Naród. Pojęcie, które traci na znaczeniu

Współczesny naród może stawać się coraz bardziej wspólnotą lęku, która będzie próbowała budować swoją tożsamość na resentymencie i poczuciu jedynie wyobrażonej, symbolicznej siły.

Publikacja: 04.11.2022 10:00

Naród. Pojęcie, które traci na znaczeniu

Foto: Wojciech Kryński/Forum

Zbliżające się wielkimi krokami Święto Niepodległości od kilkunastu lat kojarzy się głównie z marszem organizowanym przez środowiska narodowe. Choć największe zadymy towarzyszyły temu wydarzeniu u progu drugiej dekady XXI wieku, czyli bez mała dziesięć lat temu, a sam Marsz Niepodległości nie budzi już takich emocji, to z pewnością wieczorne, główne wydania serwisów informacyjnych rozpoczną się od komunikatów o tym, że jak co roku było bezpiecznie (media rządowe) lub jak co roku były burdy (media opozycyjne). Trudno się więc emocjonować samym pochodem – ot, różne strony politycznego sporu muszą po raz kolejny odegrać swe role w polskim teatrze politycznym.

Tegoroczny marsz jest jednak ciekawy z innego powodu. Narodowcy będą szli ulicami Warszawy pod hasłem „Silny naród, wielka Polska”. Warto się nad nim zatrzymać choćby dlatego, że w ostatnich miesiącach przyjęliśmy miliony uchodźców z Ukrainy, spośród których wielu zostanie w naszym kraju i będzie współtworzyć polskie społeczeństwo. Nie ma już wielu miejsc, w których Ukraińców by nie było. Szacunki są różne, ale można założyć, że obecnie przebywa w Polsce ok. 2,5 mln naszych sąsiadów zza Buga. Jeśli dodamy do tego uchodźców z Białorusi, a także pracowników z innych państw byłego ZSRR czy krajów Azji Południowo-Wschodniej, prawdopodobnie co dziesiąty mieszkaniec naszego kraju nie jest etnicznym Polakiem. Bez wątpienia są już jednak takie dzielnice Warszawy, Krakowa, Wrocławia czy Gdańska, gdzie ten odsetek jest wyraźnie wyższy. Słychać to na ulicach, w komunikacji publicznej, w urzędach i szkołach.

Czym w ogóle jest naród (a dokładniej – czym będzie się stawać), a co za tym idzie, czym jest państwo, które w jakimś sensie uzasadnia jego istnienie i determinuje jego kształt w mniejszym lub większym stopniu? Skupię się głównie na pierwszym ze wspomnianych wątków, ale nie chciałbym, aby choć na chwilę umknął nam ten drugi.

Czytaj więcej

Edukacja na rozdrożu. Nauka w szkole, czy nauka w domu

Język jako granica

Rozważania te chciałbym rozpocząć od osobistej refleksji. W ostatnich miesiącach dość często bywałem na pograniczu – polsko-czeskim, polsko-ukraińskim, polsko-słowackim i polsko-niemieckim. Po raz pierwszy w życiu tak mocno uderzyła mnie kwestia umowności tych linii na mapie. W sumie co to za różnica, czy jestem po jednej, czy też po drugiej stronie strumyczka, rzeki albo górskiej ścieżki.

Oczywiście funkcjonowanie w strefie Schengen bardzo ułatwia takie spostrzeżenie, bo w gruncie rzeczy można się przemieszczać i nawet się nie zorientować, po której stronie tej „magicznej” linii człowiek się znajduje. Nawet jeśli intuicyjnie jej szukam, to dla kilkuletnich dzieci to, czy drzewo stoi po polskiej, czy też po słowackiej stronie, nie ma żadnego znaczenia. Ważne, że to brzoza, dąb, świerk, jarzębina. Ważne, że to ładny dom, ładny widok, ładna droga. Dla ludzi z Cieszyna czy Słubic kwestia przekroczenia granicy to w gruncie rzeczy konieczność przejścia przez most na drugą stronę rzeki. Tak samo jak dla mieszkańców Warszawy czy Krakowa przejście z jednej strony Wisły na drugą. Zgoda, we Frankfurcie nad Odrą czy czeskim Cieszynie mówią innym językiem, ale jedziemy tam na zakupy albo do fryzjera tak, jak byśmy byli u siebie. Tak jak byśmy jechali na warszawską Pragę czy krakowskie Podgórze na zapiekanki.

Zdaję sobie sprawę, że dla wielu czytelników powyższa opowieść może jawić się jako naiwna. Także dlatego, że przecież w każdym państwie funkcjonują różne porządki prawne.

W końcu z jakiegoś powodu wielu naszych rodaków zakłada firmy w Czechach. Wszystko to prawda. Warto sobie jednak zadać pytanie, co tak bardzo różni mieszkańców polskiego i czeskiego Cieszyna, a zarazem łączy Polaka z Cieszyna i Polkę ze Słupska. Albo co dzieli mieszkanki Słubic i Frankfurtu nad Odrą, a łączy słubiczankę i kogoś z Sanoka. Tym czymś, poza wspomnianym porządkiem prawnym, jest w zasadzie wyłącznie język i to, co się z nim wiąże – w myśl Wittgensteinowskiej maksymy o granicach świata determinowanych granicami języka. Prowokacyjnie zapytałbym jednak, czy język współczesnych lekarzy, prawników, programistów lub menedżerów z różnych krajów nie determinuje ich granic bardziej niż sam język literacki?

Co więcej, już nawet tak podstawowe doświadczenia, jak bożonarodzeniowe zwyczaje czy obrzędy religijne, odróżniają różne regiony kraju. Msza w niemieckim Akwizgranie budziła u mnie mniejsze zdumienie niż ta sama msza w moim górnośląskim kościele parafialnym u kolegi ze studiów, który pochodził z Podkarpacia (dla wyjaśnienia, był zszokowany zwyczajem tzw. opfergangu). Mnie z kolei w Niemczech łatwiej było śpiewać niemieckie słowa do znanych mi z Polski melodii pieśni, niż próbować śpiewać słowa tych samych pieśni do zupełnej innych melodii, kiedy przeprowadziłem się do Krakowa.

Ktoś może zarzucić, że to wyjątkowa specyfika Górnego Śląska. Ale czy na pewno? Rozumiem, że zawsze można odwoływać się do dziedzictwa kulturowego – mieszkaniec czeskiego Cieszyna czy Frankfurtu nad Odrą nie wydeklamuje „Litwo, Ojczyzno moja”, a Górnoślązak wykształcony w polskiej szkole już tak. Pytanie jednak, czy faktycznie znajomość dzieł Mickiewicza i Słowackiego, która przecież wcale powszechna i pogłębiona nie jest, czyni z nas jakąś wyjątkową wspólnotę? Czy też podobnie jak ma to miejsce w przypadku tych linii na mapie – to tylko kwestia naszej wyobraźni, skoro naród, podobnie zresztą jak wiele innych „wielkich” źródeł naszej tożsamości, jest wspólnotą wyobrażoną?

Wspólnotowa konkurencja

Mam nadzieję, że Tomasz Ociepka z Klubu Jagiellońskiego wybaczy mi przywołanie jego zaiste pięknego wywodu z naszej rozmowy o tym, czym współcześnie jest naród. Napisał on tak:

„Naród to wspólnota losu i kultury. Z kucem spod Leszna łączy Cię doświadczenie codziennego obcowania z równinnym krajobrazem, męki przy próbie wyjęcia jednej chusteczki z wachlarza w restauracji, historia rodzinna mniej lub bardziej pokiereszowana przez wojnę, nieodgadniony sposób numeracji miejsc w PKP i źle zamontowana deska od kibla, wspomnienie katastrofy smoleńskiej, 22 jako numer kierunkowy do Warszawy, melancholia wywołana mizerią polskiej piłki, przynajmniej rudymentarna znajomość disco polo, pamięć lampionu noszonego na roraty, świadomość rangi Konkursu Chopinowskiego, a także całego szeregu głupich przesądów z progiem, drabiną i miesiącem z »r« w nazwie, rozpoznanie »Reksia«, »Bolka i Lolka«, głosu Dariusza Szpakowskiego i Krystyny Czubówny, twarzy Maryli Rodowicz i Jana Miodka, meblościanka, ogródki działkowe i adidas jako rodzaj buta, a nie marka. Z Boliwijką nie pożartujesz o pijaństwie Kwaśniewskiego, nie przerabiała »Lalki« na polskim, nie złapie grepsu z »Seksmisji« ani »Dnia świra«, będziesz musiał jej tłumaczyć łamanie się opłatkiem na Wigilię, romantyzm to dla niej epoka artystyczna jak każda inna”.

Podejrzewam, że wielu ta wyliczanka doprowadziła co najmniej do uśmiechu na twarzy. Sęk w tym, że te wszystkie doświadczenia mają charakter pokoleniowy. Współcześni nastolatkowie, choć znają Roberta Makłowicza, nie będą już uśmiechać się, kiedy próbując posmarować kanapkę masłem, usłyszą „trzeba skrobać, bo zmarznięte”. Zrobiłem zresztą test na przedstawicielach młodego pokolenia, z nie tak całkiem niskim kapitałem kulturowym, i dla nich większość wspomnianych w powyższym wywodzie doświadczeń była obca, niezrozumiała lub zgoła nieznana.

Jednocześnie nie wykluczam, że niektórzy współcześni nastolatkowie z Katowic czy Bydgoszczy za sprawą zmian klimatycznych i ich możliwych skutków odczuwają większą wspólnotę losu ze swoimi rówieśnikami z zagranicy niż przedstawicielami starszych pokoleń Polaków. Nie mam zresztą wrażenia, aby było to coś szczególnie nadzwyczajnego. Jeszcze 200 lat temu arystokracja tworzyła wspólnoty ponadnarodowe, ale czy dziś „kasty” prawnicze, programistyczne, korporacyjne etc. nie są przypadkiem silniejszymi wspólnotami losu niż wspólnota narodowa? Weźmy choćby środowisko sędziowskie, które w jakimś sensie „gra” dziś przeciw własnemu państwu narodowemu wspólnie ze swoimi kolegami i koleżankami z Niemiec, Francji czy Belgii. Albo osoby pracujące w międzynarodowych korporacjach, które przez większą część dnia funkcjonują w otoczeniu międzynarodowym, gdzie kwestia języka polskiego nie odgrywa już tak wielkiego znaczenia.

Można wręcz zaryzykować tezę, że wraz z postępującą globalizacją (nawet mimo jej obecnego wyhamowania) i rozwojem technologicznym będziemy mieć do czynienia z wyłanianiem się coraz większej liczby ponadnarodowych wspólnot, które będą konkurować z narodem.

Oczywiście nie jest tak, że przynależymy tylko do jednej wspólnoty. Możemy równolegle funkcjonować w wielu realnych wspólnotach na poziomie lokalnym, jak i wyobrażonych wspólnotach na poziomie globalnym. Nie da się też wykluczyć, że z jakiegoś powodu bardziej kosmopolityczne co do zasady elity będą widzieć swój interes w grze wspólnie z własną wspólnotą polityczną. W rzeczywistości państwa półperyferyjnego, jakim jest Polska, dotyczy to jednak zwykle wąskiej grupy menedżerów sektora finansowego, którzy połapali się, że na Zachodzie odbijają się od szklanego sufitu. Dla akademików, prawników, lekarzy, dziennikarzy, polityków i przedstawicieli innych „elitarnych” zawodów takie podejście nie jest już dominującą strategią, co zresztą wyróżnia nas od państw należących do centrum – ich elitom znacznie częściej opłaca się grać na własny interes narodowy.

Jeśli jeszcze wyobrazimy sobie, że w perspektywie kilkunastu lat pojawi się technologia umożliwiająca tłumaczenie w czasie rzeczywistym języka mówionego, kwestia różnic językowych, a tym samym znaczenie samego języka będą odgrywały o wiele mniejszą rolę niż dziś. Tym bardziej że żyjemy w globalnej popkulturze, oglądamy te same seriale i funkcjonujemy w coraz bardziej zbliżonych imaginariach. Nie twierdzę, że będzie to oznaczać wyłonienie się wspólnoty globalnej, ale już zupełnie spokojnie umiem sobie wyobrazić wspólnotę europejską, dla której punktem odniesienia będzie jakaś forma państwowości w postaci UE. To zresztą argument za tym, że Unia przetrwa, choć wciąż nie wiadomo, w jakiej postaci, bo pojawiła się już niemała grupa, która utożsamia się z europejskim „państwem”.

Czytaj więcej

Blaski i cienie zielonego konserwatyzmu

Postrzeganie klasowe

Wspominam o tym wszystkim, aby pokazać dwie kluczowe w moim odczuciu tezy. Po pierwsze, naród nie jest rzeczywistością statyczną. Co prawda ludzie od zawsze tworzyli jakieś wspólnoty, ale jednak naród w obecnej postaci, tak jak go współcześnie rozumiemy, to historia ostatnich 150–200 lat. Co więcej, czym innym naród był dla naszych pradziadków, czym innym dla naszych rodziców i zapewne czym innym będzie dla naszych dzieci i wnuków. Tym bardziej że dynamika zmian społecznych za sprawą wspomnianych procesów, takich jak globalizacja i rewolucja technologiczna, bardzo przyśpieszyła.

Przekładanie historycznych kategorii na obecną, a zwłaszcza przyszłą rzeczywistość nie jest szczególnie szczęśliwą strategią. Choćby dlatego, że będzie to coraz bardziej niezrozumiałe dla członków wspólnoty, którą chcemy tworzyć. Nawet jeśli kilka lat temu zapanowała moda na żołnierzy wyklętych, którą Zjednoczona Prawica próbowała wykorzystać, moda ta zgasła równie szybko, jak się pojawiła. A stało się tak, bo najzwyczajniej w świecie opowieść o żołnierzach wyklętych nie daje prostych odpowiedzi na współczesne wyzwania, z którymi mierzy się młode pokolenie. To może być atrakcyjne przez kilka sezonów, niczym marynarki w kratkę albo dziurawe spodnie. Postawiłbym nawet tezę, że jeśli naród ma przetrwać, potrzebuje zupełnie innej, nowej, „niehistorycznej” opowieści albo przynajmniej bardzo sprytnego przetworzenia istniejącego dziedzictwa.

Po drugie, w obliczu zachodzących zmian naród może stracić znamiona wspólnoty powszechnej, obejmującej wszystkich ludzi posługujących się danym językiem i wychowanych w określonym kręgu kulturowym. Zdaję sobie doskonale sprawę, że dziś nasze oczy zwrócone są na Ukrainę i wojnę, która jest doświadczeniem narodowotwórczym – w okopach siedzą razem profesorowie uczelni, właściciele firm, urzędnicy czy artyści, niezależnie od społecznego statusu i wyznawanych poglądów. Trzeba sobie jednak moim zdaniem powiedzieć wprost – wojna, w której gra toczy się o przetrwanie państwa i jego narodu, jest doświadczeniem, które Zachód, w tym Polska jako jego część, ma już za sobą. Nie uważam tego za naiwność – nie widzę żadnej możliwości konfliktu, w którym Polacy, Niemcy, Francuzi, Włosi czy Hiszpanie stanęliby w obliczu groźby fizycznej anihilacji. Ukraińcy doświadczają dziś tego, co inne europejskie narody przeżywały w XIX i XX wieku.

To nie oznacza, że określone grupy nie będą doświadczały wspólnoty losu, a dokładniej wspólnoty zagrożenia, które będzie ich scalać. Sęk w tym, że będą to takie zagrożenia, jak skutki zmian klimatycznych, postępująca prekaryzacja klasy ludowej czy upadek znaczenia klasy średniej, które będą tworzyć nowe osie podziałów.

Napływ migrantów nie będzie po prostu w taki sam sposób jednoczyć przedstawicieli klasy „posiadającej” i klasy „nieposiadającej”, jak spadające rakiety czy widmo wkroczenia wrogich wojsk. Ci pierwsi będą bowiem korzystać z tańszych usług świadczonych przez imigrantów, podczas gdy ci drudzy będą mieć wrażenie (zwykle nieprawdziwe, ale to bez znaczenia), że z ich powodu ich sytuacja materialna się pogorszyła. W efekcie obie grupy prędzej znajdą się po dwóch stronach politycznej barykady, niż staną ramię w ramię przeciw wspólnemu zagrożeniu. A przynajmniej politycy, którzy żyją z podziałów, bardzo chętnie taką oś podziału nakreślą.

Co z tego wynika? Jakkolwiek funkcjonujemy równolegle w różnych wspólnotach, dla przedstawicieli klas wyższych i części klasy średniej, wygranych globalizacji i rewolucji technologicznej, naród przestanie mieć znaczenie i jeszcze bardziej niż dziś nie będzie kluczowym punktem odniesienia. Będą oni tworzyć coraz bardziej ponadnarodowe, merytokratyczne wspólnoty losu, i odwoływać się do kategorii narodowych tylko wtedy, jeśli zobaczą w tym indywidualną korzyść.

Pozostałym, poza funkcjonowaniem w jakichś wspólnotach lokalnych, zostanie (a w zasadzie już jest) postawiona alternatywa – albo aspirujesz do uczestnictwa w tych ponadnarodowych wspólnotach, by korzystać choćby w niewielkim stopniu z okruchów spadających z pańskiego stołu (globalizm), albo okopujesz się przy tradycyjnej kategorii narodu (lokalizm), bo w zasadzie tylko ona im pozostanie. Opcjonalnie pozostaje jeszcze tradycyjny katolicyzm, choć gwoli sprawiedliwości ten bywa alternatywą dla wykluczonych w sensie symbolicznym przedstawicieli klasy wyższej. Wydaje się, że globalizm wybiorą raczej osoby mające jakiś punkt zaczepienia (np. wyższe wykształcenie), zaś lokalizm ci, którzy z racji jakiegoś wykluczenia nie mogą się podpiąć pod te nowe wspólnoty i będą budować swoją tożsamość na resentymencie. Tym bardziej że ponadnarodowa merytokracja regularnie odziera tych wykluczonych z poczucia godności i doskonale taki resentyment karmi.

Obawa przed marginalizacją

Ostatnia dekada w jakimś sensie dowodzi, że powrót do retoryki narodowej (lokalistycznej), okraszonej mocno opowieścią godnościową, dotyczy głównie przedstawicieli środowisk wykluczonych. Mam głęboką świadomość, że taka wizja może być odebrana jako szkodliwa stereotypizacja. Według mnie nie jest jednak przypadkiem, że hasła narodowe trafiają dziś głównie do osób, które w ten czy inny sposób, przeważnie kompletnie nie ze swojej winy, zostały odcięte od szeroko rozumianych owoców wzrostu gospodarczego.

Jak świetnie pokazuje Michał Gulczyński, często osoby te to mężczyźni z prowincji, bodaj najbardziej zapomniana grupa społeczna. Problem wykluczania różnych grup społecznych w krajach rozwiniętych nie jest oczywiście wyłącznie polską specyfiką – partie narodowe zyskują poparcie wykluczonych w wielu państwach Europy Zachodniej. Co ciekawe, choć w naturalny sposób środowiska te dzieli przynależność do określonego narodu, łączy ich wspólna niechęć do nowych, merytokratycznych wspólnot, a jeszcze bardziej lęk, że zostaną całkowicie zepchnięci na margines.

Współczesny naród może stawać się coraz bardziej wspólnotą lęku, która będzie próbowała budować swoją tożsamość na resentymencie i poczuciu jedynie wyobrażonej, symbolicznej siły. Stąd określenie „silny naród” można traktować trochę jak oksymoron, bo ta „siła” w dużej mierze będzie brała się z lęku i chęci obrony tego, co nam jeszcze pozostało. Idąc dalej, nie da się na takim rozumieniu narodu zbudować wielkiego państwa. Aby to bowiem zrobić, naród musiałby być wspólnotą atrakcyjną, inkluzywną, nieopartą na resentymencie i lęku, i nie tyle odwołującą się do kategorii siły, co raczej współpracy i wzajemnej korzyści. Musiałby być wspólnotą pozytywną (co możemy razem zrobić?), a nie negatywną (czego nie wolno nam robić z innymi?). Wreszcie musiałby w jakiś sposób przekroczyć kwestię języka czy specyficznie rozumianego dziedzictwa narodowego jako kluczowego spoiwa, o ile to w ogóle możliwe. Inaczej taki naród nie będzie atrakcyjny dla tych, którzy dziś wybierają strategię podpięcia się pod merytokratyczne, ponadnarodowe wspólnoty, a już tym bardziej dla samych merytokratycznych elit, dla których ich półperyferyjne państwo jest raczej źródłem obciachu, od którego należy się radykalnie odciąć.

Obawiam się, że wizja narodu prezentowana przez środowisko Marszu Niepodległości nie jest zbyt atrakcyjna dla obu wspomnianych grup. Nie sądzę bowiem, aby łopocące na wietrze biało-czerwone flagi czy odpalone race, czyli w 100 proc. estetyka stadionowa, stanowiły dziś zachętę czy to dla menedżera z międzynarodowej korporacji, czy też przeciętnego „piknika”, który ma aspiracje do podpięcia się pod ponadnarodową wspólnotę losu. Dla tego ostatniego wciąż bardziej atrakcyjne będzie marzenie sprzedawane choćby w netfliksowych serialach. Podobnie zresztą jak dla imigrantów z Ukrainy, nawet jeśli w mediach ładnie rozchodzą się symboliczne obrazki z meczu Szachtara Donieck z Realem Madryt, rozegranym na stadionie warszawskiej Legii, zamienionym na chwilę w jedną wielką polsko-ukraińską flagę. Wielkiej Polski z takiego „silnego narodu” nie będzie. Przeciwnie, mogą być tylko problemy, zwłaszcza jak się okaże, że co piąte dziecko w polskiej szkole, do której uczęszcza syn czy córka, pochodzi z Ukrainy lub Bangladeszu.

Czytaj więcej

Starość nie musi być użyteczna

Zbliżające się wielkimi krokami Święto Niepodległości od kilkunastu lat kojarzy się głównie z marszem organizowanym przez środowiska narodowe. Choć największe zadymy towarzyszyły temu wydarzeniu u progu drugiej dekady XXI wieku, czyli bez mała dziesięć lat temu, a sam Marsz Niepodległości nie budzi już takich emocji, to z pewnością wieczorne, główne wydania serwisów informacyjnych rozpoczną się od komunikatów o tym, że jak co roku było bezpiecznie (media rządowe) lub jak co roku były burdy (media opozycyjne). Trudno się więc emocjonować samym pochodem – ot, różne strony politycznego sporu muszą po raz kolejny odegrać swe role w polskim teatrze politycznym.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi