Nazwał mnie Krzykiem

Żyjemy na tym świecie jakby w zamknięciu, otoczeni jawą jak owad kokonem. Ale są takie miejsca, w których jego ściany – warstwa ochronna – są dużo cieńsze. Zawsze przeczuwałem, że zaułek Lilli Wenedy jest jednym z tych miejsc. Od roku wiem to już na pewno.Gdzie się ukryłeś,Umiłowany, i mnie wśród jęków zostawiłeś?Uciekłeś jak jeleń,Gdyś mnie wpierw zranił;Biegłam za Tobą z płaczem, a Tyś się oddalił.

Publikacja: 29.03.2024 17:00

Nazwał mnie Krzykiem

Foto: mirosław owczarek

Św. Jan od Krzyża, „Pieśń duchowa”

Jest na krakowskich plantach pewien zaułek. U wylotu ulicy Świętego Marka, ze stojącym pośrodku pomnikiem Lilli Wenedy. Przychodzę tam za każdym razem, kiedy nie mogę zasnąć. Albo kiedy próbuję skończyć nocą pisanie tekstu, albo kiedy właśnie mi się to uda i chcę w ten sposób przyznać sobie nagrodę. Tak naprawdę każdy powód jest dobry, by tutaj przyjść. Ale tylko nocą, za dnia to miejsce traci cały swój urok. Może należałoby powiedzieć: „czar”. Bo kiedy w półmroku latarni patrzy się na kamienną, oplataną wężami Lillę, zdaje się, że poza tymi gadami wije się wokół jej łydek fragment z przedmowy do dramatu Słowackiego, jego listu do Zygmunta Krasińskiego: „Zaprawdę ci powiadam, jam tych mar nie wołał – przyszły same; przyprowadziła je z sobą biała Lilla Weneda”.

Żyjemy na tym świecie jakby w zamknięciu, otoczeni jawą jak owad kokonem. Ale są takie miejsca, w których jego ściany – warstwa ochronna – są cieńsze. Zawsze przeczuwałem, że zaułek Lilli Wenedy jest jednym z tych miejsc. Od roku wiem to już na pewno.

Jam tych mar nie wołał. „Mara” – to słowo jest tu w ogóle nie na miejscu. Była żywa bardziej ode mnie; bił od niej taki blask, że nawet gdyby nie siedziała na „moim” miejscu, gdybym się spieszył albo wracał do domu pijany, nie mógłbym jej nie zauważyć. Zwłaszcza że ona też mi się przyglądała – jakbyśmy się już kiedyś spotkali. Z lekkim wyrzutem, że jej nie poznaję. Dłonie splecione palcami trzymała na kolanach. Miała na sobie biały, włóczkowy sweter, spod którego wystawała błękitna suknia. Obie te barwy, zarówno biel, jak i błękit, miały w sobie coś nierzeczywistego; jakby ciemność nocy ich się nie imała. Pomyślałem – i z czasem upewniam się tylko do tej wersji – że cała jej postać była oświetlona od drugiej strony. Światło padało na nią spoza jawy, choć ona sama była po tej stronie naprawdę. Wskazała mi ręką miejsce obok siebie i zaczęła opowiadać. Jej opowieść postaram się przytoczyć tak wiernie, jak to tylko możliwe.

Czytaj więcej

Jan Maciejewski: Ryszarda Legutki powrót z Syrakuz

* * *

Przyjechali do nas któregoś ranka. Poprzedniego dnia, wieczorem, razem z ojcem paliliśmy ogniska na łące ponad domem. Pierwszy raz tak na kogoś czekaliśmy, tak się martwiliśmy – ojciec, a my razem z nim – że może do nas nie trafić. Ominęłoby nas wtedy coś wielkiego, większego niż niedoszły gość. Dorzucaliśmy gałęzie do stosów; strzelały, syczały w nich soki. Poza tym panowała cisza. Było inaczej niż przy wszystkich poprzednich ogniskach. Siadaliśmy w kręgu dookoła nich, ojciec zaczynał coś opowiadać, my dopytywałyśmy o szczegóły; zdawało mi się, już wtedy, że wymyślał je na poczekaniu, ale wtedy święcie wierzyłyśmy w prawdziwość każdego jego słowa. Wszystko, co on mówił, musiało się stać. Przedtem lub potem, bez znaczenia. Teraz on milczał, a my nie miałyśmy o co zapytać. W pewnej chwili podszedł do mnie – to już było późno, długo po północy – i objął mnie za ramię. Zaczął je gładzić; inaczej, dużo bardziej czule niż zwykle. Wydało mi się, że próbuje mi coś powiedzieć, ale nie może znaleźć słów. Za to znalazł ten mały fragment mojego ciała, któremu próbuje przekazać wszystko, co ma do powiedzenia. Ale tak, żeby już tam zostało. Zrozumiałam wtedy, że się ze mną żegna.

Przyjechali następnego ranka, na wspaniałych wierzchowcach. Oni też byli piękni, majestatyczni. Było ich pięciu. Siedziałyśmy na wzgórzu ponad domem, na łące obok popiołów po ogniskach i oglądałyśmy ich przyjazd jak przedstawienie. Pomyślałam wtedy, że są podróżnikami, zagubionymi między światami; i tylko jakimś cudem wyrzucono ich na brzeg pod naszym domem. Nie wiem, skąd wiedzieli, co ich tu prowadziło. Ale byli pewni, to było widać po każdym ich ruchu, słychać w głosie – nie słyszałyśmy co mówią, ale jak. Wiedzieli, po co przyjechali. Po kogo.

Wieczorem w domu odbyło się przyjęcie. My miałyśmy spać w stodole, ale nie zmrużyłyśmy oka. Stałyśmy pod oknem i podsłuchiwałyśmy. Mówili w naszym języku, ale brzmieli, ojciec też, jakby ich przeniesiono w czasie. A każde słowo było pokryte czymś błyszczącym i ostrym. Rozmawiali o mnie. Nie tylko, o moich siostrach również, ale przede wszystkim wypytywali o mnie. Ojciec stawał się coraz bardziej milczący. W końcu właściwie przestał już mówić i tylko pił. Matka starała się brzmieć spokojnie i rzeczowo, ale głos z trudem się z niej wydostawał. Nie tylko przez strach. Było tam wiele innych rzeczy. Duma również. I skrępowanie, jakieś takie… dziecinne.

Rano ojciec nie chciał na mnie spojrzeć. Być może uważał, że już się pożegnaliśmy – wtedy, przy ognisku. Siedział za domem i wpatrywał się w przeciwległe zbocze. Wiał mocny wiatr, drzewa – jeśli popatrzeć na nie wtedy z odpowiedniej perspektywy – wydają się tańczyć. Lubiłam ten widok, często siadałam w tym miejscu i potrafiłam tam tkwić całymi godzinami. Ale nie wiedziałam, że on także to lubi. Spakowana waliza czekała na mnie przed wejściem. Mama musiała się tym zająć zaraz po tym, jak goście poszli spać. Wzięła mnie za rękę i zaprowadziła do kuchni. Mówiła rzeczy, których chyba sama nie rozumiała. Wielki zaszczyt. Misja. Zadanie. Ich ból. Moje szczęście.

Przygryzając wargi, próbowała mi wytłumaczyć, co się zaraz wydarzy. Że zacznę być kobietą w objęciach króla. Jego ostatnią kobietą, bo król dogasa i nie ma kto go ogrzać. I że dziecko, które się potem urodzi, być może też będzie kiedyś wielkim władcą. Moje dziecko, moje ciało, moja krew, ich krew. Gdyby była ojcem, zaczęłabym ją dopytywać o szczegóły. Ale on tylko wpatrywał się w tańczące drzewa. A mama nie potrafiła kłamać tak pięknie, malować słowami nieistniejących krain, jak on. Nie wiedziała, bo i skąd miała wiedzieć, jak to wszystko będzie wyglądać. Nie wiedziała nawet, jak nazwać, kim lub czym staje się właśnie jej córka. Ale było w jej oczach, w samych kącikach, coś buntowniczego. Jakby to ona właśnie miała zostać wywieziona na królewski dwór, porzucić męża i dzieci i oddać się w ramiona starego króla. Ostatnia kobieta jest trochę jak pierwsza. Jak matka. Przyjmuje mężczyznę, bezbronnego i słabego, otacza opieką i czułością, w jej pieszczotach jest tylko oddanie. I on oddaje się jej tak samo; wie, że bez reszty do niej należy. Że nie będzie już innych dłoni i piersi. Że jest na ich łasce.

Wyjechaliśmy przed obiadem, posłańcy byli niespokojni. Wieźli mnie jak lekarstwo dla umierającego; bali się, że możemy nie zdążyć. Powtarzali tylko w kółko – jak zaklęcie albo wyrok – dwa słowa: „on marznie”. Jechaliśmy bez przerwy przez trzy dni. Zatrzymywaliśmy się, tylko żeby zmienić konie. Moje ciało było twarde i zimne. Bałam się, że jeśli w takim stanie dojadę na miejsce, nie będę w stanie ogrzać dogasającego.

Nie pamiętam pałacu, tylko jego zapach. Taki ostry i wyzywający, a jednocześnie słodkawy; jak ostatnie chwile przed snem, w którym ma się zdarzyć coś pięknego i strasznego. To był nard, na niego mogą sobie pozwolić tylko królowie.

Oblali mnie nim już pierwszego dnia. Wcześniej wykąpali i namaścili oliwą. Walizki spakowanej przez moją matkę nawet nie otwarli. Przebrali mnie w ich suknie, powiedzieli, że została uszyta specjalnie dla mnie, na długo przed moim przyjazdem. Była z czerwonego jedwabiu, sięgała za kolana, moje ramiona w niej były nagie. Wszystkim dookoła bardzo się spieszyło.

Król nie wstał na moje powitanie, ale podniósł się na łokciu, chciał mi się przyjrzeć. Wykonał ruch brwiami, za moimi plecami zatrzasnęły się drzwi. Nie chciałam do niego podejść, trzęsły mi się ramiona i nie wiedziałam, co mam zrobić z rękami. Miał długą brodę, siwe, sięgające za ramiona włosy i głód w oczach. Tak… Właśnie tak, ten głód. Mówił coś do mnie, ale bardzo cicho, być może tylko ruszał ustami. Jego szata była piękna, jak środek świata. Jakby w niej się wszystko zaczynało i na niej miało zakończyć. Było tam mnóstwo znaków i symboli, których nie rozumiałam. Nie rozumiałam języka, w którym do mnie mówią, ale słyszałam ich głos. Były nutami, a ciało króla instrumentem. Stałam przed nim i nie miałam pojęcia, co ze sobą zrobić. Miałam ochotę się rozpłakać i uciec, wrócić do domu i powiedzieć rodzicom, że to wszystko było nieporozumienie. Tamci mężczyźni tylko żartowali, nie ma żadnego króla, starego ani młodego. A potem usiąść obok ojca i razem z nim patrzeć na tańczące drzewa.

I wtedy on przemówił. Miał piękny głos, lekko zachrypnięty, zaprawiony godzinami śpiewu. We wszystkim, co mówił – a powiedział mi takie rzeczy, których nie mogę powtórzyć – brzmiały melodie. No dobrze, ale tylko pierwszy wers: „Ogrzej mnie. Śmierć jest blisko. Ty bądź bliżej”.

Byliśmy ze sobą tydzień. Przez ostatnie siedem dni jego życia nie odstępowałam go na krok. Czesałam jego włosy, karmiłam usta, całowałam ręce. A on podnosił rękę i głaskał moje czoło. Pragnęłam go, pierwszy i ostatni raz pragnęłam kogoś tak poznać. I jestem pewna, że on nigdy wcześniej nie pożądał tak mocno innej kobiety, choć miał ich wiele. Nie przestawałam płonąć, a on dogasać.

Słudzy, którzy przynosili nam posiłki, patrzyli na mnie ze smutkiem, nie spełniałam pokładanych we mnie nadziei. Nie przywiozłam ze sobą lekarstwa, na które czekali. Ale on tak nie patrzył; miał w oczach inny smutek. Był wdzięczny, że w ostatnich chwilach, gdy wszyscy inni go opuścili, ja byłam blisko. Nocami nie spałam, tylko wpatrywałam się w niego. Nie tyle zasypiałam, co omdlewałam ze zmęczenia. Budził mnie pocałunkiem w czoło. Zbliżałam się do niego, ale śmierć była zawsze o krok przede mną.

Wokół nas przewijało się mnóstwo ludzi. Jego żony wykłócały się o następstwo tronu. O to, który syn, syn której matki, ma na nim zasiąść. Dowódcy przynosili meldunki, urzędnicy przedstawiali raporty. Magnaci prosili o rozstrzygnięcie sporów. A on załatwiał wszystkie te sprawy spokojnie i rzeczowo, tak obiektywnie, jakby nie miał z nimi nic wspólnego. Bo rzeczywiście, to ja, moje ciało było jedyną liną, jaka wiązała go jeszcze ze światem. Jedyną sprawą, jaką chciał tu jeszcze naprawdę załatwić. Ostatnią pieśnią do wyśpiewania. Decydował, przyjmował i rozstrzygał, nie wypuszczając mnie ze swoich objęć. A ja nawet nie patrzyłam w ich stronę, chowałam twarz w jego włosach; szeptałam cicho do jego ucha, chciałam, żeby to tak naprawdę mnie słyszał, nie ich. I on też tego chciał. Zagłuszałam ich głosy. Na te kilka dni zagłuszyłam dla niego cały świat. Byłam jego pożegnaniem. Nazywał mnie swoim Krzykiem. Swoją Abiszag.

Nie chciałam go wypuścić z rąk. Musieli użyć siły, żeby oderwać mnie od jego ciała. Od ciała, które ostygło. Dali mi pieniądze na podróż i powiedzieli, że mogę wracać do domu, moje zadanie dobiegło końca. Nie miałam, dokąd wracać. Matce musiałabym się przyznać do porażki, ojciec już mnie pożegnał. Zamieszkałam pod pałacem, przed jego bramą. Obok żebraków, matek więźniów, sprzedawców kwiatów. Tam przynajmniej nie trzeba było o niczym rozmawiać. Tam nikt nas nie widział, nikt nigdy nie patrzył. Wokół jeździły samochody, karetki na sygnale, ludzie rozmawiali, śmiali się i kłócili. Wszystko obok nas. Jakbyśmy zniknęli, jakby za naszymi plecami nie stał żaden pałac; nie było nigdy jego ani nas. Ani króla, ani jego armii, jego żon i synów. Ani jego Abiszag.

Gdzieś tam, bardzo daleko młody książę został królem i podobno pytał o mnie, chciał sprowadzić z powrotem do pałacu. Ale nikt nie wiedział, co się ze mną stało, a on już więcej nie zapytał.

Czytaj więcej

Jan Maciejewski: Cyniku, to do ciebie

* * *

Wyruszyłam przed świtem. Nie było już tak zupełnie ciemno, ale też nie do końca się przejaśniło. Nie musiałam się bać ciemności ani wstydzić tego, jak wyglądam. Miałam wciąż na sobie tamtą suknię, ale po wszystkich tych latach bezruchu wrosła we mnie jak mech w kamień. Tylko brud sprawiał, że nie byłam naga. Zaczęłam biec, byle dalej od pałacu. Nigdy nie odwróciłam głowy, ani razu nie obejrzałam się za siebie. Pamiętałam opowieści ojca, snute przy ognisku – o wyprawach w zaświaty, podczas których pod żadnym pozorem nie wolno się odwracać. Bo wtedy wszystko zostanie stracone, coś wysunie się z dłoni, upadnie na ziemię, ktoś się wymknie, zniknie – jest wiele, tak wiele słów oznaczających Stratę. Nie mogłam już wrócić po mojego króla, ale tak długo, jak nie oglądałam się za siebie, on nie zniknął do końca. Trzeba było czekać, i to robiłam. A pewnej nocy poczułam, że wrócił. Czuwałam do świtu, wyruszyłam chwilę przed.

Mijałam pijaków, powracających chwiejnym krokiem do domu; bezdomnych, śpiących w zakamarkach budynków; taksówkarzy opierających się plecami o auta, wpatrujących nieprzytomnie przed siebie. Nikt mnie nie widział, nabierałam odwagi. Na fotelu jednego z kawiarnianych ogródków leżał czerwony koc, wzięłam go sobie, okryłam nim. Była wczesna wiosna, musiałam się rozgrzać. Zanim na dobre wstał dzień, przeszłam całe miasto; za murami postanowiłam odpocząć. Powietrze stawało się ciepłe, ale nie chciałam zrzucać koca. Wstydziłam się.

Koło południa zrobiło się już tak ciepło, że nie byłam w stanie wytrzymać. Zrzuciłam koc. Suknia była jak nowa. Bardziej nawet jeszcze czerwona niż wtedy, przed wiekami. Obejrzałam się za siebie, pierwszy raz. Albo jakiś czar przestał działać, albo zaczął inny. Zobaczyłam wzgórze, zaczęłam słyszeć dochodzące stamtąd odgłosy, jakby ktoś leciutko, powoli przygłaszał radio. Pobiegłam.

Był tam. Nie miał na sobie szaty, ale na Jego ciele wypisany był dalszy ciąg zaklęć sprzed lat, druga część opowieści. Pisanej już nie złotymi i czerwonymi nićmi, tylko krwią. Podniosłam wzrok, spojrzeliśmy na siebie. Jego oczy. To nie były te same oczy, co wtedy, w pałacu, komnacie. Jak ci to wytłumaczyć… Jeśli tamte były partyturą, to te – symfonią. Król nie wrócił, to On był pierwszym z królów. Postawiony, zawieszony wyżej niż wszyscy inni. I patrzył na mnie. Tylko na mnie. Otworzył usta. Dobiegł do mnie, z daleka, sprzed wieków, głos posłańców: „On marznie”. Ale z góry, z tronu, spłynęło co innego: „Ja płonę”.

W niedużym, otaczającym go zbiegowisku słowa te wywołały pewne zamieszanie. „Chce pić. Powiedział, że jest spragniony, dajcie mu coś do picia”. Uwierz mi na słowo, ludzie otaczający umierających królów zachowują się zawsze tak samo. Nie rozumieją nic z tego, w czym biorą udział. Chcą załatwić swoje sprawy, dokończyć, co zaczęli. Podetknęli Mu więc coś na gąbce, tak by mógł zwilżyć wargi. Ale przecież Jemu nie o to chodziło. Patrzył na mnie, jakby oczekiwał, że chociaż ja go zrozumiem. Pojmę, czemu nie pije. Nie chciał zgasnąć. Postanowił, że spłonie do końca. I był wierny tej decyzji, musiał – taki był rozkaz króla.

Ludzie śmiali się, krzyczeli; część z nich, niewielka, płakała. Ale poznawałam to tylko po ich twarzach. Ktoś znowu – przegapiłam moment, w którym to się stało – wyłączył głos, ściszył radio. I w tej właśnie ciszy… Znałam tę melodię, to ją nucił umierający król. Ale Ten król nie śpiewał. Muzyka wydobywała się z niego, z popękanych ust, przebitych dłoni i nóg, płynęła z setek, tysięcy ran na Jego ciele. Melodia była ta sama, ale teraz śpiewał nie człowiek, tylko Wszechświat. Słyszałam śpiew planet, przypływy i odpływy morza wybijały rytm. Ta jedna pieśń, której próbują dosięgnąć wszystkie inne. Ale tylko wtedy, na tej górze, w Jego ranach. Każda z nich była inną struną, wszystkie miały właśnie taką długość, głębokość i kształt jak trzeba. Harfa krwawiła i o niej, krwi, też opowiadała pieśń. Ale nie każ mi dłużej o niej mówić, bo kiedy tylko zaczynam przekładać to brzmienie na ludzkie słowa, przestaję słyszeć dźwięki. To znak, że już za długo tu z tobą siedzę. Zaraz zacznę się zbierać.

Nie chciał zgasnąć, a ja tak bardzo chciałam przynieść Mu ulgę. Stałam się wiatrem. Podleciałam do niego i otarłam się o policzek. Owinęłam wokół nóg. Oparłam o pierś. Podmuch zwiększył płomień bólu, przyspieszył rozwój wypadków. Jak dogasający żar zbiera się w sobie i staje raz jeszcze, ostatni, płomieniem – tak wiatr, którym byłam, pozwolił Mu wydać ostatni krzyk. Nie przerwał pieśni – należał do niej. Zakończył ją. Ostatni akord; dźwięk, którym nabrzmiewały wszystkie poprzednie. Eli, Eli, lema sabachthani?

* * *

Chciałem zapytać, co się z nią potem stało. Dlaczego przyszła akurat teraz i w jakim celu mi to wszystko opowiedziała. Ale zanim zdążyłem otworzyć usta, spojrzała na mnie. Uśmiechnęła się i pokręciła głową. Po czym wstała i ruszyła przed siebie.

Nawet się nie przedstawiła. Kim więc była ta piękna pani? Nie wiem. Choć się domyślam.

Św. Jan od Krzyża, „Pieśń duchowa”

Jest na krakowskich plantach pewien zaułek. U wylotu ulicy Świętego Marka, ze stojącym pośrodku pomnikiem Lilli Wenedy. Przychodzę tam za każdym razem, kiedy nie mogę zasnąć. Albo kiedy próbuję skończyć nocą pisanie tekstu, albo kiedy właśnie mi się to uda i chcę w ten sposób przyznać sobie nagrodę. Tak naprawdę każdy powód jest dobry, by tutaj przyjść. Ale tylko nocą, za dnia to miejsce traci cały swój urok. Może należałoby powiedzieć: „czar”. Bo kiedy w półmroku latarni patrzy się na kamienną, oplataną wężami Lillę, zdaje się, że poza tymi gadami wije się wokół jej łydek fragment z przedmowy do dramatu Słowackiego, jego listu do Zygmunta Krasińskiego: „Zaprawdę ci powiadam, jam tych mar nie wołał – przyszły same; przyprowadziła je z sobą biała Lilla Weneda”.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi