Wielka literatura pokazała trochę obrazów władców i tyranów, którzy się boją. Szekspir posłał do Makbeta, króla-uzurpatora jedną z jego ofiar: ducha Banka. Albo zderzał Ryszarda III, próbującego pokonać swoje ograniczenia za pomocą zbrodni, ze świadomością zmierzchu jego potęgi. Bywa, że stykaliśmy się z takimi obrazami i w bliższych nam realiach. W „Karierze Arturo Ui" Bertold Brecht kazał się bać ducha podobnego do tego w Makbecie XX-wiecznemu gangsterowi będącemu w istocie Adolfem Hitlerem.
Polityka demokratyczna nie niesie ze sobą takich emocji. Obraz lęku polityka do zapamiętania pojawił się w filmie amerykańskim „Kandydat" Michaela Ritchie z roku 1972, w którym bardzo jeszcze młodzieńczy Robert Redford walczył o fotel senatora z Kalifornii. Dobrze uchwycony jest tam moment po nieco zaskakującym zwycięstwie kogoś, kto był czarnym koniem. Liberalny polityk zamyka się ze swoim współpracownikiem w hotelowym magazynie, próbując się ukryć przed podnieconymi zwolennikami i dziennikarzami. Ma świadomość wyzwania, ale i poczucie pustych rąk może nie co do celów, ale metod, jakie chce zastosować. Wie, że wyzwolił duże oczekiwania i nie jest pewien, czy umie im sprostać. To przyprawia go nie o jakieś tam egzystencjalne leki, ale coś w rodzaju paniki. Paniki chwytającej za gardło.
Jak to wygląda w przypadku Donalda Tuska? Czy i czego się lęka? Czy można go na tym w ogóle przyłapać?
Pogrzebowy koszmar
Zacznijmy od obrazka, który w odpowiedzi na takie pytanie się nasuwa. Pewien bliski współpracownik Tuska chętnie rozpowiada po Warszawie, jaki jest szczególny koszmar jego szefa. Ma nim być sytuacja z krakowskiego pogrzebu Lecha Kaczyńskiego 18 kwietnia 2010 roku. Tusk miał przejść kilka kilometrów obrzucany wrogimi okrzykami, lżony, mierzony nienawistnymi spojrzeniami. „Zdrajca! Do Moskwy!" – takie okrzyki wrogi tłum miał mu rzucać nieomal prosto w twarz.
Tak się składa, że autor tego tekstu szedł w tym samym pogrzebowym kondukcie, zaledwie kilkadziesiąt metrów od premiera, któremu towarzyszyli ministrowie: Ewa Kopacz i Michał Boni. Z wielkim tłumem żałobnicy zetknęli się jedynie na początku, zaraz po wyjściu z kościoła mariackiego na krakowski rynek.
Ci ludzie stali oddzieleni barierkami, dobrze widziały jedynie pierwsze rzędy. Potem, podczas przemarszu ulicą Grodzką kondukt mijał już tylko grupki, stojące nadal za ogrodzeniem, czasem wyglądające z okien kamienic.Grupki na ogół milczące.
Nie obrzucano premiera obelgami, możliwe, że gdzieś na rynku padł pojedynczy okrzyk. Może wzrok Tuska spotkał się na moment z czyimiś zaciętymi oczami. Ale to nie była scena jak z filmu „Śmierć prezydenta", kiedy to Gabriel Narutowicz zbiera nie tylko inwektywy, ale i grudki śniegu na swoją twarz . Choć spiskowe teorie buzowały naturalnie gdzieś w Internecie od pierwszych chwil, choć Jan Pospieszalski i Ewa Stankiewicz utrwalili antytuskowe nastroje w swoim pierwszym filmie „Solidarni 2010".
Możliwe, że Tuskowi jakiś drobny dyskomfort z tamtego dnia zlał się w jedno z tym, co słyszał czy czytał później. A możliwe, że jego otoczenie wyprodukowało taką mityczną sytuację, aby go bardziej uczłowieczyć i wzbudzić współczucie.
Ale możliwe też, że nie jest to operacja robiona na zimno, w każdym razie nie całkiem. Można sobie wyobrazić, że zbierając doświadczenia następnych miesięcy, premier Donald Tusk sam już wierzy w ów groźny tłum, który chce mu odebrać godność, poniżyć, przestraszyć.
Czy się go boi? Nie wiem. Dowiódł wiele razy, że labilny i zmienny, nękający swoim rozchwianiem i niepewnością ludzi z najbliższego otoczenia, w kluczowych chwilach ma nerwy jak postronki. Ale naturalnie może się bać. Wypadnie do tego jeszcze wrócić.
Narodziny drapieżcy
Warto tu przypomnieć, że Donald Tusk nie jest politykiem rozwijającym się harmonijnie. W roku 2005 dokonał największej transformacji swego życia: z miękkiego, nawet jeśli sprytnego amatora, który ani nie chce, ani nie potrafi postawić wszystkiego na jedną kartę, w drapieżnego profesjonalistę. Człowieka, który wyznacza sobie cele i je realizuje: krok po kroku, godzina po godzinie.
Można wskazywać na różne okoliczności tej przemiany. Po pierwsze, poczucie krzywdy. Dziś Tusk jest przedstawiany przez wrogów, ale i niektórych sojuszników, jako postać nieomal wyzbyta ludzkich uczuć.
Mało kto pamięta, że po wybuchu afery z dziadkiem z Wehrmachtu załamał się, w gronie najbliższych nawet płakał, a jego przyjaciele przestrzegali, że uderzenie w jego rodzinę (do dziś wszelkie odniesienia do niej odczuwa szczególnie boleśnie) zaowocuje niepowstaniem koalicji z PiS, którą to partię obwiniał jako całość za akcję Jacka Kurskiego. Tak się też i stało.
Po drugie, poczucie porażki. Sam przyznał się Piotrowi Najsztubowi w jednym z pierwszych wywiadów po przegranych wyborach prezydenckich, że siedząc na inauguracji Lecha Kaczyńskiego w sali na Wiejskiej oczami wyobraźni widział na miejscu tamtego siebie. To poczucie straty tego, co było tak blisko, na wyciągnięcie ręki, przyprawiło go o wielomiesięczne rozchwianie. Ale w efekcie uczyniło twardym i brutalnym.