Dla mnie jako socjologa ciekawe było obserwowanie posłów z innych krajów. Zaskoczył mnie konformizm polityczny europosłów i to, że tak się strasznie boją opinii mediów. Zaskoczył mnie też brak klasy niektórych komisarzy. Uderzył mnie fakt, że Parlament Europejski to jest instytucja, w której interesy narodowe bardzo mocno się ścierają. Od lat zajmowałem się Niemcami, a jednak dopiero w Parlamencie Europejskim zobaczyłem taką rywalizację między socjaldemokratami a chadekami niemieckimi. Wiadomo, że to są rywalizujące partie, ale nie miałem pojęcia, że do tego stopnia się nie lubią, choć potem tworzą „wielką koalicje”. Fascynujące było obserwowanie procesu podejmowania decyzji. Najważniejsza część polityki europejskiej odbywa się za starannie zasuniętą kotarą.
U nas wszystko jest na widoku.
Dlatego Polacy są tak bardzo poekscytowani polityką. W Unii Europejskiej to byłoby nie do pomyślenia. Żaden dziennikarz nie poluje na europosłów na korytarzach lub w toalecie. Znam jeden artykuł, który pokazywał w pewnym przybliżeniu, jak np. działał sztab ludzi Ursuli von der Leyen, szefowej Komisji Europejskiej. Kiedyś pewien dziennikarz niemiecki powiedział mi – musi pan porozmawiać z panem X, bo to jest jeden z najważniejszych Niemców w Brukseli. To nie było nazwisko, które znałem. Hierarchia unijna jest zupełnie inna, niż nam się wydaje. Patrzymy na komisarza, a być może bardziej istotny dla określenia polityki unijnej jest dyrektor generalny. Fascynujący jest sposób ucierania się interesów i podejmowania decyzji – inny niż w naszej, krajowej polityce.
Skoro tak, to dlaczego powiedział pan, że Bruksela zagraża nam tak samo jak Rosja, co wywołało ogromną burzę w kraju?
Bo tak. Centralizacja Unii, to, że podejmuje ona coraz więcej strategicznych decyzji, które my musimy implementować – to ograniczenie polskiej suwerenności. Jeżeli powstanie superpaństwo europejskie, to jaką rolę będzie odgrywał polski rząd i polski parlament? Będą organami regionalnymi. W zasadzie już teraz Sejm stał teatrem, a nawet karczmą. A co będzie dalej? Nasz udział w zarządzaniu Unią, w podziale władzy jest bardzo mały. Pracując w komisji ITRE, widziałem, że mój kolega z innego kraju znacznie wcześniej wiedział, jakie akty legislacyjne są tam przygotowane. Zapewne kontaktował się z wysokimi urzędnikami ze swojego kraju. My nie mamy żadnego wyższego urzędnika w Komisji Europejskiej, poza komisarzem, który zmienia się co kadencję.
Nawet jeżeli jest tak, jak pan mówi, to nie powód, żeby zrównywać Brukselę z Rosją.
No przecież nie chodziło mi o to, że Bruksela nas najedzie. Chodziło mi o podmiotowość w podejmowaniu decyzji. Poza tym w stosunku do Rosji wiemy, co mamy robić. Jeżeli mamy się bronić przed rosyjskim agresorem, to musimy mieć silną armię. Tę wiedzę mamy w naszym DNA. A stosunek do Rosji to jedyna rzecz, która łączy całą naszą scenę polityczną. W Polsce bycie prorosyjskim jest kompromitujące. Natomiast z zagrożeniem dla suwerenności przez poszerzenie się władzy unijnych instytucji sobie nie radzimy. Nie mamy wyższych urzędników, wybieramy do Parlamentu Europejskiego ludzi, którzy są tam niespecjalnie przydatni, nie rozumiemy różnych mechanizmów podejmowania decyzji i nie wpływamy na nie w wystarczającym stopniu. Intelektualnie i organizacyjnie nie dajemy sobie z tym rady.
Robert Kwiatkowski: Lewica zdradziła wyborców i członków partii
Kosiniak-Kamysz z Hołownią odnieśli sukces, dzięki któremu Nowa Lewica mogła wejść do rządu mimo naprawdę słabego wyniku wyborczego. Teraz ma masę stanowisk do obsadzenia. Ale jakie istotne sprawy załatwiła? - mówi Robert Kwiatkowski, były poseł Nowej Lewicy i były prezes TVP.
Mieliśmy szefa Rady Europejskiej.
Jego znaczenie w polityce europejskiej było znikome. To były tylko pozory władzy. Pamiętam, że w 2014 roku, gdy po raz pierwszy wszedłem do Parlamentu Europejskiego, byłem zaskoczony nieobecnością polskich podmiotów, organizacji, urzędników. Nie mamy nawet think tanków. Węgrzy są w Brukseli bardzo obecni, a Polacy prawie nie. Być może dlatego, że praca w Brukseli jest traktowana jak synekura. Państwo dziennikarze jeszcze to wzmacniają, bo zamiast oceniać pracę europosłów, piszą tylko o ich dochodach. A media kształtują świadomość wyborców.
Nikt tak nie dzieli włosa na czworo. Ludzie słyszą Bruksela równa się Rosja.
Taka jest polska polityka, że nic nie można powiedzieć. Rozumiem, że ktoś się może ze mną nie zgadzać, tylko niech polemizuje z moim argumentem, a nie ze swoim wyobrażeniem tego, co powiedziałem. Dodam, że jeżeli chodzi o Rosję, to w Parlamencie Europejskim brałem udział w negocjacjach w sprawie objęcia Nord Stream 2 regulacjami europejskimi. Byłem posłem sprawozdawcą przełomowego aktu legislacyjnego, dotyczącego utworzenia Europejskiego Funduszu Obronnego. W tej kadencji brałem udział w pracach nad rozporządzeniem o wspólnych zakupach amunicji oraz o wzmacnianiu produkcji amunicji w Europie. Komisarz ds. rynku wewnętrznego Thierry Breton na koniec kadencji podziękował mi za moją działalność. Jeżeli ktoś chce mnie oceniać, niech najpierw sprawdzi, co robiłem.
Parlamentem Europejskim wstrząsały w ostatniej kadencji skandale korupcyjne. Co mówili na ten temat deputowani?
Wszędzie obowiązuje zasada Neumana, czyli bronimy swoich. Pewien wysoki urzędnik Parlamentu Europejskiego powiedział mi, że jest oczywiste, iż zawsze skrupulatnie sprawdzane są finanse posłów z frakcji opozycyjnych, a ci z frakcji proeuropejskich traktowani są znacznie bardziej liberalnie. Bardzo często politycy europejscy wypierają się jakiejkolwiek odpowiedzialności za podejmowane kiedyś decyzje i strategie. Przykładowo wypierają się swojej prorosyjskości.
Ryszard Czarnecki: W ZChN przełamywaliśmy wiele tabu
Jarosław Kaczyński i Porozumienie Centrum wygrali ze Zjednoczeniem Chrześcijańsko-Narodowym walkę o rząd dusz na polskiej prawicy, ale z drugiej strony przejęli też dużą część programu ZChN i przesunęli się na prawo - mówi Ryszard Czarnecki w 100. rocznicę urodzin prof. Wiesława Chrzanowskiego.
Czy pana zdaniem PiS prowadziło rozsądną politykę w Unii Europejskiej?
Moim zdaniem popełnialiśmy jeden błąd. Byliśmy o wiele bardziej radykalni w retoryce niż w działaniach. Wolałbym, żeby było odwrotnie. Żebyśmy byli stanowczy tam, gdzie realnie powinniśmy bronić naszych interesów, a słów używali łagodniejszych. Natomiast jeżeli chodzi o naszych krajowych konkurentów politycznych, to oni w ogóle nie zdradzają żadnych większych ambicji. Oni tylko dostosowują się do głównego nurtu.
Czyli pan potwierdza tezę krytyków Mateusza Morawieckiego, że wygłaszał płomienne przemówienia w Polsce, a w Brukseli wszystko podpisywał?
W niektórych sytuacjach mogliśmy się zachować bardziej twardo, niektórych rzeczy nie powinniśmy podpisywać. Z drugiej strony bardzo często Suwerenna Polska niepotrzebnie prowokowała konflikty. Przesadzała też z możliwością wetowania, bo w rezultacie te weta stawały się tylko głosem odrębnym, a nie żadnym realnym sprzeciwem. Dlatego żadnej ze stron sporu w Zjednoczonej Prawicy nie przyznaję stuprocentowej racji. Łatwiej by mi było przystać do którejś frakcji i powiedzieć, że winny jest Zbigniew Ziobro, bo wkładał kij w szprychy, albo Mateusz Morawiecki, bo wszędzie ustępował. Były takie momenty, kiedy mogliśmy coś więcej uzyskać. Mogliśmy przeciągać na przykład sprawę wieloletnich ram finansowych, niekoniecznie ratując prezydencję niemiecką, żeby ten budżet przyjęła. Ale polityka polega na podejmowaniu decyzji w sytuacjach złożonych i niejasnych, gdy nie do końca wiadomo, jak się rozwiną. Dlatego jest wielką sztuką i wymaga dużych kwalifikacji oraz ogromnego szczęścia. Samą retoryką niewiele się załatwi.