Wszystkie lęki Tuska

Co może sprawić, że premier zbudzi się w nocy zlany potem i zacznie krzyczeć?

Publikacja: 11.08.2012 01:01

Wszystkie lęki Tuska

Foto: Fotorzepa, Tomasz Jodłowski TJ Tomasz Jodłowski

Wielka literatura pokazała trochę obrazów władców i tyranów, którzy się boją. Szekspir posłał do Makbeta, króla-uzurpatora jedną z jego ofiar: ducha Banka. Albo zderzał Ryszarda III, próbującego pokonać swoje ograniczenia za pomocą zbrodni, ze świadomością zmierzchu jego potęgi. Bywa, że stykaliśmy się z takimi obrazami i w bliższych nam realiach. W „Karierze Arturo Ui" Bertold Brecht kazał się bać ducha podobnego do tego w Makbecie XX-wiecznemu gangsterowi będącemu w istocie Adolfem Hitlerem.

Polityka demokratyczna nie niesie ze sobą takich emocji. Obraz lęku polityka do zapamiętania pojawił się w filmie amerykańskim „Kandydat" Michaela Ritchie z roku 1972, w którym bardzo jeszcze młodzieńczy Robert Redford walczył o fotel senatora z Kalifornii. Dobrze uchwycony jest tam moment po nieco zaskakującym zwycięstwie kogoś, kto był czarnym koniem. Liberalny polityk zamyka się ze swoim współpracownikiem w hotelowym magazynie, próbując się ukryć przed podnieconymi zwolennikami i dziennikarzami. Ma świadomość wyzwania, ale i poczucie pustych rąk może nie co do celów, ale metod, jakie chce zastosować. Wie, że wyzwolił duże oczekiwania i nie jest pewien, czy umie im sprostać. To przyprawia go nie o jakieś tam egzystencjalne leki, ale coś w rodzaju paniki. Paniki chwytającej za gardło.

Jak to wygląda w przypadku Donalda Tuska? Czy i czego się lęka? Czy można go na tym w ogóle przyłapać?

Pogrzebowy koszmar

Zacznijmy od obrazka, który w odpowiedzi na takie pytanie się nasuwa. Pewien bliski współpracownik Tuska chętnie rozpowiada po Warszawie, jaki jest szczególny koszmar jego szefa. Ma nim być sytuacja z krakowskiego pogrzebu Lecha Kaczyńskiego 18 kwietnia 2010 roku. Tusk miał przejść kilka kilometrów obrzucany wrogimi okrzykami, lżony, mierzony nienawistnymi spojrzeniami. „Zdrajca! Do Moskwy!" – takie okrzyki wrogi tłum miał mu rzucać nieomal prosto w twarz.

Tak się składa, że autor tego tekstu szedł w tym samym pogrzebowym kondukcie, zaledwie kilkadziesiąt metrów od premiera, któremu towarzyszyli ministrowie: Ewa Kopacz i Michał Boni. Z wielkim tłumem żałobnicy zetknęli się jedynie na początku, zaraz po wyjściu z kościoła mariackiego na krakowski rynek.

Ci ludzie stali oddzieleni barierkami, dobrze widziały jedynie pierwsze rzędy. Potem, podczas przemarszu ulicą Grodzką kondukt mijał już tylko grupki, stojące nadal za ogrodzeniem, czasem wyglądające z okien kamienic.Grupki na ogół milczące.

Nie obrzucano premiera obelgami, możliwe, że gdzieś na rynku padł pojedynczy okrzyk. Może wzrok Tuska spotkał się na moment z czyimiś zaciętymi oczami. Ale to nie była scena jak z filmu „Śmierć prezydenta", kiedy to Gabriel Narutowicz zbiera nie tylko inwektywy, ale i grudki śniegu na swoją twarz . Choć spiskowe teorie buzowały naturalnie gdzieś w Internecie od pierwszych chwil, choć Jan Pospieszalski i Ewa Stankiewicz utrwalili antytuskowe nastroje w swoim pierwszym filmie „Solidarni 2010".

Możliwe, że Tuskowi jakiś drobny dyskomfort z tamtego dnia zlał się w jedno z tym, co słyszał czy czytał później. A możliwe, że jego otoczenie wyprodukowało taką mityczną sytuację, aby go bardziej uczłowieczyć i wzbudzić współczucie.

Ale możliwe też, że nie jest to operacja robiona na zimno, w każdym razie nie całkiem. Można sobie wyobrazić, że zbierając doświadczenia następnych miesięcy, premier Donald Tusk sam już wierzy w ów groźny tłum, który chce mu odebrać godność, poniżyć, przestraszyć.

Czy się go boi? Nie wiem. Dowiódł wiele razy, że labilny i zmienny, nękający swoim rozchwianiem i niepewnością ludzi z najbliższego otoczenia, w kluczowych chwilach ma nerwy jak postronki. Ale naturalnie może się bać. Wypadnie do tego jeszcze wrócić.

Narodziny drapieżcy

Warto tu przypomnieć, że Donald Tusk nie jest politykiem rozwijającym się harmonijnie. W roku 2005 dokonał największej transformacji swego życia: z miękkiego, nawet jeśli sprytnego amatora, który ani nie chce, ani nie potrafi postawić wszystkiego na jedną kartę, w drapieżnego profesjonalistę. Człowieka, który wyznacza sobie cele i je realizuje: krok po kroku, godzina po godzinie.

Można wskazywać na różne okoliczności tej przemiany. Po pierwsze, poczucie krzywdy. Dziś Tusk jest przedstawiany przez wrogów, ale i niektórych sojuszników, jako postać nieomal wyzbyta ludzkich uczuć.

Mało kto pamięta, że po wybuchu afery z dziadkiem z Wehrmachtu załamał się, w gronie najbliższych nawet płakał, a jego przyjaciele przestrzegali, że uderzenie w jego rodzinę (do dziś wszelkie odniesienia do niej odczuwa szczególnie boleśnie) zaowocuje niepowstaniem koalicji z PiS, którą to partię obwiniał jako całość za akcję Jacka Kurskiego. Tak się też i stało.

Po drugie, poczucie porażki. Sam przyznał się Piotrowi Najsztubowi w jednym z pierwszych wywiadów po przegranych wyborach prezydenckich, że siedząc na inauguracji Lecha Kaczyńskiego w sali na Wiejskiej oczami wyobraźni widział na miejscu tamtego siebie. To poczucie straty tego, co było tak blisko, na wyciągnięcie ręki, przyprawiło go o wielomiesięczne rozchwianie. Ale w efekcie uczyniło twardym i brutalnym.

Naturalnie dawny Tusk czasem jeszcze wracał. Podczas nieoczekiwanej kampanii parlamentarnej 2007 r., kiedy postawił wszystko na jedną kartę i jednak wygrał, miał momenty załamania. Tak mocne, że nawet satyrycy z Szymonem Majewskim na czele przedstawiali go jako rozhisteryzowaną babę. Pomógł spec od psychologicznego treningu sprowadzony z zagranicy przez Igora Ostachowicza.

Od tej pory współpracownicy mogli go widzieć wahającym się, niepewnym, ale nie miękkim. Tak jest w zasadzie do dziś. Jeszcze przed wyborami 2007 roku w wywiadzie dla „Dziennika" użył trafnej metafory, opowiadając o rumaku, którego dosiadł i już nie popuści. To była w pewnych momentach partia, a w pewnych – cała Polska.

Zaszliśmy wysoko

Dopiero po przyjęciu takich wstępnych założeń możemy pospekulować o lękach Tuska. Z pewnością jak każdy demokratyczny polityk czuje się czasem jak aktor ze snu, którego wypchnięto na scenę, a on zapomniał roli albo ma kłopoty z gardłem.

Tusk musi mieć momenty obawy przed elektoratem, przed Polakami. Czy jednak zamyka się z kimś w ciasnym pomieszczeniu i krzyczy do niego, że być może nie potrafi rządzić?

Zacznijmy od tego, że jest to typ self--made mana. Co więcej, self made mana, który więcej zawdzięcza zręczności niż ciężkiej pracy, a zarazem jest beneficjentem wielokrotnych korzystnych zbiegów okoliczności, ze wszystkimi wadami i zaletami tego typu psychicznego. To ludzie obdarzeni niejednokrotnie zdrowym rozsądkiem, ale też swoistą bezczelnością każącą śmiać się w twarz nie tylko przeciwnościom losu, ale i światu.

Jego dawny przyjaciel Paweł Piskorski opisał go kiedyś jako człowieka wyobrażającego sobie rajskie życie po zdobyciu przez samego lidera prezydentury. Miało to polegać, najogólniej rzecz biorąc, na leżeniu do góry brzuchem i oglądaniu Eurosportu.

Wrogowie uznali, że utrwalona w kilku artykułach, a w końcu i w pierwszej biografii Tuska na poły żartobliwa prezentacja marzeń demaskuje go jako pustaka, lenia i ma się rozumieć cynika.

Wyczuwa się w tym naturalnie element autoparodii Tusk jest człowiekiem inteligentnym i lubi się bawić (z) otoczeniem. Ale też do jego dawnych zabaw z dziś już przetrzebionym „dworem" pasuje inna wizja. Oto, zapalając cygaro czy dolewając sobie i kolegom whisky, musiał czasem mówić: panowie, jak my wysoko zaszliśmy.

Tak wysoko, że błogosławiona ostrożność ustępowała czasami poczuciu wszechwładzy. Oto na przykład można było wywyższyć większych jeszcze self-made manów, jak handlarza bielizną i właściciela knajpy goszczącej gangsterów Mirosława Drzewieckiego, z którego czystym kaprysem uczynił nie tylko powiernika, ale i ministra. Jednocześnie to poczucie zawsze sąsiaduje ze strachem. Przyjdą i zdemaskują! Przyjdą i wyprowadzą! Być może raz na zawsze?

Ale czas mija, żaden akt demaskacji nie następuje. Pozostaje gra z elektoratem. Jeśli powiązana z lękiem, to zdradzanym tylko najbliższym. Może Ostachowiczowi. Może Janowi Krzysztofowi Bieleckiemu, który – dużo spokojniejszy – ma jednak podobny kompleks self-made mana. Może coraz rzadziej dopuszczanym przyjaciołom z lat młodości.

Nie oszukają mnie

Pewien dobry znajomy Tuska z dawnych czasów podczas rozmowy z nim na początku poprzedniej kadencji opowiadał o swoich wrażeniach. Przekonując go do ambitniejszej polityki, zwłaszcza do naprawiania państwa (na tym poległ skądinąd Jan Rokita), trafił na czysto instynktowny opór. Tusk zachowywał się jak chłop przekonany, że ambitna polityka to wymysł złych panów, którzy po raz kolejny chcą go oszukać.

Tę instynktowną fobię, przejawiającą się w niechęci do ekspertów, programów i całościowych projektów, ma w sobie do dziś. Jest w tym strach przed wyłożeniem się, dziś wzmacniany jeszcze poczuciem komplikacji życia społecznego.

– W co wy mnie wrobiliście, związkowców mam przeciw sobie, a Balcerowicz i tak jest cały czas niezadowolony – skarżył się ostatnio na marginesie reformy emerytalnej. Stąd ewentualna decyzja o kolejnych ryzykownych posunięciach, jeśli się pojawi jesienią, przyjdzie mu bardzo ciężko.

W jakiejś mierze wie, co mówi. W latach 2005 – 2007 sam rozpętał tak histeryczną kampanię punktowania wszystkiego, co robił rząd PiS, że musiało to w nim wyrobić przekonanie, że najbezpieczniej jest nie ruszać ręką ani nogą.

Czasem ta obawa przed skłóceniem się z kimkolwiek (w każdym razie z kimś, kogo bicie nie jest warunkiem sprawowania władzy) przybierała u niego postać patologiczną. Kiedy trzeba było podjąć decyzję o ewentualnej pacyfikacji kupców z placu Defilad broniących swoich miejsc pracy, Donald Tusk siedział przed wielkim plazmowym telewizorem w kancelarii premiera, śledząc na gorąco wydarzenia, a Grzegorz Schetyna, wtedy szef MSWiA, oraz komendant główny policji czekali na decyzje.

Co Schetyna przekonał go już do postanowienia o uderzeniu, to Tusk ją w minutę potem cofał, a przerażony szef policji odwracał się od jednego do drugiego. – Co ty, chcesz mi wszystko popsuć? – wyrwało się w pewnym momencie rozemocjonowanemu premierowi.

Z pewnością Tusk, jak każdy polityk, nie jest wolny od obawy przed swoimi współpracownikami. Piotr Gociek napisał ostatnio w „Uważam Rze" tekst, z którego wynikało, że wszystkie zagrożenia w Platformie czy w koalicji są tylko mitami, Tusk wszystko trzyma w garści i nie ma się kogo obawiać. To ulubiona śpiewka prawicy, która uważa, że prawdziwa polityka może się w Polsce dziać jedynie na linii Tusk – Kaczyński. Wszystko, co poza tym fundamentalnym sporem jest wymyślone – choć gwoli prawdy warto przypomnieć, że niedawno sam prezes PiS próbował straszyć śmiertelnego wroga rzeczywiście fantastycznymi wizjami spisku Palikota, Schetyny i prezydenta Komorowskiego.

Widmo spisku

W tym, co napisał Gociek, jest sporo prawdy, powinien on jednak przekonać do niej samego Tuska. Bo premier głęboko wierzy, że niebezpieczeństwo czyha, nawet jeśli w danej chwili utajone. Przed wyborami w 2011 roku zastanawiał się, czy frakcje Schetyny i Grabarczyka nie mogą się połączyć. Będą mieli wtedy większość – dzielił się ze współpracownikami.

Po zwycięskich wyborach o wielki stres przyprawiło spotkanie Komorowskiego z (wtedy jeszcze marszałkiem) Schetyną, połączone z pewną zwłoką w nominowaniu go na premiera.

Sam nie doszedł do władzy w PO w następstwie ewidentnego królobójstwa, ale wcześniej tworząc Platformę zadał śmiertelny cios Bronisławowi Geremkowi, poznał też dobrze mechanizm likwidowania ludzi, czasem potężnych (Rokita).

Stąd choć w jego działaniach wiele jest dziś bezinteresownego okrucieństwa (daje mu się uwieść każdy lider zyskujący wielką władzę), widać także żmudny proces zabezpieczania się. Nawet wtedy, kiedy swój kolejny rząd konstruował trochę na zasadzie dowcipu: Nowak na transport. Mucha na sport, Gowin na sprawiedliwość.

Nie zmienia to faktu, ze ostatni poważny spisek próbowano przeciw niemu zawiązać wiosną 2006 roku przed wyborami szefa Platformy. Paweł Piskorski zapłacił za niego członkostwem w partii, inni – Rokita, Komorowski – po prostu się ugięli.

Tusk nie ma dziś w PO żadnego konkurenta. Nie ma też poważnego kłopotu z koalicjantem, nawet jeśli Waldemar Pawlak stawia czasem na swoim. Ale czy to chroni przed lękami?

W strachu Tuska pewną rolę odgrywa także świadomość, z kim współpracuje. Na początku lat 20. XX wieku amerykański prezydent Warren Harding zbudował swoją ekipę po części z zaufanych dworzan, towarzyszy uciech. W dwa lata później ocknął się boleśnie rycząc: – Moi przeklęci przyjaciele! – bo wprowadzili go na minę afery korupcyjnej.

Tusk miał trochę podobne doświadczenie przy okazji afery hazardowej. To być może jedna z przyczyn jego obecnej niechęci do Schetyny, który przygniótł go swoimi biznesowymi konszachtami. Ale prawda może też być inna: obecny lider PO często nie chce pewnych rzeczy zauważać, a potem udaje ciężko zdziwionego.

Trup w szafie

Czy boi się swoich głównych wrogów? Na pewno odczuwa do nich zapiekły żal o „dziadka z Wehrmachtu". Zaraz po kampanii 2005 roku opowiadał każdemu, że Kaczyńscy to źli ludzie. Choć trzeba przyznać, że zemścił się już dawno i z dużym naddatkiem.

W wąskim sensie, bijąc jak w bęben w Lecha Kaczyńskiego, który o akcji Kurskiego prawie na pewno nie wiedział, a który jako starszy i bardziej otwarty wobec świata, boleśnie znosił ten odwet. Nasyłano na niego Palikota, ujawniano najbardziej poufne rozmowy z nim, ośmieszano i deprymowano. A zarazem figurka prezydenta na sznurku, wisząca nad biurkiem premiera i służąca do pstrykania w niego palcami świadczyła o tym, że Kaczyński wciąż był traktowany jako zagrożenie. Bagatelizowane ale jednak realne.

Trzymając proces walki z PiS pod kontrolą (Ostachowiczowi przypisuje się metaforę z klatką pełną małp: należy tylko uderzać w klatkę, a małpy wrzeszczą), Tusk mógł dojść do wniosku, że poradził sobie z głównym zagrożeniem. Ba, że potrafi używać tego zagrożenia z korzyścią dla siebie.

A jednak przy tej okazji poznał smak likwidowania przeciwnika i czuje dziś, że sam nie może liczyć na pobłażliwość.

Stąd apokaliptyczna wizja krakowskiego pogrzebu. Ona jest zarazem socjotechniką i wyrazem najgłębszych lęków jej głównego bohatera. Żaden polski polityk, przynajmniej od końca PRL, nie budził tak wielkich negatywnych emocji jak Tusk.

Jeszcze niedawno sam z premedytacją używał smoleńskich emocji kwitując raport MAK prawie wyłącznie atakami na opozycję fundował Polakom polaryzację wymarzoną zarówno dla wewnętrznej spójności jak i dla wyników jego partii.

Dzisiaj może z kolei liczyć, że te emocje się wypalą. Służyć ma temu czas, a i niektóre zdarzenia. Możliwe, że jeśli Rosjanie wydadzą wrak, polscy prokuratorzy ostatecznie obalą teorie zamachowe. W każdym razie takie, które da się zakwestionować za pomocą dostępnych technice badań.

Ale wrażenie żenującej gry z Rosjanami, i w pierwszych chwilach, i później, kiedy obie strony podzieliły się w jakiejś mierze rolami, pozostanie. Ono jest kłopotem nawet dla co inteligentniejszych publicystów sprzyjających generalnie filozofii Tuska: wystarczy przeczytać analizę Roberta Krasowskiego w ostatniej „Polityce". Czy ta gra była efektem nieudolności, słabości charakteru czy kalkulacji – rzecz niemożliwa do jednoznacznego ustalenia. Ale możliwe, że stanie ona Tuskowi kością w gardle, że ktoś do niej wróci w najmniej sprzyjającej chwili.

A może i jej wspomnienie zbudzi kiedyś głównego bohatera w nocy? Zlanego potem?

Tylko człowiek

Naturalnie można sobie wyobrażać Tuska nękanego innymi jeszcze strachami. Czy, nie znając dobrze żadnego obcego języka, przy całej swojej gładkości nie wpada w panikę na europejskich salonach? Podczas tych wszystkich rytualnych szczytów nie czuje się ponoć tak naprawdę dobrze - twierdzą dyplomaci. Prawie się nie odzywa.

A czy snu z powiek nie spędza mu wizja apokaliptycznego kryzysu ekonomicznego? To dopiero byłby moment stanięcia przed publiką już nie tylko z dziurą w pamięci, ale i nago. Choć uczciwie mówiąc, realny wpływ polskiego premiera na zdarzenia tak czy owak byłby ograniczony.

Skutecznie straszony, Tusk nauczył się straszyć. Nie tylko złą prawicą, także nagle odkrywanymi patologiami (wojna z dopalaczami była tu najlepszym przykładem), a czasem tylko groźną miną. Z dawnego sympatycznego amatora piłki z Gdańska zostało tak naprawdę niewiele. Często robi to skutecznie.

Prawica zaś ma z Tuskiem kłopot. Usiłuje ciągle przedstawiać tego 55-latka będącego już dziadkiem jako chłopca w spodenkach do kolan (przypomniał o tym ostatnio celnie Krasowski), ale tak naprawdę widzi w nim wszechwładnego, obdarzonego nadludzkimi atrybutami mocarza.

Naturalnie znaczna część tych atrybutów ma wynikać nie z siły woli głównego bohatera, a z siły pracującego nań machiny III RP. Ale i tak sporo jeszcze zostaje dla samego Tuska. Dziś prawicowy komentatorzy i politycy są trochę jak małe ptaszki wobec hipnotyzującego wzroku węża.

Tymczasem Tusk jest człowiekiem pełnym wad, ale i słabości, nawet jeśli jego polityczna śmiertelność jest dziś kwestionowana. I na pewno budzi się od czasu do czasu z krzykiem.

Wielka literatura pokazała trochę obrazów władców i tyranów, którzy się boją. Szekspir posłał do Makbeta, króla-uzurpatora jedną z jego ofiar: ducha Banka. Albo zderzał Ryszarda III, próbującego pokonać swoje ograniczenia za pomocą zbrodni, ze świadomością zmierzchu jego potęgi. Bywa, że stykaliśmy się z takimi obrazami i w bliższych nam realiach. W „Karierze Arturo Ui" Bertold Brecht kazał się bać ducha podobnego do tego w Makbecie XX-wiecznemu gangsterowi będącemu w istocie Adolfem Hitlerem.

Polityka demokratyczna nie niesie ze sobą takich emocji. Obraz lęku polityka do zapamiętania pojawił się w filmie amerykańskim „Kandydat" Michaela Ritchie z roku 1972, w którym bardzo jeszcze młodzieńczy Robert Redford walczył o fotel senatora z Kalifornii. Dobrze uchwycony jest tam moment po nieco zaskakującym zwycięstwie kogoś, kto był czarnym koniem. Liberalny polityk zamyka się ze swoim współpracownikiem w hotelowym magazynie, próbując się ukryć przed podnieconymi zwolennikami i dziennikarzami. Ma świadomość wyzwania, ale i poczucie pustych rąk może nie co do celów, ale metod, jakie chce zastosować. Wie, że wyzwolił duże oczekiwania i nie jest pewien, czy umie im sprostać. To przyprawia go nie o jakieś tam egzystencjalne leki, ale coś w rodzaju paniki. Paniki chwytającej za gardło.

Jak to wygląda w przypadku Donalda Tuska? Czy i czego się lęka? Czy można go na tym w ogóle przyłapać?

Pogrzebowy koszmar

Zacznijmy od obrazka, który w odpowiedzi na takie pytanie się nasuwa. Pewien bliski współpracownik Tuska chętnie rozpowiada po Warszawie, jaki jest szczególny koszmar jego szefa. Ma nim być sytuacja z krakowskiego pogrzebu Lecha Kaczyńskiego 18 kwietnia 2010 roku. Tusk miał przejść kilka kilometrów obrzucany wrogimi okrzykami, lżony, mierzony nienawistnymi spojrzeniami. „Zdrajca! Do Moskwy!" – takie okrzyki wrogi tłum miał mu rzucać nieomal prosto w twarz.

Tak się składa, że autor tego tekstu szedł w tym samym pogrzebowym kondukcie, zaledwie kilkadziesiąt metrów od premiera, któremu towarzyszyli ministrowie: Ewa Kopacz i Michał Boni. Z wielkim tłumem żałobnicy zetknęli się jedynie na początku, zaraz po wyjściu z kościoła mariackiego na krakowski rynek.

Ci ludzie stali oddzieleni barierkami, dobrze widziały jedynie pierwsze rzędy. Potem, podczas przemarszu ulicą Grodzką kondukt mijał już tylko grupki, stojące nadal za ogrodzeniem, czasem wyglądające z okien kamienic.Grupki na ogół milczące.

Nie obrzucano premiera obelgami, możliwe, że gdzieś na rynku padł pojedynczy okrzyk. Może wzrok Tuska spotkał się na moment z czyimiś zaciętymi oczami. Ale to nie była scena jak z filmu „Śmierć prezydenta", kiedy to Gabriel Narutowicz zbiera nie tylko inwektywy, ale i grudki śniegu na swoją twarz . Choć spiskowe teorie buzowały naturalnie gdzieś w Internecie od pierwszych chwil, choć Jan Pospieszalski i Ewa Stankiewicz utrwalili antytuskowe nastroje w swoim pierwszym filmie „Solidarni 2010".

Możliwe, że Tuskowi jakiś drobny dyskomfort z tamtego dnia zlał się w jedno z tym, co słyszał czy czytał później. A możliwe, że jego otoczenie wyprodukowało taką mityczną sytuację, aby go bardziej uczłowieczyć i wzbudzić współczucie.

Ale możliwe też, że nie jest to operacja robiona na zimno, w każdym razie nie całkiem. Można sobie wyobrazić, że zbierając doświadczenia następnych miesięcy, premier Donald Tusk sam już wierzy w ów groźny tłum, który chce mu odebrać godność, poniżyć, przestraszyć.

Czy się go boi? Nie wiem. Dowiódł wiele razy, że labilny i zmienny, nękający swoim rozchwianiem i niepewnością ludzi z najbliższego otoczenia, w kluczowych chwilach ma nerwy jak postronki. Ale naturalnie może się bać. Wypadnie do tego jeszcze wrócić.

Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi