Św. Jan od Krzyża, „Pieśń duchowa”
Jest na krakowskich plantach pewien zaułek. U wylotu ulicy Świętego Marka, ze stojącym pośrodku pomnikiem Lilli Wenedy. Przychodzę tam za każdym razem, kiedy nie mogę zasnąć. Albo kiedy próbuję skończyć nocą pisanie tekstu, albo kiedy właśnie mi się to uda i chcę w ten sposób przyznać sobie nagrodę. Tak naprawdę każdy powód jest dobry, by tutaj przyjść. Ale tylko nocą, za dnia to miejsce traci cały swój urok. Może należałoby powiedzieć: „czar”. Bo kiedy w półmroku latarni patrzy się na kamienną, oplataną wężami Lillę, zdaje się, że poza tymi gadami wije się wokół jej łydek fragment z przedmowy do dramatu Słowackiego, jego listu do Zygmunta Krasińskiego: „Zaprawdę ci powiadam, jam tych mar nie wołał – przyszły same; przyprowadziła je z sobą biała Lilla Weneda”.
Żyjemy na tym świecie jakby w zamknięciu, otoczeni jawą jak owad kokonem. Ale są takie miejsca, w których jego ściany – warstwa ochronna – są cieńsze. Zawsze przeczuwałem, że zaułek Lilli Wenedy jest jednym z tych miejsc. Od roku wiem to już na pewno.
Jam tych mar nie wołał. „Mara” – to słowo jest tu w ogóle nie na miejscu. Była żywa bardziej ode mnie; bił od niej taki blask, że nawet gdyby nie siedziała na „moim” miejscu, gdybym się spieszył albo wracał do domu pijany, nie mógłbym jej nie zauważyć. Zwłaszcza że ona też mi się przyglądała – jakbyśmy się już kiedyś spotkali. Z lekkim wyrzutem, że jej nie poznaję. Dłonie splecione palcami trzymała na kolanach. Miała na sobie biały, włóczkowy sweter, spod którego wystawała błękitna suknia. Obie te barwy, zarówno biel, jak i błękit, miały w sobie coś nierzeczywistego; jakby ciemność nocy ich się nie imała. Pomyślałem – i z czasem upewniam się tylko do tej wersji – że cała jej postać była oświetlona od drugiej strony. Światło padało na nią spoza jawy, choć ona sama była po tej stronie naprawdę. Wskazała mi ręką miejsce obok siebie i zaczęła opowiadać. Jej opowieść postaram się przytoczyć tak wiernie, jak to tylko możliwe.
Czytaj więcej
Nauczył nas, co mamy odrzucać, czym gardzić i czego się brzydzić – i to jest ogromnie cenna wiedza, piszę to bez cienia ironii. Jest u niego wielki niesmak do zepsutej polis, brakuje tęsknoty za polis prawdziwą. Doskonałego i nieśmiertelnego wzorca, dobrze urządzonego państwa na wzór właściwie ukształtowanej duszy.
* * *
Przyjechali do nas któregoś ranka. Poprzedniego dnia, wieczorem, razem z ojcem paliliśmy ogniska na łące ponad domem. Pierwszy raz tak na kogoś czekaliśmy, tak się martwiliśmy – ojciec, a my razem z nim – że może do nas nie trafić. Ominęłoby nas wtedy coś wielkiego, większego niż niedoszły gość. Dorzucaliśmy gałęzie do stosów; strzelały, syczały w nich soki. Poza tym panowała cisza. Było inaczej niż przy wszystkich poprzednich ogniskach. Siadaliśmy w kręgu dookoła nich, ojciec zaczynał coś opowiadać, my dopytywałyśmy o szczegóły; zdawało mi się, już wtedy, że wymyślał je na poczekaniu, ale wtedy święcie wierzyłyśmy w prawdziwość każdego jego słowa. Wszystko, co on mówił, musiało się stać. Przedtem lub potem, bez znaczenia. Teraz on milczał, a my nie miałyśmy o co zapytać. W pewnej chwili podszedł do mnie – to już było późno, długo po północy – i objął mnie za ramię. Zaczął je gładzić; inaczej, dużo bardziej czule niż zwykle. Wydało mi się, że próbuje mi coś powiedzieć, ale nie może znaleźć słów. Za to znalazł ten mały fragment mojego ciała, któremu próbuje przekazać wszystko, co ma do powiedzenia. Ale tak, żeby już tam zostało. Zrozumiałam wtedy, że się ze mną żegna.