Zgodnie ze znaną maksymą demokracja jest najgorszą formą rządów, lecz lepszej nie wymyślono. Popularne narzekanie, że rozmywa hierarchię – wartości i autorytety – zaciera największą zaletę demokracji, jej atrybut: to, że ujawnia różne hierarchie, które godzi drogą perswazji i kompromisu.
W realnym świecie trudno wyznaczyć absolutne wartości i ich niezachwiany porządek. Po pierwsze, są one pochodną czasu i miejsca. Nikt nie przekonałby Indianina do przykazania „nie kradnij", skoro od liczby zabranych koni zależałby jego prestiż. Po drugie, na wartości ma wpływ pozycja społeczna oraz przynależność grupowa. Według Herodota, pierwszego piewcy demokracji, wolność przysługiwała w zasadzie tylko Grekom. Arystoteles nie potrafił sobie wyobrazić społeczeństwa bez niewolników, co zachwiało wiarę Bertranda Russella, filozofa i moralisty, w zdrowy rozsądek i rozum ludzki.
Nawet w odniesieniu do dekalogu, i tylko w ramach trzech monoteistycznych religii wyrastających ze Starego Testamentu, trudno byłoby o jedną hierarchię przykazań. Co więcej, Biblia i jej judaistyczna wykładnia, którą podzieliło chrześcijaństwo, zakładały, że nie można mieszać świata wartości moralnych z porządkiem państwowym. Służba Bogu nie jest tym samym, co utylitarne działania państwa, mające na celu utrzymanie porządku społecznego.
Wiara w nasze wartości i słuszność naszych dróg postępowania nie oznacza, że inni je podzielają. Dotyczy to również opinii na temat imigrantów, którzy przypadkowo podzielili mnie z Bogusławem Chrabotą, chociaż nasze poglądy na ich temat są bliskie. Zgadzamy się co do tego, że uchodźcom trzeba pomóc i że w tej sprawie polscy politycy zachowują się fatalnie, deprawując wspólnotę. U podstaw naszej polemiki leży raczej rozumienie stosunku między państwem, władzą i społeczeństwem. Redaktor Chrabota, w duchu długiej inteligencko-paternalistycznej tradycji polskiej i nie uwzględniając głębokich przemian społecznych i świadomościowych w powojennej Polsce, nie ufa mądrości zbiorowej społeczeństwa i na dodatek wierzy, to jego słowa, że „obowiązkiem władzy jest edukacja i kształtowanie poglądów" obywateli („Rzeczpospolita" z 1 lipca 2017 r.). Mnie takiej wiary brak. Jako historyk mam za to do dyspozycji doświadczenie wieków, które podsuwa mi obraz bliższy tradycji biblijnej. Uznaje się w niej wprawdzie państwo za niezbędne, ale i za takie, które trzeba nieprzerwanie kontrolować, chronić przed nim samym, jego naturalnymi skłonnościami do zawłaszczania każdej przestrzeni. Tym bardziej należy patrzeć na ręce władzy. Nie tyle z powodu jej złych zamiarów, ile ze względu na samą naturę polityki, która demoralizuje i skłania do identyfikowania własnych przekonań z interesem publicznym.
Kryzys liberalnego państwa
Imigranci – skarb każdej ziemi, gdy ich liczba przewyższa możliwości dostosowawcze stron, rozbijają spójność wspólnoty. Przykładem poszerzenie Unii Europejskiej o kraje naszej części kontynentu. Stanowisko elit względem napływu imigrantów różni się zazwyczaj od opinii reszty społeczeństwa, bo nie ich pozycji zagrażają przybysze. Ludzie wykonujący prostsze zawody mają natomiast prawo martwić się o swoje miejsca pracy i zarobki, gdyż nie da się zaprzeczyć, że imigranci w najlepszym razie powstrzymują wzrost płac w kraju docelowym. Lęki zwyczajnych ludzi zostają dostrzeżone przez elity polityczne najczęściej dopiero przed wyborami. Zaczyna się od radykalizacji języka. Starczy przypomnieć premiera niemieckiej Hesji Rolanda Kocha czy prezydenta Francji Nicolasa Sarkozy'ego zapowiadających swego czasu deportacje obcych elementów kryminalnych. Napomnienia papieskie nie pomagają.