Jan Maciejewski: Ryszarda Legutki powrót z Syrakuz

Nauczył nas, co mamy odrzucać, czym gardzić i czego się brzydzić – i to jest ogromnie cenna wiedza, piszę to bez cienia ironii. Jest u niego wielki niesmak do zepsutej polis, brakuje tęsknoty za polis prawdziwą. Doskonałego i nieśmiertelnego wzorca, dobrze urządzonego państwa na wzór właściwie ukształtowanej duszy.

Publikacja: 01.03.2024 17:00

Jan Maciejewski: Ryszarda Legutki powrót z Syrakuz

Foto: PAP/Karol Zieniewicz

A jeśli ktoś z państwa jeszcze „Gorgiasza” nie czytał, to bardzo proszę w tej chwili opuścić salę i nie wracać tutaj do momentu, aż zmażecie tę plamę na honorze. – Siedzieliśmy wszyscy jak trusie, choć był dopiero koniec listopada, do egzaminu zostało jeszcze sporo czasu i dam głowę, że większość z nas „Gorgiasza” miała jeszcze przed sobą. Na pewno wszyscy ci, których spotkałem w instytutowej bibliotece tuż po wykładzie z filozofii starożytnej, ukradkiem chowający dialog Platona do plecaków. Z profesorem Legutką nigdy do końca nie było wiadomo, czy żartuje; zwłaszcza studenci pierwszego roku byli pod tym względem nieco upośledzeni. Tamtego wieczora czytałem więc „Gorgiasza”, dialog zaczynający się od słów „Wojna i bitwa”, opowiadający o wypowiedzeniu zepsutemu społeczeństwu wojny przez Sokratesa. Było dla mnie wówczas więcej niż oczywiste, że Ryszard Legutko jest jego kolejnym wcieleniem. Nie tylko ze względu na nieuchwytne, ale też nieodparte fizyczne podobieństwo do Ateńczyka – jakąś dziwną grę rozegraną przez ironię, dystans i zniesmaczenie w trójkącie między oczami, nosem i ustami. Kluczem do podobieństwa, jego esencją było pierwsze zdanie „Gorgiasza”. Bo pisanie Legutki jest kolejną bitwą tej samej wojny; trwającego 2500 lat ruchu oporu przeciwko nieuporządkowaniu i duchowej śmierci polis.

Czytaj więcej

Jan Maciejewski: Dopóki mamy ciała

Tak, jest w nim opór, klarowna i doskonale uargumentowana niechęć wobec wszystkiego, co brudne, złe i fałszywe; nienawiść do mniemań, cieni na ścianie jaskini, a raczej do tego, że tak łatwo się nimi zadowalamy. Tego wszystkiego uczy nas Legutko, nie tylko swoich studentów, ale też wszystkich, którzy go czytają – bo przecież prawdziwy filozof jest też zawsze nauczycielem, kierownikiem dusz. Za sprawą Legutki polski konserwatyzm zasnuł się mgłą zniechęcenia, niebezpiecznie zbliżając się do granicy rozpaczy. Nauczył nas, co mamy odrzucać, czym gardzić i czego się brzydzić – i to jest ogromnie cenna wiedza, piszę to bez cienia ironii. Ale zabrakło w tej myśli – a może obok niej, kogoś z równym mu rozmachem i warsztatem – tego, co jest właściwą treścią platońskiego ruchu oporu. Zachwytu, Erosa unoszącego duszę, skierowującego ją ku światłu, wyrywającego z pazurów mniemań i domysłów, napełniającego tęsknotą za Prawdą. Jest wielki niesmak do zepsutej polis, brakuje tęsknoty za polis prawdziwą. Doskonałego i nieśmiertelnego wzorca, dobrze urządzonego państwa na wzór właściwie ukształtowanej duszy.

Tego wszystkiego uczy nas Legutko, nie tylko swoich studentów, ale też wszystkich, którzy go czytają – bo przecież prawdziwy filozof jest też zawsze nauczycielem, kierownikiem dusz. 

Podobno gdy Martin Heidegger powrócił do uniwersyteckich kolegów po krótkiej karierze nazistowskiego rektora, jeden z nich przywitał go słowami „Widzę, że już wrócił pan z Syrakuz”. Było to nawiązanie do słynnego epizodu z życia Platona: jego pobytu w Syrakuzach właśnie, gdzie próbował on kształtować intelektualnie tamtejszego tyrana. I była to próba – jak właściwie każda tego rodzaju na przestrzeni wieków – nieudana. Ani z Jarosława Kaczyńskiego żaden tyran, ani też zakończona przed kilkoma dniami przygoda Legutki z polityką nie była efektem jego ukrytej „tyranofilii”. A jednak trudno oprzeć się wrażeniu, że krakowski filozof opuści nie tyle Brukselę, ile Syrakuzy. I że przywiezie stamtąd niewiele więcej niż wszyscy jego poprzednicy, śmiałkowie podejmujący się straceńczej misji zawładnięcia czy choćby ukształtowania duszy władcy. Za każdym razem nie udaje się jednak z jakiegoś innego powodu.

Tym razem pewnie dlatego, że „tyran” i jego „Platon” byli do siebie zbyt podobni. Zawiązali sojusz zniesmaczonych. A w tego rodzaju sprzysiężeniach ironia niebezpiecznie zaczyna orbitować w kierunku cynizmu. Jest tam miejsce na spryt, ale nie ma go na marzenie. Ciemna mgła zniechęcenia zasnuwa wylot z jaskini. Jest Tanatos, brakuje Erosa.

A jeśli ktoś z państwa jeszcze „Gorgiasza” nie czytał, to bardzo proszę w tej chwili opuścić salę i nie wracać tutaj do momentu, aż zmażecie tę plamę na honorze. – Siedzieliśmy wszyscy jak trusie, choć był dopiero koniec listopada, do egzaminu zostało jeszcze sporo czasu i dam głowę, że większość z nas „Gorgiasza” miała jeszcze przed sobą. Na pewno wszyscy ci, których spotkałem w instytutowej bibliotece tuż po wykładzie z filozofii starożytnej, ukradkiem chowający dialog Platona do plecaków. Z profesorem Legutką nigdy do końca nie było wiadomo, czy żartuje; zwłaszcza studenci pierwszego roku byli pod tym względem nieco upośledzeni. Tamtego wieczora czytałem więc „Gorgiasza”, dialog zaczynający się od słów „Wojna i bitwa”, opowiadający o wypowiedzeniu zepsutemu społeczeństwu wojny przez Sokratesa. Było dla mnie wówczas więcej niż oczywiste, że Ryszard Legutko jest jego kolejnym wcieleniem. Nie tylko ze względu na nieuchwytne, ale też nieodparte fizyczne podobieństwo do Ateńczyka – jakąś dziwną grę rozegraną przez ironię, dystans i zniesmaczenie w trójkącie między oczami, nosem i ustami. Kluczem do podobieństwa, jego esencją było pierwsze zdanie „Gorgiasza”. Bo pisanie Legutki jest kolejną bitwą tej samej wojny; trwającego 2500 lat ruchu oporu przeciwko nieuporządkowaniu i duchowej śmierci polis.

Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi