmy nowe rozwiązania w handlu zagranicznym, podatkach, walki z inflacją. Jak na tamte czasy, głosiliśmy tezy nieomal rewolucyjne – że stary system się nie sprawdził, trzeba zmieniać stosunki własnościowe, urynkawiać gospodarkę i tak dalej. I właśnie z racji tego zaangażowania Władysław Baka, członek Biura Politycznego, sekretarz ds. ekonomicznych, który współpracował blisko z prof. Bobrowskim, zaprosił mnie i jeszcze kilkanaście innych osób do reprezentowania strony rządowej w podstoliku ds. społeczno-ekonomicznych. Wiedzieliśmy, że stary system już nie działa, i dlatego byliśmy zwolennikami zasadniczych reform.

Czy sformułowano wobec pana jakieś oczekiwania?

Nie było żadnych instrukcji. Zostawiono nam swobodę wypowiedzi zarówno w podstoliku społeczno--ekonomicznym, któremu z naszej strony przewodniczył Baka, a ze strony Solidarności Witold Trzeciakowski, jak i w podzespole ds. nowego ładu ekonomicznego, kierowanym przez mnie i Ryszarda Bugaja za strony solidarnościowej. Z Ryszardem przyjaźniłem się od lat, ponieważ studiowaliśmy na jednym wydziale i braliśmy udział w wielu debatach ekonomicznych. Trochę różniliśmy się w niektórych sprawach. Przykładowo, Bugaj był zwolennikiem własności samorządowej w przedsiębiorstwach, a ja opowiadałem się za prywatyzacją. Nie wierzyłem, że samorząd pracowniczy jako właściciel przedsiębiorstwa będzie efektywnym rozwiązaniem.

No to musiał się pan świetnie dogadywać z Leszkiem Balcerowiczem, zwolennikiem prywatyzacji.

To prawda. Z Balcerowiczem miałem długą rozmowę pod koniec sierpnia 1989 roku. Mazowiecki został już premierem, ale jeszcze nie miał ekipy gospodarczej. Namawiałem Balcerowicza, żeby zgodził się kierować obszarem gospodarczym, ponieważ w 1981 roku, w czasie tzw. karnawału Solidarności, to on opracował najdalej idącą reformę gospodarczą, na wzór normalnej gospodarki rynkowej. Tylko nie mówił o prywatyzacji firm, lecz jedynie o przedsiębiorstwach samorządowych. Tłumaczył później, że było to podyktowane taktyką, bo w 1981 roku na prywatyzację nie było zgody Solidarności ani tym bardziej rządu. W każdym razie w 1989 roku powiedziałem do Balcerowicza: „Leszku, zgódź się, żebym puścił twoje nazwisko w obieg w Sejmie, żeby wzięli cię pod uwagę przy poszukiwaniach szefa do spraw gospodarki”. Na co on mi w końcu odpowiedział: „Marcinie, już nie trzeba”. Okazało się, że już Waldemar Kuczyński polecił go Mazowieckiemu i już byli po pierwszej rozmowie.

Czytaj więcej

Latos: Mogliśmy rządzić dłużej niż dwie kadencje? Najwyraźniej coś zepsuliśmy

Czy siadając do rozmów przy Okrągłym Stole, wierzył pan, że przyniosą one jakiś przełom?

Takie nadzieje zawsze się pojawiały. Wtedy, gdy Edward Gierek został I sekretarzem, to też wydawało się, że coś z tego będzie, tak samo w 1956 roku. I niewiele się zmieniało. Natomiast tym razem wierzyłem, że coś konstruktywnego z tego wyniknie, dlatego że do okrągłego stołu siadła demokratyczna, prozachodnia, odpowiedzialna i ofiarna opozycja, na czele z Lechem Wałęsą, Jackiem Kuroniem, Adamem Michnikiem, Bronisławem Geremkiem, Tadeuszem Mazowieckim. Każdego dnia podczas tych rozmów przekraczaliśmy kolejne granice, które dzień wcześniej wydawały się nienaruszalne. Dla mnie to było euforyczne przeżycie. Tym bardziej że po jednej stronie barykady był szef bezpieki i generał Wojciech Jaruzelski, po drugiej – ich więźniowie sprzed zaledwie kilku lat. I oni potrafili się dogadać w interesie Polski. To było bardzo budujące doświadczenie.

Gospodarka była w tragicznym stanie.

To prawda. Było widać, że wszystko lada moment runie. Inflacja gwałtownie narastała. Od 1981 roku byliśmy krajem zbankrutowanym – nie obsługiwaliśmy naszego zadłużenia zagranicznego. Wierzyciele dopisywali nam tylko odsetki. Dewizy dzielono ręcznie – decydowano, które przedsiębiorstwa mają dostać jaką kwotę. Firmy miały ciągłe przestoje, ponieważ brakowało komponentów importowanych za dewizy. Władza zdawała sobie sprawę, że nie wprowadzi po raz drugi stanu wojennego, a nie jest w stanie rozpadu gospodarki zatrzymać. Groziły kolejne protesty. Stąd się wziął pomysł, żeby wciągnąć opozycję do procesu decyzyjnego, żeby wzięła na siebie trochę trudnych posunięć. Waldemar Kuczyński barwnie mówił, że aby uratować gospodarkę, trzeba wzięć jedną trzecią wydrukowanych banknotów, usypać z nich wielki stos przed Pałacem Kultury i podpalić.

Tak dużo było pustego pieniądza?

Oczywiście. Rząd ze strachu przed protestami drukował pieniądze i rozdawał na lewo i prawo. A produkcja stała w miejscu. Więc ludzie mieli pieniądze, tylko nie można było za nie nic kupić.

Towary się zdobywało dzięki znajomościom, kartkom, przydziałom, łapówkom, na czarnym rynku. Na dłuższą metę to było nie do utrzymania. A z drugiej strony w Związku Radzieckim doszedł do władzy Michaił Gorbaczow, który był otwarty na reformy, zatem z tamtej strony nie było listów z pogróżkami, żeby utrzymywać słuszną linię, nie było presji militarnej ani ideologicznej, takiej jak za Breżniewa, który stale miał pretensje, że w Polsce toleruje się prywatne gospodarstwa rolne, prywatną inicjatywę, działalność Kościoła itd. Za Gorbaczowa ta presja zniknęła. Z tego powodu rząd chciał się w sprawach gospodarczych dogadać. Przy Okrągłym Stole runęły stare ideologiczne dogmaty. Cały system nakazowo-rozdzielczy, w którym przedsiębiorstwom dyktowano, co mają produkować, a czego nie, ile zatrudniać ludzi, jaką cenę ustalać na produkty, co wolno zakupić za granicą, czego nie wolno – to wszystko Okrągły Stół odrzucił.

A co na to wszystko strona solidarnościowa?

To strona solidarnościowa była głównym motorem reform, a rządowa się zgadzała, a czasem nie, przy czym dla Solidarności bardzo ważne były osłony socjalne, ochrona przed zmianami cen, waloryzacja emerytury i rent, indeksacja płac.

Czy przy waszym podstoliku społeczno-ekonomicznym dochodziło do poważnej różnicy zdań?

Największym zgrzytem było stanowisko OPZZ, które domagało się kwotowej indeksacji płac. Wszyscy dostawaliby taką samą podwyżkę inflacyjną. A ponieważ inflacja doszła do poziomu 500–600 proc. rocznie, to w takim systemie wszyscy po pewnym czasie mieliby prawie takie same płace. Każdy ekonomista wiedział, że to nie ma sensu.

Jak rozwiązaliście ten problem?

Nie rozwiązaliśmy go. Ten i szereg innych postulatów wpisano do spraw nieuzgodnionych. Moim zdaniem ta formuła zapewniła sukces naszemu przedsięwzięciu – podpisywano protokoły końcowe Okrągłego Stołu, w których zapisano to, co zostało uzgodnione, ale i różnice. Resztę załatwił Sejm kontraktowy, w którym Solidarność, motor demokratycznych przemian, miała tylko jedną trzecią posłów, ale po stronie PZPR znaleźli się ludzie otwarci na reformy, bo na miejsca zarezerwowane dla PZPR mógł się zgłosić każdy członek partii, nie trzeba było mieć poparcia komitetu partyjnego, wystarczyło zebrać 3 tys. podpisów, a ostatecznego wyboru dokonywali wszyscy wyborcy. Jeszcze w styczniu 1989 roku część członków KC PZPR w ogóle nie chciała się zgodzić na Okrągły Stół, na ponowne zalegalizowanie Solidarności. Odbyło się słynne głosowanie na posiedzeniu Komitetu Centralnego, przed którym Wojciech Jaruzelski, Czesław Kiszczak, Mieczysław Rakowski i Florian Siwicki zagrozili podaniem się do dymisji, jeżeli nie dojdzie do zgody na Okrągły Stół. Zatem jeszcze w styczniu KC PZPR był dogmatyczno-konserwatywny, a już w czerwcu tego samego roku w Sejmie reprezentacja partii składa się w dużej większości z ludzi, którzy zdawali sobie sprawę, że stary system jest do wyrzucenia i że nie ma czego bronić. Miałem taką rozmowę z Jankiem Lityńskim, którego dobrze znałem, i tłumaczyłem mu przed pierwszą turą wyborów do Sejmu, żeby Solidarność popierała reformatorów na listach PZPR-owskich, SD, ZSL. „Będziecie mieli z kim pracować w Sejmie” – tłumaczyłem mu. Na co on odpowiedział: „Poprzemy. Ciebie też poprzemy, ale w drugiej rundzie. W pierwszej musisz sobie radzić sam”.

Czy przeczuwał pan polityczną klęskę obozu rządzącego w wyborach do Sejmu kontraktowego?

Tak. Byłem na dużym spotkaniu przedwyborczym, na którym ludzie pytali mnie, jak oceniam szanse kandydatów solidarnościowych w wyborach do Senatu. Powiedziałem, że większość miejsc zgarnie Solidarność. Było widać, że ludzie chcą zmian. W pierwszej turze wyborów do Sejmu olbrzymia większość kandydatów Solidarności zdobyła mandaty, natomiast na miejscach zarezerwowanych dla PZPR-u i jej satelitów prawie nikt nie dostał 50 proc. głosów i potrzebna była druga tura. Poza tym przepadła niemal w całości lista krajowa, na której umieszczono 35 osób – najwyższych dygnitarzy z biura politycznego PZPR, ze Stronnictwa Demokratycznego, ze Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego i kilku bezpartyjnych. Solidarność agitowała za skreśleniem listy krajowej w całości i ludzie tak zrobili. Mandat zdobyli tylko: Mikołaj Kozakiewicz, profesor z ZSL, i Adam Zieliński, prawnik z PZPR, którzy byli na końcu dwóch kolumn nazwisk, a ludzie, skreślając listę dwoma krechami, nie zawsze dociągali je do końca strony. Bardzo to ułatwiło zmiany w Sejmie, bo posłowie wybrani z miejsc przeznaczonych dla członków PZPR nie mieli w izbie starych szefów, byli koniec końców wybrani przez naród, i zaczęli się sami rządzić.

Jak pan się czuł dzień po wyborach 4 czerwca?

Byłem w euforii, że wszystko normalnie się odbyło. Że policzono głosy i mimo olbrzymiej przegranej obozu rządzącego nic się nie dzieje. Wszyscy przyjęli wynik do wiadomości. A czekaliśmy w pewnym napięciu na rozwój wypadków. Pamiętam, jak Bronisław Geremek powiedział: „My się nie zajmujemy listą krajową, to nie nasza sprawa, niech rząd coś z tym zrobi”. Ewidentnie uspokajał sytuację.

W lipcu 1989 roku wszedł pan do Komitetu Centralnego PZPR. Ciekawa jestem, jak wyglądały wtedy narady tego gremium?

Nie chciałem wchodzić do KC, ale Mieczysław F. Rakowski mi to zaproponował dosłownie na kilkanaście godzin przed posiedzeniem i słabo się broniłem. Jedyny sens takiego rozwiązania dla mnie widziałem w tym, że w klubie poselskim PZPR zamiast się wykłócać z jakimś sekretarzem do spraw ekonomicznych o reformy, o prywatyzację, o urynkowienie, to będąc sam tym sekretarzem, będę towarzyszom posłom tłumaczył, dlaczego to jest potrzebne.

Czy na posiedzeniach KC rozmawialiście o sytuacji w Sejmie? Czy dzieliliście się jakimiś wątpliwościami?

Byłem tym sekretarzem raptem sześć tygodni. Ale opowiem pani historię mojej rozmowy z prezydentem Jaruzelskim. Był sierpień, okres wakacyjny. W Sejmie fiaskiem skończyła się misja powołania rządu przez Czesława Kiszczaka i w kręgach władzy rozważano kandydaturę Malinowskiego na premiera. Adam Michnik wcześniej opublikował swój słynny artykuł „Wasz prezydent, nasz premier”. Siedziałem któregoś dnia w tym KC, gdy zadzwonił prezydent. „Towarzyszu Marcinie – powiedział generał – chciałem się pożegnać z Konsultacyjną Radą Gospodarczą, kiedy moglibyśmy zrobić spotkanie z panami profesorami?”. Odpowiedziałem, że teraz to jest niemożliwe, bo wakacje, zatem najprędzej we wrześniu, a nawet w październiku. W telefonie zapadła cisza, a po chwili generał mówi: „A co sądzicie o sytuacji związanej z rządem?”. Odpowiedziałem, że Solidarność musi wejść do rządu, nawet za cenę oddania jej premiera, bo bez opozycji żadnych reform się nie da przeprowadzić. „No właśnie – powiedział Jaruzelski – myślałem, że damy im tylko parę stanowisk – kilku ministrów i wiceministrów. No to dziękuję wam bardzo, do widzenia”. Zrozumiałem wtedy, że jest gotów oddać tego premiera. Pomyślałem, że muszę natychmiast komuś z Solidarności o tym powiedzieć, bo w niej ciągle jeszcze przeważały głosy, aby do rządu nie wchodzić. Zgadzałem się z Michnikiem, że wspólny rząd był wówczas optymalnym dla Polski rozwiązaniem. Razem z bratem pojechaliśmy do Jacka Kuronia. Kuba do niego poszedł i wyciągnął go z domu. Bałem się, że mieszkanie Kuronia może być jeszcze na podsłuchu, zatem jako sekretarz KC nie mogłem do niego iść i zrelacjonować mu rozmowy z prezydentem. Kuroń przyszedł po kwadransie, wsiedliśmy do samochodu i streściłem mu moją rozmowę z Jaruzelskim. I faktycznie, kilka dni później powstał nowy sojusz w Sejmie – Solidarności z SD, ZSL i reformatorami z PZPR, który wybrał Mazowieckiego na pierwszego niekomunistycznego premiera olbrzymią większością głosów.

Czytaj więcej

Śmierć Barbary Blidy. Sławecki: Ktoś wytarł odciski palców na pistolecie

Dlaczego uważał pan, że bez „S” reformy się nie udadzą?

Radykalne kroki, które były potrzebne, wiązały się z dużymi kosztami społecznymi. Gdyby Solidarność się nie zgodziła, to przeprowadzenie reform byłoby niemożliwe. Natomiast solidarnościowy premier wszystko zmieniał.

Spodziewał się pan, że wejdzie do rządu Mazowieckiego?

Miałem na to wielką ochotę. Gdy zadzwonił do mnie premier i zaproponował wejście do rządu, zaznaczając, że ma to omówione z Leszkiem Balcerowiczem, który będzie koordynował sprawy gospodarcze, to nawet nie poprosiłem o pięć minut do namysłu. Natychmiast się zgodziłem.

Pan w rządzie negocjował m.in. redukcję długu.

Wiedzieliśmy, że tego długu nie damy rady obsługiwać, więc myśleliśmy o tym, żeby go zrestrukturyzować, czyli rozłożyć spłatę na dużo więcej lat. Ale przyjechał do Warszawy Jeffrey Sachs i powiedział, że powinniśmy żądać redukcji 80 proc. długu. I argumentował: po pierwsze, skoro głupi Zachód dawał pieniądze nieodpowiedzialnym rządom komunistycznym, to sam jest sobie winien, po drugie, część tego długu podatnicy zachodni dawno spłacili bankom, bo to były pożyczki gwarantowane przez państwo. Po trzecie, Polska jest pionierem wielkich reform, zatem zasługuje na taką redukcję. Nie mogliśmy uwierzyć własnym uszom, ale posłuchaliśmy Sachsa i wynegocjowaliśmy redukcję długu o 50 proc. Sachs nie tylko, że nas na to namówił, ale na wysłuchaniach w Kongresie amerykańskim agitował, że Polsce trzeba długi umorzyć. Redukcje długów zachodnich wynegocjowało Ministerstwo Finansów, a spłacaliśmy je do 2008 roku. Mnie udało się skasować dług wobec ZSRR, wart ponad 9 mld dol., bez negocjacji, w jednym roku, dzięki olbrzymiej nadwyżce polskiego handlu ze Związkiem Radzieckim w 1990 roku, choć jeszcze w pierwszej połowie roku wiceminister finansów pilnujący dyscypliny żądał ode mnie zahamowania rosnącej nadwyżki nieprzewidzianej w uzgodnieniach z Funduszem Walutowym i działającej proinflacyjnie. Przekonałem Leszka Balcerowicza, że lepiej naszymi maszynami i innymi towarami, których na Zachód nie przerzucimy, spłacić szybko ten dług, zanim od 1991 roku, po przejściu na dolary, trzeba będzie żywymi dewizami oddawać ZSRR po niemal 2 mld dol. rocznie.

O ekipie Sachsa, która urzędowała w hotelu Marriott w Warszawie, mówiono, że trzęsie całą gospodarką.

To gruba przesada. Rozmawialiśmy z nimi, konsultowaliśmy się, oni podpowiadali nam ciekawe rzeczy, ale sama reforma gospodarcza była realizowana przez Leszka Balcerowicza i jego ekipę, do której miałem zaszczyt należeć. Była robiona naszymi rękami i naszą głową. Sachs na przykład bardzo popierał wprowadzenie wymienialności złotówki po stałym kursie na co najmniej pół roku jako jednej z kotwic antyinflacyjnych. Chcieliśmy to zrobić, ale waluty dramatycznie brakowało. Ludzie mieli w bankach konta dewizowe, jednak one były bez pokrycia. Gdyby zażądali wypłacenia tych pieniędzy, to mielibyśmy katastrofę. Na szczęście ludzie o tym nie wiedzieli. Wprowadziliśmy wymienialność, jak tylko dostaliśmy od krajów zachodnich fundusz w wysokości miliarda dolarów na ubezpieczenie tej wymienialności. Ale okazało się, że to nie jest potrzebne, bo sytuacja finansowa państwa zaczęła się poprawiać, a rezerwy walutowe rosły w błyskawicznym tempie. A niektórzy profesorowie ekonomii mówili, że im kaktus na ręku wyrośnie, jeżeli to zadziała, i że będziemy się musieli z tej wymienialności natychmiast wycofać.

Reformy, które zapoczątkował Okrągły Stół, były dosyć brutalne dla wielu warstw społecznych, dla rolników z PGR, dla robotników. Cały przemysł włókienniczy upadł.

Część gospodarki była tak nieefektywna, że dawała zatrudnienie, ale produkowała ujemne PKB. Ale były też i błędy w rządzeniu, na przykład taki, że nowe oprocentowanie kredytów rozciągnięto dość mechanicznie na stare długi. Niektóre przedsiębiorstwa upadły z tego powodu. Również Samoobrona Andrzej Leppera powstała właśnie dlatego, że rolnicy nabrali kredytów na maszyny rolnicze i nie mogli ich spłacić, gdy oprocentowanie skoczyło z 3 proc. rocznie do kilkudziesięciu procent miesięcznie. Tutaj zabrakło nam ostrożności. Ale generalnie Polska się rozwijała najszybciej z krajów wychodzących z komunizmu. Mieliśmy najkrótszą recesję transformacyjną, najszybciej z niej wyszliśmy i uzyskaliśmy największy wzrost ze wszystkich. A startowaliśmy z bardzo niskiego poziomu – tylko my byliśmy krajem zbankrutowanym, tylko w Polsce inflacja sięgnęła 600 proc. w jednym roku, 500 proc. w następnym, tylko w Polsce były autentyczne, silne, konkurujące ze sobą centrale związków zawodowych – Solidarność i OPZZ – które walczyły o socjalne rekompensaty. Polska była w najtrudniejszej sytuacji z tych wszystkich krajów.

Czytaj więcej

Aleksander Hall: Ja bym im tę wódkę w Magdalence darował

Skoro tak, to dlaczego Okrągły Stół jest ciągle poddawany krytyce?

Część działaczy opozycji nie przystąpiła do rozmów z władzą. Uważali, że z komunistami nie ma co rozmawiać. Natomiast według mnie to było osiągnięcie na skalę światową. Po raz pierwszy władza komunistyczna zgodziła się na wprowadzenie systemu quasi-demokratycznego, który może doprowadzić do jej przegranej. I stało się to bez jednej wybitej szyby. Komunizm funkcjonował już 70 lat, opanował jedną trzecią świata, wszelkie próby jego obalenia kończyły się krwawo – represjami, wojnami domowymi, aresztowaniami czy najazdami „bratnich” wojsk. A tu po raz pierwszy komuniści się dogadali z opozycją, którą trzymali dopiero co w więzieniach. To prawda, że nie spodziewali się utraty władzy, ale stworzyli ku temu warunki. Polski przykład ułatwił pokojowe wyjście z komunizmu w wielu innych krajach, poza Rumunią, w której Nicolae Ceausescu krwawo, ale bezskutecznie, usiłował stłumić demokratyczne powstanie.

Plus Minus: Jak to się stało, że trafił pan w rozmowach Okrągłego Stołu do podstolika gospodarczego?

Od 1982 roku byłem pracownikiem Konsultacyjnej Rady Gospodarczej przy prezesie Rady Ministrów pod kierownictwem prof. Czesława Bobrowskiego. W 1989 roku zajmowałem w niej stanowisko sekretarza generalnego. Brałem udział w opracowywaniu raportów, w których zawieraliśmy postulaty rozmaitych reform, ocenialiśmy sytuację gospodarczą kraju, przedstawialiśmy nowe rozwiązania w handlu zagranicznym, podatkach, walki z inflacją. Jak na tamte czasy, głosiliśmy tezy nieomal rewolucyjne – że stary system się nie sprawdził, trzeba zmieniać stosunki własnościowe, urynkawiać gospodarkę i tak dalej. I właśnie z racji tego zaangażowania Władysław Baka, członek Biura Politycznego, sekretarz ds. ekonomicznych, który współpracował blisko z prof. Bobrowskim, zaprosił mnie i jeszcze kilkanaście innych osób do reprezentowania strony rządowej w podstoliku ds. społeczno-ekonomicznych. Wiedzieliśmy, że stary system już nie działa, i dlatego byliśmy zwolennikami zasadniczych reform.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi