Na tych już nieistniejących schodach 12 marca 1679 roku, a więc co do dnia 345 lat temu, pojmano, wychodzącą z mojej Notre Dame Catherine Deshayes, która przeszła do kronik jako La Voisin, a więc Katarzyna Sąsiadowa. Moja sąsiadka sprzed 333 lat, akuszerka i aborterka, satanistka, czarownica i morderczyni, poddana rutynowym wówczas torturom, przyznała się do rozlicznych przestępstw i zbrodni, co dało początek tak zwanej aferze trucicielskej, wywołując wielką falę – istne tsunami – aresztowań. Przed nadzwyczajnym trybunałem stanęło 442 oskarżonych. Wydano 104 wyroki, w tym 36 kar śmierci, 5 dożywotnich zesłań na galery i 23 łagodniejsze banicje. La belle époque! Po trzech latach, z wersalską elegancją, to, co pozostało, zamieciono pod dywan – w 1682 r. na rozkaz królewski Chambre ardente uległa rozwiązaniu.
Zbrodniarka zadenuncjowała cały świat, z wyjątkiem jednej osoby – markizy de Montespan, kobiety, która zrodziła Ludwikowi XIV więcej dzieci niż prawowita małżonka Maria Teresa, synowa Anny Austriaczki. De Montespan to oczywiście absolutna celebrytka, gwiazda nie tylko w podręcznikach historii. Na jej temat powstało wiele dzieł wszelkiego genre’u, włączając mangę i komiksy. Z Bogiem sprawa, jeśli bywała w moim kościółku, gorzej, że jej stopa stawała pewnie w opulentnej posiadłości La Voisin dwa kroki ode mnie, przy rue Beauregard 25. Piękna markiza była artystycznie uzdolniona, na wysokim poziomie intelektualnym konwersowała z madame de Sevigné i St-Simonem, przyjaźniła się z Corneillem i Racine’em, była protektorką La Fointaine’a i Moliera. Być może o pomoc mojej niesławnej sąsiadki faworyta królewska zabiegała, aby zdobyć afrodyzjak o cudownym działaniu, który na długie lata zabezpieczyłby jej względy Króla Słońce. Nie musiała to być od razu trucizna, niepozostawiająca śladów w organizmie otrutej rywalki. Już nie mówiąc o spisku w celu otrucia monarchy. Po odkryciu jej kontaktów z notoryczną trucicielką, Montespan straciła status najwyższego uprzywilejowania i usunęła się na prowincję.
Oprócz tego, że była mecenaską tragika, co to ma wspólnego z inscenizacją „Bereniki” z Isabelle Huppert w roli głównej? Ano to, że trucicielka oskarżyła także boskiego Racine’a o morderstwo lub zlecenie morderstwa. Ofiarą miała być Mademoiselle du Parc, nieślubna partnerka tragika. Marquise-Therèse de Gorla, która przeszła do historii jako Markiza du Parc, markizą była z imienia, jakie dał jej ojciec, handlarz i animator na jarmarkach w okolicach Lyonu. Obejrzawszy przypadkiem spektakl Moliera, dwudziestolatka przyłączyła się do jego trupy, wkrótce poślubiła komedianta używającego pseudonimu du Parc, i już kilka lat później występowała przed królem jako Hipolita. Do charyzmatycznej piękności wzdychało wielu znakomitych, bracia Corneille pisali do niej i o niej elegie, jeszcze nim stała się gwiazdą, tak trupy Moliera z Palais Royal, jak i tej z Domu Burgundzkiego. Wcześnie owdowiawszy, związała się z Racine’em. Z myślą o niej napisał tragedię „Andromacha”, w ślad za czym niewątpliwie poszłyby kolejne role tytułowe, gdyby du Parc, wówczas 35-letnia, nie zmarła w następstwie poronienia, zapewne umyślnego. Ale o jej zamordowaniu przez Racine’a nie mogło być mowy. La Voisin pomyliła ją z inną du Parc. Na szczęście, choć nakaz aresztowania poety został już wydany, śledczy, nabrawszy podejrzenia, że Racine chyba nie jest mordercą, uprościł sobie śledztwo, odkładając na bok nakaz aresztowania. Nie wiem, czy dziś coś podobnego mogłoby się zdarzyć. Może na Korsyce?
Francuski licealista zapytany o „Berenikę” natychmiast wyrecytowałby, że to klasycystyczna tragedia uderzająca pięknem języka, absolutny szczyt poezji na scenie. Dodając, że w pięknych słowach tragik zawarł tak swoją erudycję, jak i przejścia, których nie oszczędziło mu życie. Estetyczne zwycięstwo poety nad cierpieniem i brudem egzystencji przypieczętowała doskonałość wiersza dwunastozgłoskowego z regularnie respektowaną średniówką – niedoścignionych i nieśmiertelnych racine’owskich aleksandrynów.
„Berenika” jest sztuką niezwykle statyczną, wszystko dzieje się w przedpokoju, by przejąć skrót myślowy Rolanda Barthesa, „w przestrzeni słowa”. W tragedii nie trzeba krwi ani martwych ludzi – pisał w przedmowie autor – wystarczy wzniosła akcja, heroiczni aktorzy, pasje, które poruszają duszą oraz odczucie owego majestatycznie szlachetnego smutku – źródła tragicznej przyjemności.
Do dziś „Berenika” tak jest przyjmowana. Dopasowując się nieco do XXI wieku, podobnie wypowiadali się twórcy inscenizacji w paryskim teatrze Bouffes du Nord w 2008, Carole Bouquet i Lambert Wilson. Bouquet elokwentnie wyjaśniała w telewizji, że swe główne zadanie widzi w tym, żeby spróbować przekazać piękno tego języka i emocję, która idzie z nim w parze, bo oczywiście piękno nie wystarcza, trzeba też emocji, która rodzi się z tego języka. Natomiast Wilson z precyzją eksplikował, że dylemat sztuki wiąże się z wyborem: miłość czy władza?