Jan M. Piskorski: Powrót Europy

Opowieść o tułającym się po morzach Odyseuszu pokazuje, co w oczach Greków przede wszystkim różniło Europę od Azji, jej starszej siostry. Odyseusz, choć jest niefrasobliwym bufonem, jest też sprytny, wszystkiego ciekawy i nikomu nie chce się podporządkować.

Publikacja: 17.08.2018 18:00

Jan M. Piskorski: Powrót Europy

Foto: Rzeczpospolita

Cóż mam powiedzieć najpierw, co na ostatku" – pytał Odyseusz Alkinoosa, króla Feaków, przystępując do opowieści o swej dziesięcioletniej tułaczce. Z czasem nie musiał się liczyć. Homeryccy Grecy nie wyobrażali sobie nic przyjemniejszego ponad słuchanie ballady czy gawędy przy stołach pełnych chleba i wina.

Nikt gościa nie przymuszał, ale nie wypadało zacząć inaczej niż od przedstawienia rodowodu, wręczenia swoistej wizytówki, oraz wyjaśnienia, skąd i dokąd się zmierza. Drogi życiowe starożytnych Greków wyznaczał nieubłagany los. Większość współczesnych nie wierzy w przeznaczenie i przypisuje sobie spory – czy nie nadmierny? – wpływ na życiowe wybory. Trudno mi jednak pozbyć się wrażenia, że moją drogę na wykład do Wiednia utkała Mojra dawno temu i poza świadomością zapraszających. Inaczej nie mógłbym przyjąć prośby o przedstawienie w pół godziny przeszłości Europy i, dodatkowo, wywróżenie na tej podstawie jej przyszłości.

Obsługa wiedeńska

Miałem 25 lat, gdy ujrzałem Wiedeń, moje pierwsze miasto Zachodu. W Polsce Solidarności do Austrii wyjeżdżało się dość łatwo, nawet takim, którym wcześniej odmawiano prawa wyjazdu na Zachód.

Sporo wiedziałem o Austrii, szczególnie o jej losach podczas drugiej wojny światowej. Po wielomiesięcznej wędrówce przez więzienia Rzeszy trafił tu mój ojciec. Został trzy lata. W więzieniu policyjnym w Wiedniu, skąd w listopadzie 1942 r. wysłano go do obozu koncentracyjnego Mauthausen, doznał szoku. Kelner podał dwudaniowy obiad i zapytał: „Czy chce pan kupić gazetę?". Przymierzając się później do biografii, ojciec zanotował: „obsługa wiedeńska". Gdzie indziej były przesłuchania i bicie.

Jechałem z Warszawy prawie tą samą trasą i tego samego miesiąca jak ojciec, lecz interesowała mnie współczesność. Zamieszkaliśmy nieopodal Prateru i Mexikoplatz. W hoteliku i okolicznych sklepikach, rozbrzmiewających nie tylko niemczyzną, ale i polszczyzną wyrzuconych z PRL w 1968 r. Żydów, można było sprzedać i kupić prawie wszystko, włącznie z małżeństwem za obywatelstwo. Z przewiezionymi z oczywistych powodów tylko w głowie listami polecającymi moich poznańskich i warszawskich profesorów udałem się na uniwersytet. Nie zastawszy adresata, zwiedzałem miasto i podziwiałem wiedeńskie kapelusze, zwłaszcza że dla mej mamy, rodem z Poznania, stanowiły one, obok kawiarni, niejako symbole cywilizacji, których jej w powojennym Szczecinie bardzo brakowało.

Zwyczajem tamtych lat wieczorami zasiadałem przed telewizorem. W towarzystwie dwóch chadeckich posłów do parlamentu oglądałem dziennik. Pełno było w nim Polski w związku ze strajkiem studentów Wyższej Szkoły Pożarnictwa. Nie miałem szczególnie wyrobionych poglądów politycznych, gdyż w krajach realnego socjalizmu starczyło być „za" lub „przeciw", niemniej pozostawałem pod wrażeniem dwóch polityków socjaldemokratycznych: Willy'ego Brandta i Bruno Kreisky'ego. Tym ciekawsze były rozmowy...

Wobec nieprzydatności mojego jedynego wiedeńskiego kontaktu zdecydowałem się na powrót. Żonie i maleńkiemu synowi oszczędziłem może roli Penelopy i Telemacha. Kilka dni później wprowadzono stan wojenny i marzenia o kolejnym wyjeździe prysły. W Wiedniu nie udało mi się już nigdy zatrzymać na dłużej, jak gdyby miasto pogniewało się na mnie za afront w postaci powrotu za żelazną kurtynę. Zaproszenie od Komitetu Organizacyjnego „100-lecia Republiki Austriackiej" trafiło na podatny grunt. I mimo że dopiero co wróciłem z długiej i trudnej wędrówki po grani światów, gęsto zaludnionych obszarach samotności, a także mimo obaw związanych z pierwszym poważnym wystąpieniem od półtora roku skwapliwie zgodziłem się na przyjazd do Wiednia. Jak gdybym chciał przełamać fatum.

Wychodząca z mody

Opowiedzieć sensownie i krótko o przeszłości i przyszłości Europy to zadanie niezmiernie trudne. Przede wszystkim dlatego, że każdy z nas nosi w sobie własny obraz ojczyzny i Europy, ojczyzny naszych ojczyzn. Świetnie obrazują to obecne dyskusje wokół pierwszej wojny światowej, w każdym kraju prowadzone nieco inaczej. Jedni mają się za zwycięzców, mimo że ich kraj, jak w wypadku Polski, został dramatycznie zniszczony. Inni widzą się wśród przegranych, chociaż ich kraj nie widział właściwej, gorącej wojny, jak Niemcy, jeśli pominąć żołnierzy.

Jeszcze inni, jak Austriacy, nie mogli się długo zdecydować, gdzie należą. Utracili imperium, które tak czy owak stało u progu plajty. Utracili swoje szczególne stanowisko kulturalne w Rzeszy, w które wielu z nich wierzyło przynajmniej po hitlerowski anszlus 1938 r. Zyskali narodową republikę, tyle że wielu z nich czuło się Niemcami, inni nie chcieli demokracji, a prawie wszystkich łączyło niezadowolenie z niewielkiego obszaru nowego państwa. Frustrację z powodu pomniejszonego państwa Austriacy dzielili z innymi narodami środkowej i wschodniej części kontynentu. Przede wszystkim Węgrami, które w 1920 r. w Trianon utraciły Siedmiogród i Słowację, ale również z Polakami. Ci ostatni świętowali wprawdzie w 1918 r. odrodzenie Rzeczypospolitej, lecz wielu pragnęło granic sprzed rozbiorów.

Trudność pogodzenia rzeczywistości historycznej z etniczną w Europie zmieniających się granic to fascynujący temat. Aby zaspokoić wszystkie „uzasadnione" marzenia tutejszych narodów, trzeba by dwukrotnie zwiększyć powierzchnię Europy. – „Niedużo" – powiedział mi pewien indyjski student, dla którego wszystko, co europejskie, jest równie małe jak osiągalne. Niewielki kontynent nieograniczonych możliwości!

Porównując mapę polityczną Europy z 1914 r. i późniejszą, od razu widać, że chodzi o okres zupełnie przełomowy. Zwłaszcza w naszej części kontynentu mapy te nie mają ze sobą nic wspólnego. Większość spośród dzisiejszych państw regionu przed 1918 r. nigdy nie pojawiła się na mapie. Gdyby Odyseusz, którego nieobecność na rodzinnej Itace trwała 20 lat, wywędrował z Europy Środkowej w czasie pierwszej wojny światowej, miałby po powrocie problemy z orientacją. Gdyby Odyseuszowa Itaka znajdowała się w galicyjskim Lwowie, a jego wojaże wydłużyły się o kolejnych dziesięć lat, po powrocie nie znalazłby rodziny. Lwów zmienił przynależność państwową cztery razy. Zamieszkującą go wielonarodową i wieloreligijną społeczność wymordowano albo rozrzucono po świecie.

Europa na naszych oczach wychodzi z mody. Skarżymy się na samowolę Unii Europejskiej, na niedostatki demokracji, na arogancję elit, na zbyt szybkie zmiany po 1989 r. Potrzeba odnowy demokratycznej jest oczywista. Bez demosu i wiary w jego zbiorową mądrość nie ma demokracji, nie ma republiki, nie ma, jak pokażę, przyszłości Europy. Lecz pamiętajmy, że w porównaniu z tym, przez co przejść musieli nasi dziadkowie, ostatnie zmiany zdają się kosmetycznej nieomal natury, a ułomności ustrojowe możliwe do naprawy. Rzecz w tym, abyśmy ze strachu przed przyszłością nie zaniechali dyskusji o niej, z obaw o nasze bezpieczeństwo nie odwrócili się od demokracji, z trwogi przed globalizacją nie oddali rzeczypospolitej – naszego wspólnego dobra, w ręce niezależnych od woli wyborców technokratów. To musiałoby się zakończyć katastrofą.

Katastrofa dla imperiów

Podkreśla się zwyczajowo, że Europa to jednocześnie region i idea. Ta ostatnia, mimo że wyrasta z ducha, co nie pasuje do naszego materialistycznego świata, jest nieporównywalnie ważniejsza. Już opowieść o tułającym się po morzach Odyseuszu pokazuje, co w oczach Greków przede wszystkim różniło Europę od Azji, jej starszej siostry. Odyseusz, choć jest niefrasobliwym bufonem, jest też sprytny, wszystkiego ciekawy i nikomu nie chce się podporządkować. Co z tego, że Egipt przechowywał całą mądrość świata, skoro jest jak Nil niezmienny? Jaki pożytek płynie z bogactw Azji, skoro przed jej władcami trzeba pełzać jak psy?

Europa wyrosła z wojen państw greckich przeciw imperium perskiemu w V w. przed Chr., a znajome nam kształty otrzymała 1000 lat później w wyniku upadku imperium rzymskiego. Już Wergiliusz uzasadniał potrzebę istnienia imperium pragnieniem pokoju, ale pokój rzymski wiele kosztował, a rozwojowi Europy nie sprzyjał. Najwidoczniej potrzebuje ona i tej specyficznej zbieraniny stosunkowo małych państw, zbliżonych do siebie, chociaż niejednolitych, i demokracji, o którą w imperialnym superpaństwie wyjątkowo trudno.

Historia jest rzeką bez końca. Rzeka jest ta sama, ale jej wody wciąż się zmieniają. Dyskusja historyczna czy polityczna bez zdefiniowania zjawiska sprowadza się do płytkich paraleli. Znów najlepiej pokazuje to debata wokół pierwszej wojny światowej. Jedni piszą o upadku Europy, inni o samobójstwie. Jednak w kontekście pytania o istotę Europy ta straszna wojna oznaczała niewątpliwie powrót Europy. To dla imperiów lata 1914–1918 stanowiły katastrofę. Później, w latach 1938–1989, nastąpiła pięćdziesięcioletnia faza ich kontrataku. Lecz od lat 80. XX w., wraz z Solidarnością, Gorbaczowem i upadkiem muru berlińskiego Europa demokratycznych i wolnych narodów wróciła, także na Wschodzie.

Czy przeznaczeniem imperiów, które zapanowały w XIX w. nad wielkimi przestrzeniami Europy, by przy niej pozostać, był upadek? I tak, i nie – można odpowiedzieć. Gdyby potrafiły przezwyciężyć trawiące je problemy społeczne i narodowe, mogłyby teoretycznie przetrwać. Tyle że de facto oznaczałoby to ich rozkład, bo przestałyby być imperiami. Gdyby podczas długich debat szukały kompromisów, przypominałyby bardziej Unię Europejską w latach rozkwitu niż imperia.

Austria, jak Czechy, Polska i Węgry, należy do europejskiego „środka". Zdaniem Ferdinanda Seibta (nieżyjący już czeski mediewista – red.) ukształtował się on w częstych kontaktach między Budapesztem, Krakowem, Pragą i Wiedniem w XIV i XV w. – „epoce mądrych królów". Jego najogólniejszą cechę stanowiła wielokulturowość. To ona decydowała o atrakcyjności dawnej Austrii i dawnej Polski. Jeśli jednak spojrzymy przez mniej różowe okulary, ich odmienność i różnorodność przyniosła im wiele nieznanych innym państwom napięć. Szczególnie dały się we znaki, odkąd we Francji XVIII w. zrodził się centralistyczny model państwa narodowego i wszystkie narody upomniały się o swoje własne państwa.

Środkowa i wschodnia część kontynentu, gdzie było więcej narodów niejako uśpionych, nieźle poradziła sobie z nowym podziałem, zapewne za sprawą niszczycielskich sił wyrosłych u sąsiadów, nazizmu i bolszewizmu, które za pomocą mordów i przesiedleń zaprowadziły nowy ład „etnograficzny" i społeczny. W Europie Zachodniej potencjał rozwodowy zdaje się większy. Unaoczniają to problemy Belgii, Hiszpanii i Wielkiej Brytanii, która może nie przeżyć brexitu.

Przyjmując założenie Milana Kundery, że o dobrobycie Europy najlepiej świadczy jej „środek", trudno nie uznać, że współczesna Europa znajduje się w stanie o wiele lepszym, niż się nierzadko uważa.

Austria, czyli środek

Austrię i Polskę łączy nie tylko położenie na granicy europejskiego Wschodu i Zachodu oraz wielonarodowa przeszłość. Liczne są podobieństwa względem współczesności. Silna, choć wciąż płynna tożsamość, gdyż Austriacy i Polacy muszą się na nowo określić, kim właściwie chcą być. Raczej autorytarny wyborca, który żąda szacunku dla tradycji, wyższych kar dla kryminalistów, przestrzegania prawa przez imigrantów, ale już niekoniecznie przez własnych nacjonalistów, czyli klasyczne „Law and Order Mentality" (ciekawy w tym kontekście jest znaczny udział kobiet w przemianach demokratycznych, w Polsce wyraźnie większy). Nadmierna koncentracja mediów, z czym wiążą się próby zamykania ust artystom i niewygodnym politykom. Wreszcie – last but not least – antykomunizm i demokratyzm jako składniki tożsamości, co bynajmniej nie oznacza zgodności deklaracji z treścią.

W Polsce za demokracją opowiadają się wszyscy, włącznie z komunistami i narodową prawicą, tylko każdy rozumie przez nią co innego. „Dobrą zmianę", jak zwie reformy w Polsce obecny rząd, wprowadza się w imię demokracji. Faktem jest, że dotychczasowa nie funkcjonowała najlepiej, zgodnie z ogólnymi trendami, tyle że stare demokracje sobie od biedy radzą, a na nowych unijnych peryferiach kształtuje się coś na kształt systemu folwarcznego. Stąd wygrana partii, która nie przypadkiem nosi w nazwie „prawo" i „sprawiedliwość".

Sondaże mówią same za siebie: Polacy chcą jej u władzy, chcą reform w organizacji państwa i społecznej gospodarki rynkowej. Niemniej nie chcą łamania konstytucji, mimo że nie stanowi ona dla nich, jak dla Austriaków, istotnego elementu identyfikacyjnego. W tożsamości politycznej Polaków o wiele bardziej liczy się wciąż, jak do niedawna w Austrii, przedwojenny podział na dwa obozy: chrześcijańsko-narodowy i socjaldemokratyczny, który wobec kompromitacji polskiej lewicy przylgnął z czasem do liberalnego centrum.

Austriacy od dawna ironizują, że „kocioł bałkański" zaczyna się od Wiednia. Określenie powróciło, gdy w roku 2000 powstał koalicyjny rząd chadeckiej Austriackiej Partii Ludowej (ÖVP) z nacjonalistyczną prawicą. Cokolwiek sądzić o tym sojuszu, trudno odmówić talentów politycznych ówczesnemu kanclerzowi, który z odwołaniem się do demokratycznych reguł zrzucił z Austrii „sankcje" nałożone przez niektóre kraje unijne.

Działania wewnętrzne polskiego rządu i jego relacje z Unią Europejską bardziej przypominają poruszanie się słonia w składzie porcelany. Czasami zdaje się, że granica „Bałkanów" przeniosła się do Warszawy. Lecz każda zewnętrzna próba zmuszenia Polaków do wyboru „lepszych demokratów" przyniesie zapewne, nie inaczej niż swego czasu w Austrii, skutki odwrotne do zamierzonych. Polacy, także jako zbiorowość wyborców, gdzieś od 1980 r. nie popełnili żadnego poważnego błędu. Trzeba zatem ich wybory i obawy traktować poważnie, a nie besserwissersko zbywać i pouczać. Nie znaczy to wcale, że nie wolno zwracać im uwagi na to, że łamią wartości, do których przestrzegania sami się zobowiązali. To główny problem głębokiego polskiego sporu wewnętrznego, bo Polska jeszcze nie zginęła.

Ze względu na specyficzne dzieje Europy Środkowej między XVIII a XX w., kiedy jej bogactwo zniknęło z europejskiego pola widzenia, to Austria uosabia współcześnie europejski „środek". Myślę przede wszystkim o dobrze pojętym „złotym środku", przez który rozumiem poszukiwanie własnej drogi między skrajnościami i umiejętność ich łączenia. Austria, która lepiej zna Zachód niż wschodnia część Europy Środkowej i na pewno więcej wie o swoich wschodnich sąsiadach niż państwa Zachodu, powinna stać się pośrednikiem. Zapomnieć o kompleksach związanych ze swoim niewielkim terytorium i zszyć na nowo kontynent. To życiowe zadanie dla austriackiej „paradoksalnej republiki" (Oliver Rathkolb), małego państwa wielkiego i demokratycznego narodu, który może spożytkować swe zdolności dla dobra własnego i powszechnego.

Najbardziej prawy z ustrojów

Powróćmy do starożytnej Grecji. Jeszcze nie zdążyli odejść ci, którzy zwyciężyli w wielkiej wojnie obronnej przeciw imperium perskiemu, gdy Hellada pogrążyła się w chaosie. Greckie miasta-państwa nie potrafiły się pogodzić co do tego, kto przejmie przywództwo i jakie będą jego prerogatywy. Przeciwko sobie stanęły dwa obozy: demokratów, skupiony wokół Aten, i tradycjonalistów – wokół Sparty. Bito się kilkadziesiąt lat, z równym okrucieństwem po obu stronach, aż wreszcie wycieńczona Grecja poprosiła o pomoc... Persów.

Sztuka korygowania błędów i układania się z przyjaciółmi i nieprzyjaciółmi nie należała do cnót greckich. Odyseusz, nasz przewodnik, reprezentuje wszystkie te cechy, które wzniosły i zniszczyły starożytną Grecję, zanim Europę ucywilizowało chrześcijaństwo zrodzone we wciąż nie do końca rozpoznanej mieszance hellenistyczno-judaistycznej. Z niego wziął się nawet opór przeciw Kościołowi i samemu chrześcijaństwu, wzięły się wszystkie wielkie europejskie idee, włącznie z humanizmem i oświeceniem. Wzięliśmy się my wszyscy z naszymi błędami, za które uczymy się przepraszać. Nie zamiłowanie do wędrówek jest cechą konstytutywną Europy, jej niezbędnym fundamentem. Jest nim, co do tego panuje pełna zgoda, umiejętność kwestionowania samej siebie.

Powróćmy do Odysei. Trudno o piękniejsze przedstawienie powrotu żołnierza z wojny. W domu od dwudziestu lat czeka wierna żona i kochający syn. Podziw dla mistrzostwa Homera nie oznacza jednak zachwytu nad Odyseuszem. Cenię jego ciekawość, ale nie lubię jego miłości. Miłość, która zabija, jest miłości zaprzeczeniem. Tymczasem Odys kocha z tak wielką siłą, że pozostają tylko zwłoki i zgliszcza. Ponad wszystko kocha swój kraj, inaczej traktuje ojczyzny sąsiadów. Świetnie ujmuje to aforyzm Stanisława Jerzego Leca: „Miłość ojczyzny nie zna granic cudzych". Ponad wszystko kocha także Penelopę. Bez powodu zabija po powrocie otaczających ją zalotników, choć przybyli na dwór przekonani o jego śmierci.

Odyseusz z powieści „Powrót do domu" Bernharda Schlinka tylko dlatego morduje konkurentów, że nie zamierza pozostać na Itace. „Jeśli się chce zostać, trzeba się układać, a nie rozliczać". Dotyczy to w jeszcze większym stopniu sąsiadów, bo ich wymienić nie sposób.

Najwidoczniej i ludziom, i cywilizacjom potrzeba u początków, w młodości, dzikości serca. Wkroczywszy w dorosłość, trzeba przede wszystkim umiaru: mniej słów, więcej treści; mniej pozorów, więcej prawdziwego udziału w sprawowaniu władzy; powrotu etyki do polityki i gospodarki w miejsce próżnego moralizowania, które rodzi obojętność, najgroźniejszą broń przeciw demokracji. Demokracja pozostaje najbardziej prawym ze znanych nam ustrojów. Równie atrakcyjne są wciąż jej hasła – wolności, równości i braterstwa czy też solidarności. Pod warunkiem że nie są tylko maską skrywającą inną rzeczywistość. Autentyzmu możemy się uczyć od Odyseusza.

Wykład inaugurujący roczne obchody 100-lecia Republiki Austrii, wygłoszony w ratuszu wiedeńskim 11 stycznia.

Autor jest profesorem historii na Uniwersytecie Szczecińskim

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Cóż mam powiedzieć najpierw, co na ostatku" – pytał Odyseusz Alkinoosa, króla Feaków, przystępując do opowieści o swej dziesięcioletniej tułaczce. Z czasem nie musiał się liczyć. Homeryccy Grecy nie wyobrażali sobie nic przyjemniejszego ponad słuchanie ballady czy gawędy przy stołach pełnych chleba i wina.

Nikt gościa nie przymuszał, ale nie wypadało zacząć inaczej niż od przedstawienia rodowodu, wręczenia swoistej wizytówki, oraz wyjaśnienia, skąd i dokąd się zmierza. Drogi życiowe starożytnych Greków wyznaczał nieubłagany los. Większość współczesnych nie wierzy w przeznaczenie i przypisuje sobie spory – czy nie nadmierny? – wpływ na życiowe wybory. Trudno mi jednak pozbyć się wrażenia, że moją drogę na wykład do Wiednia utkała Mojra dawno temu i poza świadomością zapraszających. Inaczej nie mógłbym przyjąć prośby o przedstawienie w pół godziny przeszłości Europy i, dodatkowo, wywróżenie na tej podstawie jej przyszłości.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Michał Szułdrzyński: Co łączy składkę zdrowotną z wyborami w USA
Plus Minus
Politolog o wyborach prezydenckich: Kandydat PO będzie musiał wtargnąć na pole PiS
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta