Ruski mir siedzi w głowach

Mimo pogłębiającego się zacofania technologicznego i gwałtownie malejącej siły przyciągania państwa i kultury politycznej Rosjanie nadal święcie wierzą w swoją wyższość nad Zachodem. Ale czy mają do zaoferowania światu coś więcej niż tylko kulturę uszlachetniającego cierpienia i gotowość na śmierć dla wielkiej mateczki Rosji?

Publikacja: 09.06.2023 17:00

Ruski mir siedzi w głowach

Foto: mirosław owczarek

Musimy wrócić do misji, którą na pograniczu Europy i Azji od wieków pełniła Rosja – mówił zmarły przed trzema laty rosyjski pisarz i ideolog Eduard Limonow w 1993 r. Czy zdawał sobie sprawę, że powtarza przekonanie starożytnych Greków, których centralne położenie miało predestynować do władania nad światem i czerpania z tego korzyści? Szerzenie cywilizacji nie było wprawdzie ich marzeniem. Rzeczą Greków jest panować nad barbarzyńcami – uczył Arystoteles młodego Aleksandra Wielkiego w nawiązaniu do platońskiego podziału ludzi na rozkazującą elitę i zmuszone do posłuszeństwa (dla ich własnego dobra) masy, ludzi właściwych i tworzywo w języku Raskolnikowa.

Grecy Arystotelesa łączyli najlepsze cechy ludów europejskiej Północy – odwagę i umiłowanie wolności – oraz azjatyckiego Południa (obejmowało ono wtedy także północną Afrykę z Egiptem): bystrość intelektualną i sprawność organizacyjną. Co mają do zaproponowania światu Rosjanie, trudno powiedzieć, skoro u sąsiadów dostrzegają przede wszystkim zło. Z Zachodu, dawniej głównie z Francji, dzisiaj raczej krajów anglosaskich, ma przychodzić konsumpcjonizm, ateizm, degrengolada moralna, rozpasanie seksualne, wrogość wobec rodziny, niechęć do narodu i jego politycznych elit. Z Azji postępujący upadek duchowy, przejawiający się, jak chciał Fiodor Dostojewski, w dynamicznie narastającej kłótliwości. Tylko w Rosji kobiety i mężczyźni potrafią cierpieniem przezwyciężyć zło, czego najlepszym przykładem święta prostytutka Sonia i sam Rodia, który przejął się za bardzo modnymi ideami „genialnego bandziora” Napoleona.

Czy Rosjanie nadal mają do zaoferowania światu, obok bogactw naturalnych, jedynie kulturę uszlachetniającego cierpienia i gotowość na śmierć dla wielkiej mateczki Rosji, Limonow nie wyjawia, starcza mu utrwalone przekonanie o ich cywilizacyjnych przewagach nad sąsiadami, szczególnie azjatyckimi, ale też kaukaskimi i bałtyckimi. W sowieckich bajkach zaanektowany przez Moskwę ruski (kijowski) bohater ludowy Dobrynia Nikiticz uczył ich ścinać drzewa i budować domy. Mimo pogłębiającego się zacofania technologicznego i gwałtownie malejącej siły przyciągania ich państwa i kultury politycznej Rosjanie nadal święcie wierzą w swoją wyższość nad Zachodem, nie mówiąc o Chinach, których nigdy nie traktowali jako partnera, raczej „żółte niebezpieczeństwo”, co z trudnych do wytłumaczenia powodów zapożyczył od nich nasz Mickiewicz.

W obliczu nieudanej agresji na Ukrainę role się odwróciły. Prezydent Xi Jinping, bliski Putinowi w sposobie myślenia o rządzeniu, lecz nieporównywalnie bardziej przemyślny, skłonny jest od biedy z nim rozmawiać w imię lansowanej przez Państwo Środka „harmonii świata”. Nie zmienia to faktu, że Chińczycy traktują Putina protekcjonalnie i uznają za szaleńca, który dobrze się wpisuje w ich stereotyp „swobodnego” (nieobliczalnego) Rosjanina, dość bliski konceptowi Fryderyka Nietzschego.

Wieczny dysydent Limonow, dość typowy wśród rosyjskich opozycjonistów, zmuszony został do opuszczenia Związku Radzieckiego w połowie lat 70. Po powrocie założył Partię Narodowo-Bolszewicką, która łączyła hasła skrajnie lewicowe z retoryką wielkomocarstwową i elementami anarchizmu. „Z jakiej racji mamy darować całe połacie swego kraju, ogromne bogactwa naturalne narodom, które nie umiały stworzyć własnej państwowości w procesie rozwoju historycznego?” – pytał. I dodawał, że dyktat silniejszych wobec słabszych jest rzeczą sprawdzoną w historii.

Czytaj więcej

Jan M. Piskorski: Zamiast szukać autorytetów, patrzmy władzy na ręce

Zamknięty w szczelnej kuli wielkoruskiego szowinizmu nie przyjmował do wiadomości, że gorące dyskusje na zbliżone tematy świat ma już za sobą. Wiązały się one z klęską spóźnionych pretendentów do kolonii – Niemiec, Japonii i Włoch – w drugiej wojnie światowej oraz powojennym załamaniem systemu kolonialnego jako takiego. Paryż, gdzie Limonow najczęściej przebywał, był jednym z epicentrów tych debat, więc pisarz nie mógł ich nie zauważyć. Wyczulony jak większość Rosjan na historię, musiał widzieć, że państwo Stalina wymsknęło się poniekąd biegowi dziejów, co jednak nie doszło do jego świadomości, przynajmniej nie w takim stopniu, aby stać się zaczynem przebudowy spojrzenia na świat. Podczas gdy inne imperia topniały jak lodowe zamki, Związek Sowiecki, wielki zwycięzca drugiej wojny światowej, zaokrąglił się terytorialnie kosztem sąsiadów: Finlandii, Niemiec, Polski, Czechosłowacji, Rumunii i Japonii. Zagarnął ponadto Litwę, Łotwę i Estonię. Sowieci uwolnili je od Niemców, jak głosił popularny dowcip, lecz zapomnieli wrócić do domu.

Ogromna – na pytanie, czy nieunikniona, odpowiedzieć mogą jedynie sami Rosjanie – danina krwi, jaką narody Związku złożyły w tzw. wojnie ojczyźnianej (1941–1945), spowodowała, że Stalinowi wiele zapomniano, mimo że od lat 30. XX w. w stolicach europejskich zdawano sobie sprawę z przestępczego charakteru jego dyktatury. Również Cerkiew, którą w obliczu totalnego zagrożenia wezwał na pomoc, puściła w niepamięć doznane krzywdy. Wybaczyli mu wreszcie sami Rosjanie przyzwyczajeni od wieków do ciężkiego jarzma rządów, choć na pewno niełatwo było im pogodzić się z krwawymi czystkami lat 30., ludobójstwem głodowym w Ukrainie i klęskami pierwszego roku wojny. Stalin jest nieobecny w listach żołnierzy radzieckich z frontu. Dopiero bliska perspektywa zwycięstwa w wojnie na śmierć i życie z nazistowskimi Niemcami, przypisanego jego żelaznej woli, zatarła pamięć o stalinowskich zbrodniach i niekompetencji systemu, o których szeptano po okopach.

Inna sprawa, że nie było realnej możliwości zorganizowania Sowietom „Norymbergi”. Dalszej wojny wymęczona Europa by nie wytrzymała, prawie nikt na świecie jej nie chciał, żołnierze rwali się do domów. Zwycięska Rosja straciła okazję do rozliczenia swojej imperialnej i autorytarnej przeszłości, co w dłuższej perspektywie na pewno zaszkodziło jej zdolnościom modernizacyjnym, zyskała natomiast sławę państwa niezwyciężonego, aczkolwiek miała za sobą dopiero co prawdziwe pasmo klęsk: w wojnie krymskiej (1853–1856), konflikcie z niedocenioną Japonią (1904––1905), zmaganiach z raczkującą Polską (1920), a nawet z niewielką, ale zdeterminowaną w oporze Finlandią (1939–1940), którą Rosja zamierzała zająć w kilka dni, dokładnie jak przed rokiem Ukrainę. Wojny z Niemcami również by nie wygrała tak spektakularnie bez wsparcia amerykańskiego sprzętu wojskowego i zaopatrzenia. „Masy czołgów amerykańskich” idą na front „w różnych kierunkach” – zapisał pod Woroneżem w połowie 1942 r. Witold Kolski. Polski komunista i wielbiciel Stalina nie miał powodów do przesady.

Narody historyczne

Spór o prawo narodów silniejszych i starszych do panowania nad słabszymi i młodszymi jest równie dawny jak same narody w ich potocznym rozumieniu, czyli odwieczny. Słowo „panowanie” zastąpiono z czasem eufemizmami z języka patriarchalnego, szczególnie modnymi od wieku XVIII i aż po drugą wojnę światową. Opóźnionego w rozwoju, lecz zdolnego dzikusa Piętaszka należało wychować. To ogromny postęp w stosunku do epoki Arystotelesa, który dla niewolników (i kobiet), jako z natury niezdatnych do władania, nie przewidywał doskonalenia. Coraz rzadziej mówiono też o narodach silnych i słabych, co brzmiało nazbyt darwinistycznie. Zastąpiono je „narodami historycznymi”, potrafiącymi stworzyć własne państwa, i mniejszościowymi narodowościami, które nie miały zdolności państwowotwórczych, niemniej zasługiwały na autonomię językową i kulturalną w ramach państw narodowych swoich „opiekunów”. Umiejętności państwowotwórcze, jak same narody, urosły tym samym do rangi predyspozycji względnie tworów pozahistorycznych, danych przez Boga bądź naturę raz i niezmiennie.

Naiwnością była wiara, że takie podejście rozwiąże problemy przynajmniej w odniesieniu do narodów europejskich. Diabeł tkwi w szczegółach. „Krytyczni” uczeni w wieku XIX rozpoczęli zażarte spory o to, którym narodom należy się rola kierownicza, które zaś są stworzone do podległości. Wyśmiewany przez nich „bezkrytyczny kompilator” z pierwszego stulecia naszej ery, Diodor, doskonale rozumiał, że starszeństwo narodów jest sprawą położenia geograficznego i rozwoju historycznego. Piszący po grecku kronikarz rzymski z Sycylii przyjmował, że pierwszymi ludźmi na świecie i jedynymi jego prawdziwie rdzennymi mieszkańcami byli Etiopczycy. Wysoko położona Etiopia, gdzie wschodziło słońce, wyschła pierwsza po ulepieniu Ziemi. Z niej rozchodziły się kolejne fale migrantów, docierając stopniowo aż po kresy naszej planety.

Teoria narodów historycznych i niedojrzałych przybrała najpełniejszą postać w Niemczech w latach 20. poprzedniego wieku pod ciekawym piórem Hansa Rothfelsa. Niestety, zamiast podejmować z jej pomocą próbę ułożenia stosunków między narodami i państwami, posługiwano się nią przede wszystkim do legitymizowania podporządkowania Europy Środkowo-Wschodniej. Królewiecki historyk nie pytał, dlaczego „silne” Niemcy miałyby oddawać „własne” terytoria „słabym” sąsiadom – nieudacznikom. Gotów byłby dać tutejszym narodom autonomię, a nawet niepodległość, gdyby tylko uznały „naturalne” zwierzchnictwo Niemiec, których kulturze zawdzięczały rozwój. To postęp w stosunku do drugiej połowy XIX w., kiedy nawet socjalista Ferdynand Lasalle przekonywał, że kraje słowiańskie dostały się Niemcom tym samym prawem, co Anglii i Francji kolonie w Afryce i Azji.

Późno zjednoczone, młode i drapieżne Niemcy nie stanowiły wyjątku, pozostali także ciągnęli każdy w swoją stronę. Anglicy nie wątpili, że należy im się władza nad nieokrzesanymi Irlandczykami. Polacy, identyfikujący się z zasady ze spuścizną szlachecką Rzeczypospolitej, odmawiali prawa do równouprawnienia „swoim” narodom chłopskim: Litwinom, Ukraińcom i tym bardziej Białorusinom, których samo istnienie przypisywano rosyjskiej propagandzie. Ciekawe jest obserwować, jak profesorskie gremia w II Rzeczypospolitej, w większości bliższe endecji i propagowanej przez nią wyłączającej inne narodowości „piastowskiej” koncepcji dziejów Polski, grzały się w słońcu jagiellońskiej potęgi i tolerancji. Na podobnej zasadzie Węgrzy podkreślali swoje starszeństwo i prawo do kierowania Chorwatami, Serbami, Rumunami, Słowakami. Po dziś dzień ciąży Węgrom kompleks mocarstwowy i związana z nim nieumiejętność pogodzenia wielkości historycznej z rzeczywistością etniczną ich dawnego państwa. W sumie mimo ogromnej różnicy potencjałów problem rosyjski dotyczy tego samego. Przystosowania do zmieniającego się świata.

Eufemizmy

Grzech kłamstwa znają najstarsze pisma, Jezus przestrzega przed mową nienawiści. Rzadziej rozumiano, że eufemizmy także bywają plagą, niemniej wykpiwał je Eurypides, Boccaccio nazywał próbami oszukania Boga. Ponieważ z zasady dobrze nam one służą, chroniąc przed przemocą językową, nie zwracamy na nie dostatecznej uwagi. Pozwala to wykorzystywać je jako narzędzie manipulacji, w ustach przywódców politycznych i religijnych bywają naprawdę groźne.

Przykładem Hitler, który u progu wojny preferował w stosunku do Europy Środkowo-Wschodniej narrację o porządkowaniu etnograficznym i przywództwie politycznym. Bliżej jej końca mówił wręcz o obronie wspólnej Europy przed komunistyczno-azjatyckim zagrożeniem. Podobną zmianę retoryczną obserwujmy w języku Putina. Im dalej w wojnę, tym częściej puszcza się on na oszustwa. I on zaczął od eufemizmu – „specjalnej operacji wojskowej”. W miarę mnożących się niepowodzeń na froncie przeszedł do kłamstw, odwracając rolę ofiary i agresora. Hitler też się w tym specjalizował, i to z większym powodzeniem, bo umiał czarować słuchaczy, podczas gdy Putin ich tylko kupował.

Knut Hamsun, genialny norweski pisarz o wielkiej delikatności pióra, spotkał się z Hitlerem i uznał go za „bojownika o wartości humanistyczne i głosiciela posłania o prawie wszystkich narodów do wolności”. Nawet krytyczni korespondenci zagraniczni zauważali oratorstwo przywódcy Niemiec, a już zwłaszcza sztukę mowy ciała, szczególnie rąk. William L. Shirer twierdził, że trudno od niego oderwać oczy. Stąd gdy Hitler mówił o pokoju, wielu mu wierzyło. Czy to nie sami Polacy zaatakowali radiostację w niemieckich Gliwicach? Czy Żydzi sami nie prosili się o „specjalne potraktowanie” i „ewakuację” na wschód? Terminu „zbiorowy mord” nigdy nie użył. Czy gdyby Anglia i Francja nie wypowiedziały Niemcom wojny 3 września, pokój nie zostałby uratowany? Zdjęcia zniszczeń w Polsce opatrywano podpisem: Twoje dzieło, Anglio!

„Dziewczęta jako pierwsze straciły rozum”, pisał w 1950 r. doskonale wyczuwający nastroje wśród Niemców Ernst Wiechert. Większość kobiet miała pozostawać bezradna wobec retoryki i mimiki Hitlera, nierzadko nawet niemieckie Żydówki, jak spostrzegł w warszawskim getcie Ludwik Hirszfeld. Marion von Dönhoff przytacza przykłady kobiet, które z przekonaniem oddawały kolejnych synów na rzeź, póki nie spostrzegły, że zginęli „na próżno”, a one pozostały na świecie same.

Teraz z kolei Putin przekonuje, że naziści z Ukrainy napadli na Bogu ducha winną Rosję, broniącą pokoju i wartości cywilizowanego świata. A gdyby Zachód nie pomagał Ukrainie, konflikt dawno by się zakończył, reżim kijowski nie popełniał zbrodni, a naród rosyjski nie cierpiał. Po roku „operacji specjalnej” Putin ostrzega, że jeśli Rosja nie będzie szła dotychczasową drogą, może nie przeżyć pod ciosami NATO. Ostrzega jednak nie po to, aby zasugerować Rosjanom możliwość klęski, jak wielu interpretuje jego słowa, lecz by rozpalić ich patriotyczny żar „obronny”. To krok szalenie niebezpieczny, zwłaszcza że bywa skuteczny. Podobnie przestrzegał Hitler Niemców przed aliantami, tyle że na późniejszym etapie wojny, co może potwierdzać dramatyczne położenie Putina. I większość Rosjan, jak wcześniej przeważająca część Niemców Hitlerowi, wierzy tym słowom.

Czytaj więcej

Wszystkie lęki Tuska

Wiemy, że Niemcy gorąco pragnęli rewizji traktatu wersalskiego, nie mamy jednak pewności, co świetnie uchwycił Melchior Wańkowicz w 1936 r., czy równie mocno chcieli wojny. Agresję na Polskę przyjęli, wbrew nazistowskiej propagandzie, w milczeniu i z obawami. Ucieszyli się dopiero, gdy nieprzygotowana armia polska nie stawiła poważnego oporu, a oni myśleli, że na tym wojna się zakończy i po podziale Polski wszystko wróci niejako do sytuacji z 1795 r., po trzecim rozbiorze.

Większość Rosjan od początku popiera napad zbrojny na Ukrainę, bo nie potrafi się pogodzić z upadkiem ZSRR, a „utraty” Kijowa, ruskiej macierzy, nie jest w stanie przyjąć do wiadomości. Że ich tam mało kto chce, nie gra żadnej roli, bo w swoim mniemaniu są u siebie. Niech nikogo nie zdziwi, gdy mimo porażek na froncie zrozumienie Rosjan dla wojny i Putina będzie rosło. Podobne zjawisko obserwowaliśmy w III Rzeszy, gdzie Hitlera, który upozował Niemcy na ofiarę, wspomagali na koniec – „w imię honoru i wolności” – nawet przeciwnicy narodowego socjalizmu. Nauczyciel i żołnierz August Töpperwien, który w 1939 r. pisał o potokach niewinnej polskiej krwi i masakrowaniu Żydów na terenach okupowanych, parę lat później, świadom przegranej, walczył zacięcie o „odnowienie Zachodu” i modlił się – on, przekonany chrześcijanin – za Führera. „Im wyraźniej widać, że Hitler nie jest Bogiem, do którego ludzie zanoszą modły, tym bardziej czuję się z nim związany” – zanotował w listopadzie 1944 r. pod Tarnowem.

Ten zaskakujący na pierwszy rzut oka fenomen jest znany psychologom. W rezultacie zmasowanej propagandy, jeśli trafia ona na podatny grunt, dochodzi stopniowo do identyfikacji społeczeństwa z tyranem, zwłaszcza tym, który rozbudził jego nadzieje. W warunkach histerii wojennej dokonuje się to łatwiej. Niemcy przeżywali w latach 1939–1941 euforię, w latach 1944–1945 w jej miejsce przyszła apokalipsa. Niewielu ją przewidziało, aczkolwiek przed wojną krążył wśród nich dowcip o Stalinie i Hitlerze, jego adiutancie. Rosjanie od wieków żyją w przeświadczeniu, że świat im zagraża, co różni ich od Ukraińców mimo wspólnej wiary, która skłania do poczucia wyobcowania w przeważającym łacińskim świecie. Szczęśliwie o histerii wojennej wciąż nie można w Rosji mówić, na dodatek zagadką pozostaje rosyjska tradycja dysydencka, która może się obrócić przeciwko Putinowi jako nieudacznikowi. Cofanie się nie należy do logiki tyranów, usunięcie Putina pomogłoby zapewne sprawie światowego porządku, nawet jeśli nie starczy.

Czy można reedukować Rosjan, jak Niemców po 1945 r., śmiem wątpić. Potrzeba było totalnej klęski, na którą teraz nie sposób liczyć. Co więcej, rosyjskie idee są wciąż popularne w niektórych krajach Europy Środkowo-Wschodniej. Orbánowi czy wielu przywódcom PiS-u bliżej mentalnie do autorytarnego Putina niż liberalnego Bidena. Nie przypadkiem Łukaszenko ich co jakiś czas chwalił za sprzeciw wobec Zachodu. „Ruski mir”, który charakteryzuje się autorytaryzmem, zamknięciem na obce wpływy, niechęcią do odmienności i bezwzględnością w tłumieniu protestów społecznych, siedzi niestety wciąż i w naszych głowach, to problem skali.

Zbieranie narodów i ziem narodowych

Jeszcze w drugiej połowie XIX w. Otto von Bismarck na uwagę o losie Niemców w Rosji odrzekł, że to nie jego sprawa, lecz cara. „Żelazny kanclerz” należał do ostatniego pokolenia Niemców, które naród rozumiało w sensie prawno-politycznym jako mieszkańców Rzeszy. Z gruntu konserwatywny arystokrata, nie spostrzegł nadchodzących nowych czasów, mieszczańskiej epoki narodów rozumianych jako wspólnota pochodzeniowa i etniczna, a niebawem wręcz rasowa – wspólnota krwi. Tak pojmowane narody stanowiły organizm w zasadzie niezmienny. Nie da się wymienić przodków. Nawet gdy ich zapomnimy, krew nam o nich przypomni.

Narody siedziały na swoich terytoriach, o których prawie własności decydował pierwszy osadnik. Archeologia wyrosła tym samym do rangi nauki narodowej, uczeni prześcigali się w coraz głębszym kopaniu. Później, w miarę jak rosły apetyty, zaczęto przywoływać na dowód własności pracę i pot kolonistów – rolników i budowniczych. Gleba i kamienie nabrały narodowych smaków i zapachów. Na świadków powoływano prochy minionych pokoleń, zmarłych wyprowadzano z grobów do „urn plebiscytowych”. Nie dziwota, że oddawali głosy różnie, zależnie od narodowości „komisji plebiscytowych”. W jednym tylko bywały one najczęściej zgodne, a mianowicie, że trucheł żydowskich o zdanie pytać nie trzeba, ponieważ ziemia narodowa jest niezbywalna i „gościom” nic do tego.

Niezmienny naród należało skupiać wokół jednego sztandaru, nie dopuszczać do jego rozproszenia, a jednostki i gromady przejściowo utracone ponownie zbierać, choćby przemocą. Do monstrualnych rozmiarów urosło zbieranie Niemców w Trzeciej Rzeszy. Tych, którzy byli daleko, wezwano do powrotu. Ziemie bliższe, gdzie byli jacyś niemieccy osadnicy – nieważne, czy utożsamiający się z Niemcami – inkorporowano do wielkiej Rzeszy. Putin, choć to nadal „tylko” Hitler z pierwszego roku wojny, zmierza pod tym względem po tropach narodowych socjalistów. Zbiera „swoje” ziemie, o zdanie sąsiadów, a nawet swoich rzekomych rodaków, nie pyta. Gdy uzna za konieczne, zabija ich jak „obcych”.

Jednostka w systemach opresyjnych nie ma znaczenia. Gdyby Rosjanie chcieli nas bronić – mówiła Rosjanka z Groznego do Petry Procházkovej – nie zrzucaliby nam bomb na głowę. Nie sądzę notabene, że jest to naśladownictwo świadome. Hitlera i Putina łączy po prostu głębokie i zapewne autentyczne przekonanie, że nie robią nic złego. Bronią swego, a przy okazji porządkują świat. A jak się komuś w tym świecie nie podoba, to droga wolna, mówił już w połowie XIX w. do Polaków w zaborze pruskim historyk Heinrich Wuttke.

Hitler był dzieckiem swoich czasów, tyle że rozumiał je ekstremalnie. Putin jest wobec swojej epoki wyraźnie spóźniony. Nie przerobił lekcji Kosowa, serbskiej kolebki bez Serbów. Nie zrozumiał, że trwale połączyć może tylko miękka siła przyciągania, a już na pewno nie zrzucanie bomb na „własne” miasta, co zdaje się rosyjską specjalnością. Nie przyjrzał się odrywaniu młodszego rodzeństwa Anglii w imperium brytyjskim. USA stoczyły ciężką wojnę o niepodległość. Australia, Kanada i Nowa Zelandia odrywały się stopniowo i zachowały więcej wspólnego. Dziś, po stuleciach, rozpada się sama Wielka Brytania, od której na skutek neoliberalnych błędów Margaret Thatcher chcą się oderwać Szkoci i Walijczycy.

Dzieci odchodzą od rodziców i strony, choć poczuwają się najczęściej do związku, tracą wzajemne prawo do bezpośredniego wtrącania się w swoje sprawy. Moskwa, najmłodsza ruska latorośl, wybrała się we własną drogę, a nie potrafi wyzbyć się myśli o kijowskim legowisku rodziców. Co gorsza, spora część Rosjan w imię wyimaginowanych celów gotowa jest pociągnąć świat ku zbiorowej katastrofie. „Umrzemy wraz z całym światem, mogę to pani obiecać!” – odpowiedział Limonow na pytanie Anny Żebrowskiej, czy dopuszcza rozpad imperiów.

Odpowiedzialność przede wszystkim

Moment jest niebezpieczny i nie pora na antyrosyjską propagandę. Sąsiadów się nie wybiera. Tym bardziej nie czas na wymachiwanie szabelką, naszą dawną specjalność. Wraz z bronią hojnie ofiarowywaną Ukrainie, wysyłajmy Rosjanom sygnał, że nie przeciw nim jako narodowi toczy się rozpoczęta przez nich wojna, lecz przeciw zbójeckim metodom zbierania „ziem narodowych”. Że świat, który nagradza złodzieja, będzie bardziej niebezpieczny, także dla samych Rosjan. Że nikt nie daje Ukrainie czołgów na wyprawę na Moskwę, wbrew niepotrzebnemu żartowi ukraińskiego ministra obrony Ołeksija Reznikowa. W praktyce mocarstwo atomowe może się rozlecieć tylko od środka, a jego rozpad byłby i dla nas niezmiernie niebezpieczny. Młode państwa w euforii zapominają niekiedy, że wojnę trzeba zakończyć porozumieniem, im szybciej, tym lepiej, szczególnie w zderzeniu z silniejszymi od siebie. Kiedy Piłsudski w 1920 r. po wyprawie kijowskiej wjeżdżał triumfalnie do Warszawy, a stolica wpadła w patriotyczny amok, wojska sowieckie przerwały właśnie front polski i ruszyły ku Warszawie. Uratował nas Cud nad Wisłą.

Ukraina już wygrała tę wojnę, obroniła niepodległość. Rosja ją przegrała, patrząc przez pryzmat celu, jaki sobie stawiała. Niezależnie od tego, co Ukraińcy i Rosjanie postanowią na koniec odnośnie do sporów terytorialnych, Ukraina i stojący za nią Zachód muszą chronić teraz przede wszystkim życie młodych ukraińskich żołnierzy, bo bez nich jej odbudowa nie będzie możliwa. Media podają liczby zabitych Rosjan, ale giną także Ukraińcy. Kalek jest więcej, o czym warto pamiętać w kontekście słabości Francji po pierwszej wojnie światowej, gdzie na dziesięciu żołnierzy dwóch zostało zabitych, a trzech okaleczonych. Każda długa wojna jest przegrana, wcale nie tylko z punktu widzenia tych, co jej nie przeżyli. Nie śmiem doradzać Ukraińcom, sami muszą podjąć odpowiednie decyzje, jak Zachód musi dostarczyć im technologicznie zaawansowanej broni, lecz pamiętajmy, że czasami warto poświęcić paznokieć dla zachowania ręki. Przykład Finlandii w Unii Europejskiej i NATO rozbudza wyobraźnię.

Czytaj więcej

Jan M. Piskorski: Powrót Europy

Do zwycięstwa potrzeba rozwagi. To polska nowsza specjalność, sukces przez układy. Na Rosję samodzielnie wpływu nie mamy, to nie ta kategoria, ale wyłuskanie Białorusi jest zadaniem na naszą miarę. Aleksander Łukaszenko wije się niczym piskorz, by nie przystąpić do wojny. Sojusznika szuka w Chinach, których plan pokojowy zakłada zachowanie suwerenności przez uznane międzynarodowo państwa i rozwiązywanie sporów na drodze rozmów.

Autokrata Łukaszenko nie jest gorszym dyktatorem niż generałowie Jaruzelski czy Pinochet, jest od nich mniej ideowy, jest pragmatykiem i zapewne sprytniejszy. Jeśli uda mu się przeprowadzić Białoruś przez wojnę bez bezpośredniego zaangażowania po stronie Rosji, wcale niemałe poparcie, jakim wciąż cieszy się u siebie, jeszcze wzrośnie. Nie ma dobrej polityki bez uwzględnienia rzeczywistości. Przywódcę Białorusi trzeba spróbować skłonić do rozmów okrągłego stołu z opozycją i pokazać mu marchewkę, jaką myśmy dostali w 1989 r. Czy nasza dyplomacja utrzymuje kanały komunikacji z białoruskim dyktatorem, czy dysponuje realną oceną jego wpływów i czy ją stać na zainicjowanie przełomu w Mińsku, niebawem się okaże. O reszcie niech zadecyduje naród białoruski w wolnych wyborach.

Prof. Jan M. Piskorski jest historykiem, pracownikiem Uniwersytetu Szczecińskiego.

Musimy wrócić do misji, którą na pograniczu Europy i Azji od wieków pełniła Rosja – mówił zmarły przed trzema laty rosyjski pisarz i ideolog Eduard Limonow w 1993 r. Czy zdawał sobie sprawę, że powtarza przekonanie starożytnych Greków, których centralne położenie miało predestynować do władania nad światem i czerpania z tego korzyści? Szerzenie cywilizacji nie było wprawdzie ich marzeniem. Rzeczą Greków jest panować nad barbarzyńcami – uczył Arystoteles młodego Aleksandra Wielkiego w nawiązaniu do platońskiego podziału ludzi na rozkazującą elitę i zmuszone do posłuszeństwa (dla ich własnego dobra) masy, ludzi właściwych i tworzywo w języku Raskolnikowa.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi