Izrael i Palestyna. Czy ofiary Zagłady i Katastrofy odkryją szansę na życie w pokoju?

Historia zatacza koło, jak gdyby pragnęła jeszcze mocniej zbliżyć Żydów wyrzucanych ongiś z rodzinnej Europy i Palestyńczyków usuwanych dziś z kraju ojców i dziadów.

Publikacja: 16.02.2024 10:00

Izraelski żołnierz w miejscu, w którym odbywał się festiwal Supernova, wśród zdjęć ofiar ataku z 7 p

Izraelski żołnierz w miejscu, w którym odbywał się festiwal Supernova, wśród zdjęć ofiar ataku z 7 października 2023 r. Bojownicy Hamasu zabili tu co najmniej 260 uczestników imprezy

Foto: AFP

Sprawy w Izraelu i Palestynie mają się coraz gorzej – pisał Michael Adams w 1985 r., dwa lata przed wybuchem pierwszej palestyńskiej intifady, zwanej Powstaniem Kamieni. Podziwiał wytrwałość Palestyńczyków w oporze i obawiał się o morale Izraelczyków, którzy stają się tym agresywniejsi, im bardziej są niepewni. Związany z uniwersytetem w Exeter korespondent brytyjskiej gazety „The Guardian” znał Bliski Wschód jak mało kto. Patrzył na region okiem badacza i reportera, to stara anglosaska tradycja. Pierwszy raz odwiedził Ziemię Świętą w 1967 r., zaraz po wojnie sześciodniowej, zakończonej błyskotliwym sukcesem Izraela nad połączonymi armiami państw arabskich. Zwycięzców ogarnęło surrealistyczne, jak się wyraził politolog z Hajfy i współzałożyciel włoskiego dziennika „Il Giornale” Dan Segre, poczucie mocarstwowości. Wpadli w amok i zamarzyli o odbudowie Wielkiego Izraela.

Nie byli pierwsi ani ostatni w tej roli. Po I wojnie światowej Grecy fantazjowali o odrodzeniu cesarstwa bizantyjskiego, Polacy zaś śnili o jagiellońskiej potędze, myląc Polskę historyczną z etniczną. Podobny błąd popełnili niedawno Serbowie. Jednak Izraelczycy jako jedyni mogli się powołać na samego Jahwe, Boga żydów, chrześcijan i mahometan. Dał im ziemię, około której się nie trudzili, miasta, których nie budowali, winnice i drzewa oliwne, których nie sadzili (Joz 24, 8–13). Nakazywał wprawdzie szanować cudzoziemców w zdobywanych miastach, ale tylko dopóty, dopóki będą służyć narodowi wybranemu. Rodowitych mieszkańców ziem darowanych pozwalał unicestwiać (Pwt 20, 10–20).

Na przeszkodzie izraelskiemu powrotowi stanęli Palestyńczycy, jedna z najstarszych gałęzi arabskich. Ich bardziej regionalna niż narodowa identyfikacja przypominała do pewnego stopnia tożsamość Białorusinów czy Ukraińców w dawnej Rzeczypospolitej albo Słowaków w ramach monarchii węgierskiej. Tak jak oni, Palestyńczycy nie mogli nawiązać do własnych tradycji państwowych, ale ich świadomość odrębności sięgała co najmniej okresu I wojny światowej i rozbicia imperium osmańskiego. Rolę trudną do przecenienia odegrała w tym procesie palestyńska historiografia, zwłaszcza niezwykle płodny badacz Aref al-Aref, w młodości przez trzy lata jeniec na Syberii, który – zgodnie z duchem europejskiego, może nie przypadkiem, czasu – portretował obecność Palestyńczyków na Bliskim Wschodzie od czasów przedhebrajskich. W ostatecznym rozrachunku narodowość palestyńską stworzyły prześladowania.

Ponieważ Palestyńczycy nie chcieli się pogodzić z losem żydowskich helotów, Izraelczycy postanowili ignorować ich obecność. Zarazem sięgnęli po potężną broń – kolonizację, organizowaną według klasycznych wzorów z historii. W nielegalnych z punktu widzenia prawa międzynarodowego osiedlach na terytoriach okupowanych i we wschodniej Jerozolimie zamieszkało odtąd 600 tys. uzbrojonych osadników otoczonych murami. Drogi kontroluje izraelskie wojsko i Palestyńczyk nie jest na nich mile widziany. Pozostaje mu do wyboru wyprowadzka do jednego z obozów uchodźczych albo najmowanie się do prostych prac budowlanych i rolniczych u żydowskich osadników.

Czytaj więcej

Ruski mir siedzi w głowach

Ziemia obiecana

Czy na świecie nie ma miejsca, gdzie Żyd mógłby odpocząć? – zastanawiał się w Warszawie lat 20. poprzedniego wieku jeden z bohaterów powieści „Certyfikat” Isaaca Bashevisa Singera, lektury obowiązkowej dla wszystkich, którzy pragną zrozumieć coś z sytuacji Żydów w międzywojennej Europie. Nigdzie ich nie chciano, bo silną zwłaszcza w Europie Środkowo-Wschodniej mniejszość żydowską postrzegano jeszcze bardziej niż inne autochtoniczne grupy narodowe jako obcą i zarazem przeszkadzającą w budowie państw narodowych.

Narastający w Europie antysemityzm zaowocował w drugiej połowie XIX w. licznymi projektami emigracji Żydów. W świecie „nowoczesnych” narodów, niechętnych dzieleniu się swoimi terytoriami, Żydzi rozproszeni po całym globie stanowili gryzącą w oczy anomalię. Wobec pytań, dokąd powinni wywędrować i jak zorganizować ich exodus, tradycyjna polityka pozostawała bezsilna. Sprawy wzięli więc w swoje ręce antysemici – modernizatorzy i sami Żydzi, którzy po aferze Dreyfusa, sfingowanym oskarżeniu francuskiego oficera żydowskiego pochodzenia o zdradę, dostrzegli, że nie ma w Europie miejsca, gdzie mogliby się czuć bezpiecznie.

Z Paryża dla dziennika „Neue Freie Presse” nadsyłał korespondencje szef działu felietonów Theodor Herzl, zasymilowany Żyd urodzony w Budapeszcie. Ciężką atmosferę stolicy Francji, ogarniętej psychozą żydowskiej zdrady na rzecz „odwiecznego wroga” – Niemiec, uchwycił najlepiej Marcel Proust, kreśląc obraz dystyngowanych dam spacerujących pod parasolkami z napisem „Zabij Żyda”. Obserwując „świat przepełniony antyżydowskim wrzaskiem”, Herzl doszedł do przekonania, że „państwo żydowskie jest potrzebą świata”. Pisarz wiedeński uznał całe przedsięwzięcie za dziecinnie łatwe, jeśli wziąć pod uwagę żydowski duch przedsiębiorczości oraz postęp techniczny i organizacyjny „cudownie rozkwitającej ludzkości”. Nie widział też problemów ze sfinansowaniem wyprowadzki. Środki pochodziłyby z datków bogatych Żydów i dotacji państw chrześcijańskich, które z radością dopłacą, jak przypuszczał, do emigracji niechcianego żywiołu. U końca „pięknego wieku XIX” nie potrafił sobie jeszcze wyobrazić, że niebawem państwa europejskie potraktują emigrację Żydów jako okazję do zarobku. Niemcy hitlerowskie pobierały opłaty od Żydów nawet za bilet kolejowy do komór gazowych, dzieci od lat 11 płaciły według taryfy normalnej: „Auschwitz einfach” – Auschwitz w jedną stronę.

Żydowskie państwo przyszłości miało być zorganizowane na sposób teokratyczno-wszechogarniający, doskonale mieszczący się w ówczesnych modelach planowania społecznego, traktowanego jako droga do lepszego świata. Domy zapowiadał Herzl piękne, ogrody i pola plenne, życie przyjemne, nigdy jednak gnuśne, gdyż „ziemia obiecana będzie ziemią pracy”. Nikt tam nie popełni samobójstwa z powodu bezrobocia, ale też nikt nie będzie próżnować. Hulaków weźmie się w ryzy, a kto nie chciałby pracować „dobrowolnie”, zostanie skierowany do robót przymusowych w specjalnych obozach. Opieką otoczy się młodych mężczyzn – rabini zadbają o ich moralność i zawodową gorliwość. Kobiety nie będą wykonywać zajęć ciężkich, a za wyżywienie i wychowanie dzieci odpowiedzialność przejmie wspólnota.

W manifeście z 1896 r. Herzl nie rozstrzygał, gdzie znajdzie się żydowski Dom. Ważniejsze było dlań, aby powstał drogą pokojową i ku powszechnemu pożytkowi ludzkości – Żydów i gojów. Będąc uosobieniem Europejczyka swoich czasów, nad losem ludności arabskiej czy indiańskiej nie pochylał głowy, zabiegał o nadanie mocarstw. Marzył rzecz jasna o Palestynie. „Pusta kraina”, wywodził, czekała na „naród bez ziemi”. W zamian obiecywał Europie stworzenie żydowskiego bastionu przeciw barbarzyńskiej Azji.

Okrucieństwo konieczne

Fantastyczna, zdawałoby się, idea musiała paść na wybitnie podatny grunt. Rok później Kongres Żydowski uznał program Herzla za podstawę dalszego działania. W 1917 r. rząd brytyjski poparł aspiracje syjonistów, pod warunkiem że ich osadnictwo nie naruszy praw dotychczasowych mieszkańców. Palestyńczyków o zdanie nie zapytano, a Brytyjczycy, którym Liga Narodów nadała mandat do administrowania Palestyną, lawirowali między stronami – obie czuły się krzywdzone.

Antybrytyjski terror w Palestynie, w którym prym wiedli Żydzi przybyli z Europy, nie przeszkodził publicyście Władysławowi Studnickiemu śnić o polskim zwierzchnictwie nad Palestyną. W 1936 r., kiedy obsesja antyżydowska w Polsce przybierać zaczęła postać chorobową, planował wysyłać tam po 100 tys. Żydów rocznie, oczywiście na ich koszt. Niechęć do Żydów i miłość do Niemiec tak go zaślepiła, że przestał rozumieć rzeczywistość. Nie wziął pod uwagę nawet opinii premiera Władysława Grabskiego, którego trudno podejrzewać o filosemityzm, że to nie rozwiąże żadnego z polskich problemów.

Krótka epoka międzywojenna w Europie lubowała się w bestialstwie, a od połowy lat 30. kontynent znalazł się na równi pochyłej. Właściwie nie chciano wojny, lecz wszyscy do niej w jakiś nieuchronny sposób zdążali. Pisarz David Herbert Lawrence już w pierwszych dziesięcioleciach XX w. potrafił wyobrazić sobie komory gazowe wielkości słynnego londyńskiego Crystal Palace, w których masy będą szczęśliwie ginąć przy dźwiękach orkiestry wojskowej i okrzykach „Alleluja”. Nie przypadkiem historycy mówią o drugiej europejskiej wojnie trzydziestoletniej (1914–1945). Młodzi w poczuciu bezsilności pragnęli galopem przestawić świat na nowe tory, nie zdając sobie sprawy, że w ich pokoleniu śmierć zbierze największe żniwo. Starym zabrakło mądrości, by ich zatrzymać na brukowanej czaszkami drodze do świetlanej przyszłości.

Skąd wzięła się ta przemiana świata, który z I wojny światowej wyszedł przerażony, nie do końca rozumiemy. Czy to spóźniona reakcja na wojnę z jej masowym mordem w okopach czy szok kryzysu ekonomicznego, który zepchnął miliony w przepaść nędzy i głodu? A może głęboki zawód związany z rozsypaniem się w proch szczytnych nadziei wieku poprzedniego? W ZSRR postępował masowy mord klasowy i pierwsze czystki etniczne, Niemcy hitlerowskie polowały na Żydów, masonów i przeciwników politycznych, w Hiszpanii trwała krwawa wojna domowa, Włosi prowadzili brutalne wojny w Libii i Etiopii, a w Polsce sanacja przystąpiła do organizowania na wzór niemiecki obozów koncentracyjnych, w których izolowano i bito przywódców opozycji oraz mniejszości narodowych.

Żydzi stali się wygodnym kozłem ofiarnym, gdyż antyżydowska retoryka, wrosła od wieków w świat chrześcijański, pozwalała przysłonić prawdziwe problemy i mamić ludzi, nawet pozornie światłych, że exodus Żydów da początek nowej erze. Przyjaciel ideowy Studnickiego – Stanisław Cat-Mackiewicz, świetny eseista, później premier rządu londyńskiego – przyznawał, że wezwanie do usunięcia Żydów z Polski jest okrutne, lecz jest to, dodawał, okrucieństwo konieczne.

Czytaj więcej

Jan M. Piskorski: Powrót Europy

Bóg obiecywał wiele rzeczy

Siedzib dla Żydów szukano nie tylko w Palestynie. Stany Zjednoczone, najbardziej pożądany kierunek emigracji, przestały wchodzić w rachubę, bo zamykały się na masową imigrację, a napływ ortodoksyjnej biedy żydowskiej z Europy Wschodniej i tam upowszechnił antysemityzm. Sam Herzl brał jeszcze pod uwagę Argentynę. Okazjonalnie wskazywano także na różne rejony Rosji, Brazylię i wschodnią Afrykę, głównie Ugandę. Prawdziwą karierę zrobił jednak Madagaskar, wyspa na Oceanie Indyjskim, gdzie najłatwiej byłoby Żydów kontrolować – rozumował angielski dziennikarz i założyciel skrajnie antyimigranckiego stowarzyszenia The Britons (1919) Henry Hamilton Beamish. Pomysł wywożenia Żydów na Madagaskar nie pochodził od niego, rzucił go w XIX w. orientalista z Getyngi Paul de Lagarde, łączący niechęć do Żydów z antyslawizmem, co urosło z czasem do poważnego trendu epoki. Francuska kolonia pozostawała odtąd w centrum uwagi wszystkich propagatorów żydowskiego exodusu. Podczas II wojny światowej zainteresowały się nią Niemcy, ale angielska przewaga na morzu nie pozwoliła im zabrać się do realizacji pomysłu. I wtedy, nie wiedząc, gdzie upchnąć Żydów – w Rzeszy na ich mieszkania czekali już w kolejce nominaci nazistowskiego reżimu – Hitler przystąpił do organizacji „Rezerwatu żydowskiego Lublin”, co stało się pierwszym poważnym krokiem w stronę nieuświadamianej sobie jeszcze Zagłady.

Co z naszej perspektywy wydaje się oczywiste, że Europa i świat zmierzały ku przepaści, wtedy nie było jeszcze widoczne. Aż po rok 1938 panowało przekonanie, że narodowi socjaliści są zjawiskiem przejściowym, w Polsce ich często podziwiano, wierząc, że nacjonalizm niemiecki da się ochrzcić. Żydzi wprawdzie ruszali na rekonesans do Palestyny, ale na tle kipiącego przemocą Bliskiego Wschodu, gdzie mieszkali w namiotach na plaży, Europa wydawała im się wciąż miejscem przyjaźniejszym do życia. Wracali nawet do Niemiec, a do Polski przyjechała z powrotem połowa niedoszłych emigrantów.

Wyemancypowana warszawska Żydówka Edusza z powieści Singera nie zamierzała wyprowadzać się do Palestyny. Tłumaczyła, że teren ten należy do Arabów, a fakt, że król Dawid walczył tam z Fenicjanami tysiące lat temu, niczego nie zmienia. Prawdą jest, dodawała jej komunizująca ciotka Bella, która odwiedziła Palestynę, że „Bóg złożył obietnicę Abrahamowi. Ale Bóg obiecywał wiele rzeczy i nie dotrzymał słowa”.

Ofiary Zagłady

Bez Szoah nie zrozumiemy Izraela. Palestyńczycy uzmysłowili to sobie szybko. Korzystając z okazji stworzonej przez wojnę sześciodniową, Safiyya i Said z noweli Ghassana Kanafaniego „Powrót do Hajfy” z 1969 r. przybywają po 20 latach do swojego domu, gdzie zastają Żydówkę opiekującą się ich utraconym podczas ucieczki w 1948 r. niemowlęciem. Miriam jako jedyna z rodziny przeżyła Zagładę i właściwie na nich czeka, ale syn nie czuje związku z biologicznymi rodzicami. Kanafani był, jak zauważył literaturoznawca z Berkeley Muhammad Siddiq, bliski stworzenia transcendentalnej definicji powrotu, może tylko wyobrażonego. Znamy to z nostalgicznych „powrotów” Polaków i Niemców po 1989 r. na ich dawne kresy wschodnie.

Trauma mordu na Żydach europejskich, połączonego z powszechnym rabunkiem ich mienia, stoi niewątpliwie u podstaw izraelskiej polityki, również wobec Arabów. Koniec końców Żydzi i Palestyńczycy mieszkali obok siebie na Bliskim Wschodzie od zarania, a historycy twierdzą, że po zwycięstwie islamu w tym regionie traktowano Żydów relatywnie lepiej niż w chrześcijańskiej Europie. Wygnanie wszystkich Żydów przez Rzymian w pierwszych stuleciach naszej ery nie znajduje potwierdzenia w źródłach. Niektórzy badacze, wspomnijmy choćby historyka z Tel Awiwu Shlomo Sanda, identyfikują współczesnych Palestyńczyków ze starożytnymi Żydami. Przejście z religii żydowskiej na mahometanizm, które ułatwiało adaptację do kwitnącej we wczesnym średniowieczu kultury arabskiej, nie było tak trudne, jak zmiana wyznania na chrześcijańskie, bo dla islamu judaizm nie jest problemem teologicznym i wzajemnych stosunków nie obciąża kwestia ukrzyżowania Jezusa. Żydom tylko się wydawało, że Go zgładzili, podczas gdy Bóg wzniósł Proroka do siebie, mówi Koran (4, 157–158).

Holokaust definitywnie uświadomił Żydom potrzebę własnego państwa, o stałe legowisko gotowi byli stoczyć walkę na śmierć i życie. Wojnę lat 1947–1949 wykorzystali do pozbycia się ludności arabskiej z terytoriów przyznanych im przez ONZ, szacunki mówią o 750 tysiącach. Wbrew legendzie założycielskiej Izraela nie był to pojedynek izraelskiego Dawida z arabskim Goliatem. Żydzi przygotowali się do wojny i przyszła im ona jak na zamówienie. Tyle że konflikt związany z powstaniem państwa pociągnął za sobą następne wojny, wszak Izraelczycy stanowili na Bliskim Wschodzie w większości świeżej daty intruzów z Europy. Arabowie uznali więc za sprawę honoru przywrócenie na tym terytorium wcześniejszych stosunków etnicznych i politycznych, co w praktyce oznaczałoby likwidację Izraela. Jeszcze w 1944 r. Żydzi w Palestynie stanowili kilka procent ogółu ludności, 135 tys. na 1,7 mln. Dopiero po drugiej wojnie światowej ich liczba gwałtownie wzrosła do jednej trzeciej – 700 tys. na 2,1 mln. Nadal jednak mieli w swoich rękach niewiele ziemi – 7 proc.

Wojnę 1967 r. Żydzi wygrali koncertowo, ale już późniejsza o sześć lat wojna Sądnego Dnia, kiedy młode i słabe kraje arabskie zaskoczyły Izrael w święto Jom Kippur, pokazała w dłuższej perspektywie trudności związane z sytuacją Izraela. Poczucie bezpieczeństwa Izraelczyków, mimo relatywnej potęgi ich państwa w regionie, zmalało, a przecież od samego początku paraliżował ich lęk przed czyhającymi zewsząd wrogami, swoisty syndrom oblężonej twierdzy, zwany przez nich także kompleksem „biednego Samsona”, izraelskiego mocarza pokonanego przez miłość do Filistynki Dalili. Inni Izraelczycy przypominają, że Samson zginął, lecz pogrzebany wraz z wrogami. Izraelski program nuklearny jest ostrzeżeniem dla potencjalnych agresorów: jeśli zginiemy, to wszyscy razem.

Czytaj więcej

Granice naszych marzeń

Ofiary Katastrofy

Bez Katastrofy, która w języku arabskim oznacza wygnanie i wywłaszczenie rodzimej ludności Palestyny po 1948 r., nie zrozumiemy Palestyńczyków. Ba, nie zrozumiemy całego świata arabskiego. Mimo rosnącego dystansu jego sfer rządowych wobec problemu Palestyny arabska ulica pozostaje propalestyńska, co przypomina zjawisko nasilające się w ostatnich tygodniach w świecie zachodnim. Termin nakba, jasny dla każdego Araba, streszcza w gruncie rzeczy los Palestyńczyków – narodu żyjącego w poczuciu rosnącej beznadziei, pod czym tli się naturalny potencjał do nieobliczalnego wybuchu.

„Pisz! Jestem Arabem / nie mam nazwiska / a moje imię cierpliwość / w kraju, gdzie wszystko / żyje wybuchem gniewu” – opisywał uczucia Palestyńczyków ich wieszcz Mahmud Darwisz (tłum. Jolanta Jasińska).

Gdy ofiary Katastrofy zmagają się z ofiarami Zagłady, już samo to stanowi tragedię – zauważył przed kilkunastu laty Szelomo Ben Ami, badacz faszyzmu i minister w rządzie Ehuda Baraka. Wiele je łączy: wykształcenie, samoświadomość, potężna diaspora, przede wszystkim jednak rozkręcająca się spirala wzajemnej niechęci i pogardy, wzajemnych zbrodni, wreszcie egzystencjalny strach. Dwie strony konfliktu wypowiadają się odmiennie na te same tematy, mówi bohater powieści Amosa Oza „Może gdzie indziej” z 1966 r., i obie mają rację. Każda iskra gotowa rozniecić pożar. Pierwszą intifadę w 1987 r. spowodowała stugębna plotka na temat wypadku z udziałem izraelskiego pojazdu wojskowego, drugą, 13 lat później, wizyta przywódcy opozycyjnego Likudu Ariela Szarona w meczecie na Wzgórzu Świątynnym, gdzie pracowali izraelscy archeolodzy skarżący się na utrudnienia ze strony Palestyńczyków.

Palestyńczycy i Izraelczycy, mimo że od ośmiu dekad tkwią w morderczym zwarciu, nie stanowią wbrew pozorom dwóch monolitów. Palestyńczyków dzieli przede wszystkim stosunek do przemocy, o wiele bardziej przyzwalający w Gazie niż na Zachodnim Brzegu. Izraelczycy różnią się przekonaniami politycznymi i pochodzeniem. Żydzi aszkenazyjscy, genetycznie prawie wszyscy wywodzący się z Rzeczypospolitej Obojga Narodów, zwanej przez nich Polin, uchodzą za uprzywilejowanych, podczas gdy Żydzi sefardyjscy, mający korzenie głównie w północnej Afryce i Azji Mniejszej, czują się obywatelami drugiej kategorii. Trzecią klasę stanowiliby w takim ujęciu izraelscy Palestyńczycy, w Izraelu określani nie przypadkiem Arabami, dzisiaj nieco ponad 21 proc. ogółu populacji. Są najczęściej muzułmanami, ale niemało jest wśród nich chrześcijan, którzy odegrali znaczną rolę w budzeniu tożsamości palestyńskiej i panarabskiej.

Łączą Palestyńczyków i Żydów napięcia międzypokoleniowe na tle stosunku do przeszłości. Młodzi Izraelczycy wstydzą się niemocy przodków, którzy dali się gnać niczym owce do gett i obozów na pewną śmierć. Młodym Palestyńczykom trudno wybaczyć bezsilność ojcom i dziadom, którzy pozwolili się wygnać, mając przytłaczającą przewagę nad Żydami. Teraz oni, jak wcześniej Żydzi, obsesyjnie rozmyślają o powrocie. Jeśli jakieś jedno słowo miałoby charakteryzować współczesnych Palestyńczyków, zauważył palestyński orientalista Edward W. Said, to auda, zabójcza tęsknota za własną ojczyzną. O powrocie marzą nawet ci, którzy zostali w Izraelu, gdzie mają teoretycznie pełne prawa obywatelskie. W opowiadaniu „Miłość w mym sercu” Emila Habibiego palestyńska więźniarka z izraelskiej Hajfy śpiewa piosenkę o powrocie do Domu, którego czuje się pozbawiona. Tożsamość palestyńska, jak wcześniej izraelska, opiera się na przekonaniu, że Palestyńczycy są narodem bez państwa, który walczy o przywrócenie praw do ziemi ojczystej. Habibi, zwróćmy uwagę na kolejną paralelę żydowsko-palestyńską, to wywodzący się z rodziny chrześcijańskiej pisarz izraelski, członek Partii Komunistycznej, która broni praw arabskiej mniejszości.

Mściciel z kości

Siedząc nad rzekami Mezopotamii, wygnani Izraelici płakali, wspominając Syjon i zniszczoną Jerozolimę (Psalm 137 i Lamentacje). Pod koniec XX stulecia gdzieś w Nowym Jorku, centrum świata, coraz bardziej bezdomny Edward Said opłakiwał los wywłaszczonych i rozproszonych Palestyńczyków, wskazując, że „stabilność geografii i trwałość ojczyzny” zupełnie znikły z ich świadomości. Ograbieni z ojczyzny Polacy błagali w XIX w. po niemieckich więzieniach i rosyjskich miejscach zsyłek o zwrócenie ojczyzny. Polakom nie jest obca również śmiercionośna tęsknota, tak częsta w literaturze palestyńskiej – przykładem Sienkiewiczowski „Latarnik”. Podczas kulturkampfu pruskie cele w Poznańskiem i na Pomorzu odwiedzał Chrystus, pomagając więźniom, drugoklasowym obywatelom Prus, dźwigać łańcuchy i pocieszając strajkujące w obronie języka i religii dzieci.

Palestyńczycy są świadomi zbieżności swoich doświadczeń z polskimi. Said zobrazował je na przykładzie twórczości Josepha Conrada i Kanafaniego. Są uderzające, potwierdza arabista Janusz Danecki, może jeszcze bardziej w „Placówce” Prusa i „Człowieku, który nie umarł” Kanafaniego. Obie powieści traktują o obronie ziemi.

Rozbiory spowodowały, że Europa stała się problemem Polaków, a Polacy problemem Europy – przyłączali się do każdej rewolucji i siali wiatr. Trwało to przez pięć pokoleń. Literatura zachodnioeuropejska XIX w. pełna jest takich postaci. W „Kuzynce Bietce” z 1840 r. Honoriusz Balzak daje obraz Polaka – międzynarodowego wichrzyciela: „Całą Europę chcą podpalić Polacy, wszystkie przedsiębiorstwa i wszystkich kupców zrujnować dla dobra swej ojczyzny”.

Żydzi po Holokauście i tryumfie roku 1948 przeistoczyli się we lwy. Wiele wynieśli z brutalnych nauk, jakich udzieliła im Europa podczas upiornej dekady 1938–1947. Europa wciąż pachnie im krwią i do jej zastrzeżeń wobec izraelskiej polityki palestyńskiej podchodzą ze zrozumiałym sceptycyzmem. Zaufania do Europy nie mają wszakże również Palestyńczycy, którzy traktują powrót żydowski jako element zachodniego imperializmu.

Izraelczykom do budowy państwa przysłużyło się doświadczenie wschodniej części kontynentu europejskiego, gdyż przebywali tutaj w siedlisku narodów, które uważały się za skrzywdzone przez historię. Juliusz Słowacki dobrze zrozumiał, że synowie nieszczęśliwych ludów są tym silniejsi, im bardziej bezsilni. Kata się nie lękają, wyrżnięci wstaną po latach, zapowiadał.

Na przełomie XIX i XX w. odróżnić w tym splątanym gąszczu napięć terrorystę od bojownika sprawy narodowej czy społecznej nie było naprawdę łatwo. Nie przypadkiem pośród najstarszych przywódców Izraela znajdujemy tak dużo jednostek, które otarły się o działalność terrorystyczną, nierzadko absolwentów Uniwersytetu Warszawskiego. Niektórzy przeszli przez specjalne kursy wojny partyzanckiej organizowane przez nasze służby międzywojenne w ramach wsparcia dla idei emigracji Żydów z Polski. Przywołajmy najbardziej przemawiający do wyobraźni przykład premiera Menachema Begina (1977–1983), polskiego przywódcy ruchu syjonistycznego Bejtar. Był otwarty na terror, mawiał koszmarnym językiem, niemniej używał przemocy racjonalnie, co pokazuje pokój z Egiptem.

Palestyńczycy po Katastrofie roku 1948 w poczuciu klęski również sięgnęli po przemoc. Podczas pierwszej intifady zdawało się, że starczą im kamienie, choć wojsko i osadnicy izraelscy odpowiedzieli ogniem karabinów. Rabin i polihistor izraelski Jeshajahu Leibowitz konstatował wówczas z żalem, że żydowska opinia publiczna właściwie nie reaguje na mordowanie arabskich dzieci, choć znamy wiele przypadków ich ratowania przez izraelskich żołnierzy. Nawet posługiwanie się Palestyńczykami przez izraelskie wojsko jako żywymi tarczami nie budziło powszechnego oporu. Proceder ten nasilił się w odpowiedzi na falę zamachów samobójczych, kiedy każdego Araba w Izraelu i na terytoriach okupowanych traktowano jako potencjalną bombę. Dopiero w 2005 r. izraelski Sąd Najwyższy zabronił tego typu praktyk. Nadal jednak stosuje je Hamas chroniący się za tarczami z palestyńskich przedszkoli, szkół i szpitali. Czy usprawiedliwia to naloty na nie skierowane, to inna sprawa. Ludzie używani jako żywe tarcze są wciąż ludźmi i zasługują na ochronę.

W obliczu niepowodzenia kolejnych rozmów pokojowych między Izraelem a władzami palestyńskimi, zawiedzeni Palestyńczycy sięgnęli po najbardziej kontrowersyjną postać terroru – wspomniane żywe bomby, formę znaną również w naszej części Europy. W dawnej i obecnej Rosji terrorem samobójczym posługiwano się nierzadko, co Fryderyk Nietzsche tłumaczył poczuciem beznadziei. Od odłamków rzuconej bomby zginął w 1881 r. polski zabójca cara Aleksandra II Ignacy Hryniewiecki, działacz organizacji rewolucyjnej Narodnaja Wola. W kaukaskim Dagestanie „czarne wdowy” ścigały rosyjskich policjantów jeszcze przed dziesięcioma laty. Andrzej Strug krytykował rewolucyjny terror samobójczy w „Dziejach jednego pocisku” (1909): „Polska samobójczyni z bombą pod spódnicą poluje w Warszawie na carskiego generała, zupełnie obojętna na to, że w zamachu może zginąć kilkadziesiąt osób postronnych”.

W mentalnym przygotowaniu palestyńskich zamachowców, wywodzących się w większości z Gazy, główną rolę odgrywają jak zawsze i wszędzie kobiety. Ich mężowie już nie żyją lub siedzą po izraelskich więzieniach, dzieci nie mają perspektyw, a one same ledwo sobie radzą z trudami codzienności. Za wychowanie bojowca sprawy narodowej czeka je podziw, potomstwo otoczy sława męczeństwa. Młodzież w Gazie jest zaprawiona do rewanżu. Według statystyk sprzed dwóch dekad niemal wszystkie dzieci palestyńskie doświadczyły nocnych nalotów izraelskich, prawie połowa zetknęła się z biciem, trzecia część została postrzelona lub odniosła rany, dziesięć procent miało połamane kości. O wszystkich troszczy się Hamas, który jest organizacją terrorystyczną, ale również opiekuńczą. Zresztą Hamas bez wsparcia Izraela, który pragnął zaszkodzić związanemu z Organizacją Wyzwolenia Palestyny Fatahowi, byłby nieporównywalnie słabszy, a może nawet nie przetrwałby wewnętrznych zmagań z Arafatem.

„Strefa Gazy, zamknięte za murami miasto wygnańców w otoczeniu obozów uchodźczych, to jedno z najgorszych do życia miejsc w świecie. Jeśli taka społeczność zostanie pozbawiona nadziei, przeistacza się – pisał znakomity badacz problematyki uchodźczej Aristide Zolberg – w naturalną wylęgarnię przemocy”. Mariusz Janik dodaje w „Rzeczpospolitej”, że na „miejsce każdego zabitego przez Izraelczyków lidera czy ważnego członka Hamasu będzie spory tłum chętnych”.

Starczy przypomnieć poprzednie izraelskie „ostateczne zwycięstwa” nad Hamasem z lat 2009 i 2014. Łączy je gwałtownie narastająca liczba ofiar, po obu stronach, zawsze jednak z ogromną przewagą zabitych i rannych po stronie palestyńskiej, aczkolwiek proporcjonalnie liczba ofiar po stronie izraelskiej rośnie zdecydowanie szybciej. Trzy tygodnie zmagań w 2009 r. kosztowały życie 13 Izraelczyków i 1453 Palestyńczyków, w obecnym konflikcie zginęło jak dotąd 2 tys. po stronie izraelskiej i 25 tys. po palestyńskiej. Tu i tam dominują ofiary cywilne. Nie pierwszy raz okazuje się, że na współczesnej wojnie stosunkowo najbezpieczniej być żołnierzem.

„Czy jest chorobą nienawidzić wrogów” – pytał Prometeusz w sztuce Ajschylosa, a Elektra w jego „Orestei” odpowiadała zgodnie z grecko-rzymską zasadą sprawiedliwej zemsty: „za zło wolno odpłacać, to nie grzech”. Hamas co pewien czas atakuje Izrael, demonstrując jego bezsilność. Państwo żydowskie, które przesuwa się coraz bardziej na prawo, bezsensownie odpowiada, manifestując brak jakiejkolwiek strategii rozwiązania problemu palestyńskiego, a jego ministrowie tracą wszelki rezon, zapowiadając już to zrzucenie bomby atomowej na dwumilionowe miasto, już to „dobrowolne wysiedlenie” Palestyńczyków do Arabii Saudyjskiej, Konga lub innego kraju afrykańskiego. Historia zatacza koło, jak gdyby pragnęła jeszcze mocniej zbliżyć Żydów wyrzucanych ongiś z rodzinnej Europy i Palestyńczyków usuwanych dziś z kraju ojców i dziadów.

Czytaj więcej

Czepiński: W Miedarach odkryliśmy szczątki gada nieznanego nauce

Albo my, albo oni?

Gdy Bóg dyktował starożytnym Izraelitom Księgę, powroty do kraju ojców uchodziły za uprawnione. W dzisiejszym podzielonym między narody świecie powrót żydowski po dwóch tysiącleciach stanowił precedens, którego lepiej nie powtarzać. Bilans „współżycia” żydowsko-palestyńskiego wypada po 75 latach ponuro, a perspektywy zdają się nie lepsze: albo my, albo oni – słychać z obu stron.

Powracający – starczy spojrzeć na Liberię – rzadko budują lepszy świat, raczej odwracają role znane im z krajów wyjścia. Ofiary historyczne w wyniku realizacji narodowego projektu, odnotowuje historyk koreański Jie-Hyun Lim, stają się sprawcami. Podczas II wojny światowej i zaraz po niej spotykaliśmy się z czystkami etnicznymi w całej niemal Europie i na jej obrzeżach. W klimacie powojennego przyzwolenia na „chirurgiczne rozwiązania”, radykalne leczenie, to się nawet udawało. Wygnanie Palestyńczyków z ziem przyznanych Izraelowi w 1948 r. dobrze się w ten trend wpisywało, z czego Europejczycy jakby nie zdają sobie dzisiaj sprawy. Groteskowo brzmią gromkie słowa potępienia ówczesnych działań żydowskich z ust tych wszystkich, którzy służyli za wzór albo robili naonczas to samo. Szczęśliwie „okna pogodowe” na działania radykalne szybko mijają. I to jest prawdziwym problemem Izraela.

Nikt nie wie, jak się rozwinie kwestia palestyńska i jak zakończą dzieje odrodzonego Izraela, jeśli strony nadal nie będą szukały porozumienia, o które z roku na rok trudniej. Kilkadziesiąt lat ignorowania przez Izrael obecności Palestyńczyków przy równoczesnym forsowaniu kolonizacji Palestyny nie przyniosło jego mieszkańcom tego, czego najbardziej pragną: poczucia bezpieczeństwa utraconego podczas przeprowadzonego przez hitlerowskie Niemcy „ostatecznego rozwiązania”. Po napadzie Hamasu z 7 października 2023 r. widać to lepiej niż kiedykolwiek wcześniej. Radykalne organizacje palestyńskie, wciąż na nowo atakujące Izrael i odmawiające mu prawa do istnienia, też nic nie uzyskały. Sytuacja zdaje się patowa, bo żadna ze stron nie może liczyć na przeprowadzenie swojego projektu – Izraela lub Palestyny od morza do Jordanu.

Jedynie zgoda wznosi trwałe budowle, stąd zrozumiały jest pewien pesymizm względem przyszłości spotykany w palestyńskiej literaturze i w wypowiedziach Izraelczyków. Badacz izraelski Saul Friedländer nie wykluczał w tym kontekście, że państwo izraelskie może się okazać efemerydą, ponieważ nie szuka zgody. Wtórował mu Leibowitz, nawołujący współobywateli, aby Tory nie traktowali jako księgi wieczystej. Prahistorii zresztą też nie, mimo że dla narodów w śmiertelnym starciu wątpliwe świadectwa z dalekiej przeszłości wydają się niezbędne do trwania. Zanim Żydzi i Palestyńczycy rozpoczęli archeologiczny wyścig na Wzgórzu Świątynnym w Jerozolimie, Polacy i Niemcy, by pozostać tylko przy tym przykładzie, toczyli między wojnami boje o Biskupin, Santok czy Wolin-Jomsborg. Prawa historyczne zdawały im się nieprzedawnialne, z grobów wstawali przodkowie, aby dać świadectwo jednej prawdzie. Tymczasem historia to stałe przemijanie i odradzanie, tworzenie co rusz nowych ścieżek i otwieranie ślepych uliczek, w historii nie ma sytuacji bez wyjścia, tylko nam – jednodniowcom zamkniętym w kapsule swojego miejsca i czasu – niezwykle trudno dostrzec alternatywę.

Wyjścia są teoretycznie trzy: podział Palestyny na osobne państwa, zamieszkanie obu narodów we wspólnym kraju i wreszcie podporządkowanie Zachodniego Brzegu i Strefy Gazy Jordanii. Ostatnia opcja, ongiś bardzo popularna, jest już dziś raczej nieaktualna, nie chce jej ani Jordania, ani Palestyńczycy, ani Izrael. Opcja binarna czy też binacjonalna, Izraelczyków i Palestyńczyków żyjących we wspólnym państwie, wydaje się z każdą kolejną kroplą przelanej krwi coraz trudniejsza, a mimo to staje się na naszych oczach faktem, nawet jeśli przez obie strony niechcianym.

Co wyniknie z tego, że Hamas odrzuca prawo Izraela do istnienia, a premier Beniamin Netanjahu i spora część popierających go Izraelczyków odmawia Palestyńczykom prawa do własnego państwa, optując za aneksją resztek Zachodniego Brzegu? Nie wiadomo. Na rozwiązanie dwupaństwowe, długo traktowane jako najprostsze i wciąż przywoływane w USA i w Europie jako punkt wyjścia negocjacji, zdaje się tymczasem brakować miejsca. Zachodni Brzeg został podziurawiony jak ser szwajcarski przez osiedla żydowskich kolonistów i prowadzące do nich drogi. Ben Ami w książce „Prorocy bez honoru” z 2022 r. ujawnia tajemnicę poliszynela, że obecnie nie ma powrotu do rozwiązania dwupaństwowego. Trzeba by wpierw opróżnić Zachodni Brzeg z kilkuset tysięcy żydowskich osadników, co w tej chwili wydaje się niemożliwe. Nie po to ich tam ściągnięto, będą się bronić do upadłego. Uderzenia w nich izraelska demokracja nie przetrwa, a na wersję podziału terytorialnego według obecnych linii rozgraniczających Palestynę nie zgodzi się z kolei żadne z ugrupowań arabskich, bo ich kraj stałby się czymś na kształt bantustanu wciśniętego pomiędzy terytoria izraelskie. Bliższy byłby Palestyńczykom już mimo wszystko model współżycia w niechcianym wspólnym państwie, nawet gdyby Izrael zwrócił się przejściowo w kierunku apartheidu – w tym konflikcie niczego nie da się wykluczyć.

W świecie drapieżników marzenie Theodora Herzla o żydowskim państwie idealnym musiało się rozbić o rzeczywistość, Żydzi odmówili, pisał Dan Segre, odgrywania roli jedynego wegetarianina. W tym samym jednak świecie bez czucia żyją opuszczeni Palestyńczycy i nie sposób się dziwić, że odmawiają współczucia izraelskim ofiarom, historycznym i obecnym. Nie one stanowią ich problem. Z punktu widzenia badacza przeszłości można mieć jednak nadzieję, że w dłuższej perspektywie krwawy napad Hamasu z 7 października i brutalna odpowiedź Izraela mają twórczy sens. Przypomniały światu zapomnianą od wielu lat kwestię palestyńską, a oświadczenia jordańskie i tureckie pokazały, jak łatwo ten konflikt zmienić w pożogę, w obecnych okolicznościach w zasadzie światową. Przypomniały też Izraelczykom, że bezpieczeństwa dla siebie nie znajdą, uganiając się za kolejnymi pokoleniami przywódców palestyńskich.

Wiele głosów zdaje się sugerować, że w Izraelu zrozumiano, iż staje on przed ostatnią szansą, z natury rzeczy egzystencjalną – mieszkając na wyspie, trzeba żyć w zgodzie z morzem, powiada arabskie przysłowie. Czy dotarło to do przywódców palestyńskich, na razie nie wiadomo, ale rękę wyciąga zawsze silniejszy. Kolejni byli premierzy Izraela wspominają o konieczności zmiany kierunku, apelują o więcej skromności i uwagi dla kwestii palestyńskiej. Były szef Mosadu Efraim Halevy w wywiadzie udzielonym Jerzemu Haszczyńskiemu rzadko używa wobec Hamasu określenia terroryści. Wie nawet, z kim podjąć rozmowy – z odsiadującym karę w izraelskim więzieniu przywódcą paramilitarnego skrzydła Fatahu Marwanem Bargutim, odpowiedzialnym za organizację zamachów samobójczych.

Pokoju nie zawiera się z przyjaciółmi, lecz wrogami, pisał Michael Adams. Niemal zawsze trwałe rezultaty przynoszą jedynie rozmowy z przywódcami ugrupowań zbrojnych, niezależnie od tego, czy będziemy ich zwali terrorystami czy bojowcami narodowymi. Przykłady można mnożyć, ostatni to Irlandia Północna; ale nawet tam, gdzie przywódcy uciskanych ludów odżegnywali się od przemocy, jak Mahatma Gandhi w Indiach czy po części Nelson Mandela w Republice Południowej Afryki, pokojowe przemiany wiązały się z siłą ich autorytetu, któremu poddali się również przywódcy oddziałów partyzanckich.

Jeshajahu Leibowitz, zwany sumieniem Izraela, zwykł powtarzać, że już rok 1948 oznaczał zaprzepaszczoną szansę na pokój. Potem wskazywał, że problemy tego kraju biorą się z błędnej decyzji podjętej siódmego dnia po wojnie sześciodniowej, kiedy postanowiono o okupacji Zachodniego Brzegu oraz Gazy. Najwyższa pora błąd ten naprawić. Mówi się nieprzerwanie o kluczowej roli USA, niemniej Europa nie powinna zostawać w tyle, bo to ona stała u podstaw tej podwójnej tragedii. Kiedy Izraelczycy i Palestyńczycy zobaczą, że istnieje szansa na życie w pokoju obok siebie – pomińmy w tej chwili jego formę – odmienią się z czasem serca i umysły ludzi po obu stronach barykady, a rozkwitająca spirala normalnego życia stopniowo zastąpi kurczącą się spiralę przemocy.

Jan M. Piskorski jest historykiem na Uniwersytecie Szczecińskim, ostatnio wydał m.in. „Pomeranika” (Bellona 2020); „Gorzka sól historii. Migracje i transformacje” (Bellona 2021); „Bitwy o przeszłość. Nauka, polityka, media, edukacja” (Universitas 2024).

Palestyńczycy opłakują krewnych, którzy zginęli w czasie izraelskiego ostrzału. Szpital w Rafah w St

Palestyńczycy opłakują krewnych, którzy zginęli w czasie izraelskiego ostrzału. Szpital w Rafah w Strefie Gazy, 8 lutego 2024 r.

AFP

Sprawy w Izraelu i Palestynie mają się coraz gorzej – pisał Michael Adams w 1985 r., dwa lata przed wybuchem pierwszej palestyńskiej intifady, zwanej Powstaniem Kamieni. Podziwiał wytrwałość Palestyńczyków w oporze i obawiał się o morale Izraelczyków, którzy stają się tym agresywniejsi, im bardziej są niepewni. Związany z uniwersytetem w Exeter korespondent brytyjskiej gazety „The Guardian” znał Bliski Wschód jak mało kto. Patrzył na region okiem badacza i reportera, to stara anglosaska tradycja. Pierwszy raz odwiedził Ziemię Świętą w 1967 r., zaraz po wojnie sześciodniowej, zakończonej błyskotliwym sukcesem Izraela nad połączonymi armiami państw arabskich. Zwycięzców ogarnęło surrealistyczne, jak się wyraził politolog z Hajfy i współzałożyciel włoskiego dziennika „Il Giornale” Dan Segre, poczucie mocarstwowości. Wpadli w amok i zamarzyli o odbudowie Wielkiego Izraela.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi