Jan Maciejewski: Zdechł pies z godnością

Chylę głowę przed jego odejściem za każdym razem, kiedy o nim myślę. Jak przed każdym aktem wierności samemu sobie. Jak przed każdym losem, który zdołał się dopełnić. Ta śmierć, właśnie dlatego że nikt się wokół niej nie wygłupiał i nie próbował na siłę uczynić ludzką, ma swój majestat.

Publikacja: 26.07.2024 10:00

Jan Maciejewski: Zdechł pies z godnością

Foto: Fotorzepa/ Robert Gardziński

Zachowałem ją w pamięci; czułem, że jeszcze kiedyś do czegoś mi się przyda. I nie tylko mnie jednemu. Bo on naprawdę odszedł, dosłownie. Poszedł wzdłuż, w górę ulicy, przy której toczyło się całe jego życie. Ulicy o najpiękniejszej nazwie, z jaką kiedykolwiek się spotkałem: „Pod lasy”. Pod całą, nieskończoną wielość lasów, ciągnących się pasmami, jak góry, które porastają.

Był już naprawdę stary, chyba nikt nie potrafił doliczyć się, ile ma lat. Zdaje się, że oślepł, ale nie przeszkadzało mu to rzucać się na każde przejeżdżające obok niego auto. Jakimś cudem żadne nigdy go nie potrąciło. Do cywilizacji miał tak w ogóle stosunek dość ambiwalentny. Żył obok nas, niby do kogoś tam konkretnie należąc, ale nade wszystko był swój własny. Kiedy tylko gdzieś rozpalało się ognisko albo grill, przybiegał po swoją porcję kiełbasy. Gdy zrobiło mu się ciepło, wskakiwał do któregoś z oczek wodnych w okolicy.

Czytaj więcej

Jan Maciejewski: By zobaczyć, gdzie zaczyna się transhumanizm, wystarczy wyłączyć adblocka

Nie zmuszono go do bycia czyimś psynem i nie nadano numeru PIESEL 

Odprowadził mnie kiedyś na autobus; musiał wyczuć z daleka, że nie jest dobrze, by człowiek, który jedzie na poprawkę egzaminu z prawa cywilnego, był sam. Byłem mu za to tak głęboko wdzięczny, że aż łzy stanęły mi w oczach. Chciałem go przytulić. Ale on wtedy właśnie zawrócił i – jak bohaterowie powieści Jane Austen, z godnością i nonszalancją – oddalił się ku swoim obowiązkom.

Zdechł kilka tygodni później. Któregoś ranka, wczesną, ale obrastającą już w barwy i zapachy jesienią, widziano go po raz ostatni. To ten czas w roku, kiedy dym z wypalanych łąk miesza się z porannymi mgłami.

Zdechł kilka tygodni później. Któregoś ranka, wczesną, ale obrastającą już w barwy i zapachy jesienią, widziano go po raz ostatni. To ten czas w roku, kiedy dym z wypalanych łąk miesza się z porannymi mgłami. Wzgórza i doliny zasnuwają się dymem, jak ołtarz kadzidłem. Dymem, który jest intensywny, pełny, zmysłowy. I wszystko dookoła staje się poważniejsze. Nie smutne, nie nostalgiczne – właśnie poważne. Wymagające dodatkowej ostrożności, czułości – jak każda rzecz i postać, która szykuje się do odejścia. Jak wszystko, co zamierając, staje się bardziej wrażliwe i podatne na zranienia, tak też świat jesienią ma swoje wymagania. To jeszcze nie okres zimowej żałoby, ale czas pielęgnacji i pożegnań.

Nie mógł wybrać lepszej pory na swoją śmierć. Ruszył w górę drogi; tam gdzie kończy się asfalt, a zaczyna las. Zaczyna, jakby nigdy miał się nie skończyć. Przejście tej drogi dla zdrowego człowieka jest zauważalnym wysiłkiem. Dla zdychającego zwierzęcia musiało być ponad siły. A jednak podjął się go, ostatnim szarpnięciem mięśni i woli, jakby to było coś bardzo ważnego, jakiś dług, który trzeba było względem samego siebie uregulować. Całe życie dwiema łapami w świecie ludzi, dwiema – przyrody. Ale na koniec to do niej chciał należeć. Znaleźć sobie wygodne zagłębienie w korzeniach drzewa albo miękkie posłanie z krzaku jagód i tam oddać ducha. Zdechnąć.

Czytaj więcej

Nazwał mnie Krzykiem

Chylę głowę przed jego odejściem za każdym razem, kiedy o nim myślę. Jak przed każdym aktem wierności samemu sobie. Jak przed każdym losem, który zdołał się dopełnić. Ta śmierć, właśnie dlatego że nikt się wokół niej nie wygłupiał i nie próbował na siłę uczynić jej ludzką, ma swój majestat. Zwierzęcą, nieujarzmioną godność.

Radził sobie jakoś całe życie bez psiej mamy, sweterków na zimę, wizyt u psiego fryzjera, a nawet numeru PIESEL. Nie zmuszano go do bycia czyimś psynem, pozwolono mu pozostać sobą, psem. A on potrafił przyjąć na siebie ten los, twardy i wymagający, jak każdy talent. Podjął się go jak zadania, które rozlicza się dopiero na koniec dnia. I otrzymał swój zwierzęcy denar. Nie kazano mu umierać. Pozwolono zdechnąć.

Zachowałem ją w pamięci; czułem, że jeszcze kiedyś do czegoś mi się przyda. I nie tylko mnie jednemu. Bo on naprawdę odszedł, dosłownie. Poszedł wzdłuż, w górę ulicy, przy której toczyło się całe jego życie. Ulicy o najpiękniejszej nazwie, z jaką kiedykolwiek się spotkałem: „Pod lasy”. Pod całą, nieskończoną wielość lasów, ciągnących się pasmami, jak góry, które porastają.

Pozostało 91% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi