Zachowałem ją w pamięci; czułem, że jeszcze kiedyś do czegoś mi się przyda. I nie tylko mnie jednemu. Bo on naprawdę odszedł, dosłownie. Poszedł wzdłuż, w górę ulicy, przy której toczyło się całe jego życie. Ulicy o najpiękniejszej nazwie, z jaką kiedykolwiek się spotkałem: „Pod lasy”. Pod całą, nieskończoną wielość lasów, ciągnących się pasmami, jak góry, które porastają.
Był już naprawdę stary, chyba nikt nie potrafił doliczyć się, ile ma lat. Zdaje się, że oślepł, ale nie przeszkadzało mu to rzucać się na każde przejeżdżające obok niego auto. Jakimś cudem żadne nigdy go nie potrąciło. Do cywilizacji miał tak w ogóle stosunek dość ambiwalentny. Żył obok nas, niby do kogoś tam konkretnie należąc, ale nade wszystko był swój własny. Kiedy tylko gdzieś rozpalało się ognisko albo grill, przybiegał po swoją porcję kiełbasy. Gdy zrobiło mu się ciepło, wskakiwał do któregoś z oczek wodnych w okolicy.
Czytaj więcej
Chcecie państwo zobaczyć, gdzie zaczyna się transhumanizm? Wystarczy wyłączyć adblocka, obejrzeć kilka reklam. Albo posłuchać któregoś z modnych internetowych kaznodziejów. Popduchowość i marketingowy cynizm to może najsilniejszy z sojuszy trzęsących dzisiejszym światem. Sprowadza się zawsze do tego samego – „wsłuchaj się w swoje wnętrze”, „nie daj sobie wmówić, że coś cię ogranicza”. Każda z podobnych bredni rozrywa inny sojusz, ten odwieczny – duszy z ciałem, formy z treścią.
Nie zmuszono go do bycia czyimś psynem i nie nadano numeru PIESEL
Odprowadził mnie kiedyś na autobus; musiał wyczuć z daleka, że nie jest dobrze, by człowiek, który jedzie na poprawkę egzaminu z prawa cywilnego, był sam. Byłem mu za to tak głęboko wdzięczny, że aż łzy stanęły mi w oczach. Chciałem go przytulić. Ale on wtedy właśnie zawrócił i – jak bohaterowie powieści Jane Austen, z godnością i nonszalancją – oddalił się ku swoim obowiązkom.