Czy Ameryce wciąż można ufać

Od końca drugiej wojny światowej Stany Zjednoczone były gwarantem przetrwania wolnego świata. Groźba powrotu Donalda Trumpa do Białego Domu zmusza Europę do zadbania o własne bezpieczeństwo.

Publikacja: 26.01.2024 10:00

Nawet jeśli Donald Trump nie wróci do Białego Domu (na zdjęciu w dniu zwycięskich dla niego republik

Nawet jeśli Donald Trump nie wróci do Białego Domu (na zdjęciu w dniu zwycięskich dla niego republikańskich prawyborów w New Hampshire, 23 stycznia 2024 r.), USA będą unikać zaangażowania w trzy duże konflikty jednocześnie – w Ukrainie, na Bliskim Wschodzie i na Tajwanie

Foto: CHIP SOMODEVILLA

To nie jest jeszcze treść raportów rządowych, ale kwestie, o których dyskutuje się w najważniejszych kręgach władzy w Berlinie: w kancelarii szefa rządu, ministerstwach spraw zagranicznych i obrony, siedzibach SPD, Zielonych i FDP, czyli ugrupowań tworzących rząd Olafa Scholza.Czy Niemcy powinny mieć broń jądrową? Czy należy zwiększyć wydatki na obronę do 4 czy 5 proc. dochodu narodowego, co przekształciłoby Republikę Federalną w największą potęgę wojskową Europy? Jakie środki nacisku ma Berlin na administrację Donalda Trumpa? Czy już czas nawiązać kontakty z otoczeniem miliardera, co Joe Biden nieuchronnie uzna za utratę zaufania do niego? Takie pytania zadawane w poufnych rozmowach w kuluarach władzy nad Sprewą relacjonuje tygodnik „Der Spiegel”.

Czytaj więcej

Dubaj uratował Rosję. Sankcje nie działają, gdy reszta świata chce zarabiać

Zamach stanu

Stosunki transatlantyckie wielokrotnie przechodziły kryzys. Jak choćby wtedy, gdy bez żadnych dowodów na to, że Saddam Husajn wszedł w posiadanie broni masowego rażenia, George W. Bush zdecydował się wiosną 2003 r. na inwazję Iraku. Prezydent Francji Jacques Chirac i kanclerz Niemiec Gerhard Schroeder odmówili wtedy udziału w tej kampanii, a sekretarz obrony Donald Rumsfeld podzielił Europę na „starą”, która jest Ameryce nieprzychylna, i „nową”, która, jak Polska, jest gotowa wesprzeć Amerykanów wszędzie.

Nigdy jednak Stany Zjednoczone nie posunęły się do podważenia fundamentów bezpieczeństwa Zachodu, które same zbudowały w 1945 r.: NATO i integracji europejskiej. Czy w razie zwycięstwa w wyborach prezydenckich 5 listopada 2024 r. zrobi to Donald Trump?

Wśród coraz dłuższej listy polityków, którzy są przekonani, że taka możliwość jest realna, znalazł się francuski komisarz odpowiedzialny w UE za jednolity rynek – Thierry Breton. Relacjonował, że gdy Trump spotkał się z szefową Komisji Europejskiej Ursulą von der Leyen w Davos w 2020 r., miał ją ostrzec: „Jeśli Europa zostanie zaatakowana, nigdy nie przyjdziemy jej na odsiecz”.

Gdy Trump był prezydentem, w Kwaterze Głównej NATO prowadzono bardzo poważne rozważania, co się stanie, jeśli wyprowadzi Amerykę z sojuszu – to wspominał w rozmowie z „Plusem Minusem” Arndt Freytag von Loringhoven, który w tamtym czasie był zastępcą sekretarza generalnego NATO ds. wywiadu.

Donald Trump co prawda w czasie swojej pierwszej kadencji (2017–2021) ostatecznie na tak drastyczne kroki się nie zdecydował, ale dziś to inny polityk. Zdołał całkowicie podporządkować sobie Partię Republikańską, co powoduje, że nominację tego ugrupowania w walce o Biały Dom ma w zasadzie w kieszeni – chyba że przed latem zostanie skazany na więzienie z powodu któregoś spośród 91 zarzutów, które na nim ciążą.

Gdy po raz pierwszy był prezydentem, przed zerwaniem z NATO zdołali go powstrzymać jego najbliżsi współpracownicy, jak sekretarz obrony James Mattis czy doradca ds. bezpieczeństwa narodowego John Bolton. Tym razem jednak może być inaczej. – Trump otoczy się ludźmi wiernymi, nawet jeśli będą mierni – przekonuje w rozmowie z „Plusem Minusem” były prezydent Estonii Toomas Ilves, który znaczną część życia spędził, wykładając na najbardziej prestiżowych uniwersytetach Ameryki.

O tym, że miliarder jest gotowy pójść na całość, świadczy jednak przede wszystkim jego zachowanie po przegranych wyborach w listopadzie 2020 r. Nie tylko do dziś uważa on Bidena za uzurpatora, ale nie cofnął się przed apelem do swoich zwolenników o zajęcie Kongresu. Czyli zamachem stanu. Dla kogoś, kto był gotowy podpalić amerykańską demokrację, wyprowadzenie Stanów z NATO nie wydaje się przedsięwzięciem ponad miarę.

Wojna na trzy fronty

Nawet jednak gdyby Trump po wyborczym zwycięstwie zmienił zdanie i przeprosił się z sojuszem albo Joe Biden pozostał w Białym Domu, poleganie na Ameryce staje się i tak coraz bardziej ryzykowne. Instytut Badań nad Pokojem w Oslo wskazuje, że na świecie toczy się dziś niemal 50 konfliktów zbrojnych, najwięcej od 1945 roku. W przynajmniej dwa duże z nich, w Ukrainie i na Bliskim Wschodzie, Ameryka jest już bezpośrednio zaangażowana.

Opublikowany właśnie raport Senatu USA wskazuje, że amerykańska armia nie jest przygotowana na równoczesne prowadzenie trzeciego konfliktu, w obronie Tajwanu. Stany Zjednoczone zdołały co prawda wyjść zwycięsko ze starć na wielu frontach w czasie II wojny światowej, wówczas jednak miały ogromną przewagę nad przeciwnikami. Dziś tak nie jest.

Na froncie ukraińskim Rosja co prawda straciła 90 proc. tych wojsk, które brały udział w ofensywie na Kijów wiosną 2022 r., ale Kreml wyciągnął wnioski z tej porażki. Rosja przeszła na gospodarkę wojenną, dziś jej armia jest w stanie wystrzelić dziennie około pięciu razy więcej pocisków, niż mogą Ukraińcy. Od wybuchu tego konfliktu prawie dwa lata temu produkcja amunicji w USA wzrosła zaś o ledwie 10 proc. Znaczna część dostaw pocisków, ale także sprzętu wojskowego, pochodzi więc z magazynów amerykańskich sił zbrojnych. Tu dynamika działa więc na razie na korzyść Rosji.

Nie inaczej jest w relacjach z Chinami. Marynarka wojenna, jaką dysponuje Pekin, już jest większa od amerykańskiej. A produkcja okrętów jest w Państwie Środka tak wielka, że co cztery lata potencjał kraju rośnie o odpowiednik francuskiej marynarki wojennej. Do tego trzeba dodać rozciągnięte linie dostaw Ameryki w ewentualnej wojnie o Tajwan. Zaangażowanie Stanów Zjednoczonych w obronę Izraela przed ewentualnym atakiem ze strony Iranu i jego sojuszników dodatkowo osłabia potencjał USA.

Amerykański budżet wojskowy na ten rok, 886 mld dolarów, jest – owszem – kolosalny. To dwa razy więcej niż wszystkie wydatki europejskich krajów NATO razem wzięte. Jednak niemal całość tych środków jest przeznaczona na utrzymanie sił zbrojnych USA w obecnym kształcie, nie na rozbudowę ich potencjału. Z tym problemem zetknął się poprzedni polski rząd, gdy chciał złożyć za oceanem zamówienia na ogromne dostawy broni. Z uwagi na ograniczony potencjał produkcyjny Amerykanów okazało się to niemożliwe: Polska musiała zrobić zakupy w Korei Południowej.

Raphael S. Cohen, ekspert powiązanej z wojskiem RAND Corporation, wskazuje, że przeciwnicy Ameryki, w tym Rosja, Chiny i Iran, są coraz bardziej świadomi braków Pentagonu. I po raz pierwszy koordynują działania wymierzone w interesy amerykańskie. Przyjmując 12 grudnia w Białym Domu prezydenta Ukrainy Wołodymyra Zełenskiego, Joe Biden nie powtórzył już tradycyjnej formuły, że Stany będą stały u boku Ukrainy „tak długo, jak będzie trzeba”. Powiedział w zamian, że będzie to trwało „tak długo, jak będziemy to w stanie robić”. Te kilka słów oddaje cały dramat sytuacji, w której znalazły się amerykańskie siły zbrojne.

Czytaj więcej

Polska staje się naturalnym partnerem francusko-niemieckiego tandemu

Frustracja za oceanem

Narastający izolacjonizm Trumpa zwykło się przypisywać jego merkantylnej naturze: skoro Europejczycy przez lata jechali w NATO „na gapę”, nie płacąc należnej części wydatków na obronę, to czas wyjść z sojuszu – miałby rozumować miliarder. Jeśli więc w szczególności Niemcy przeprowadzą wreszcie modernizację Bundeswehry, mogłoby to uśmierzyć, zgodnie z tym rozumowaniem, gniew Trumpa.

Inni powodów do optymizmu szukają w rozwiązaniach ustrojowych w Stanach Zjednoczonych. Wskazują, że prezydent nie może sam wypowiedzieć traktatu waszyngtońskiego, który stoi u źródeł NATO: musi na to uzyskać zgodę Kongresu. Jest zaś mało prawdopodobne, aby udało mu się uzyskać poparcie wystarczającej liczby senatorów i kongresmenów.

I jeden, i drugi wywód jest jednak błędny. NATO nie opiera się na formalnych zapisach, ale na zaufaniu. Na przekonaniu, że w razie wojny wszyscy sojusznicy, a w szczególności Stany Zjednoczone, przyjdą z odsieczą zaatakowanemu państwu. Jeśli więc okaże się, że prezydent USA nie ma takiej woli, zapisy, na których opiera się pakt, będą tyle warte, co gwarancje bezpieczeństwa udzielone Polsce przez Francję i Wielką Brytanię przed II wojną światową: formalnie zostały dotrzymane, faktycznie nie przydały się na wiele.

Izolacjonizm Trumpa nie jest też taktyczną reakcją na opór Europejczyków przed wydawaniem wystarczających środków na obronę. To raczej efekt bezprecedensowego od przynajmniej trzech pokoleń kryzysu, przez jaki przechodzi sama Ameryka. Tu ogromna część społeczeństwa uległa nacjonalistycznemu populizmowi, bo poczuła się oszukana przez liberalne elity, które dbały przede wszystkim o interesy wielkiego biznesu. Dobrym tego przykładem jest globalizacja: amerykańskie koncerny zarobiły krocie na przenoszeniu produkcji do Chin i innych krajów rozwijających się, ale masowy import z tych państw postawił pod znakiem zapytania status słabnącej, przeważnie białej klasy średniej, najważniejszego komponentu wyborczego Trumpa.

Wyborcy Trumpa to są w istotnej części ci sami ludzie, którzy w desperacji wynieśli w 2009 r. nieznanego szerzej Baracka Obamę na najwyższy urząd w państwie, ale się od niego odwrócili, gdy okazało się, że mimo kryzysu finansowego pierwszy czarnoskóry prezydent USA wolał bronić banków niż ich ofiar. To wtedy u Amerykanów coś pękło. Przestali wierzyć, że żyją w najwspanialszym kraju świata i jeśli im się nie powodzi, to jest to ich wina. Teraz uważają, że to państwo wymaga radykalnej reformy, bo nie może być tak, że grupka wybrańców zgarnia większość majątku kraju, a rzesze zarabiają marnie, jedzą prefabrykowane jedzenie, mają tydzień urlopu rocznie i żyją w domach z dykty.

Frustracja społeczeństwa jest tak wielka, że łatwo nie przeminie. A Trump, choć sam jest kwintesencją dawnych elit, będzie nadal potrafił to sprytniej wykorzystać niż inni. Bo choć Joe Biden dobrze zrozumiał, co leży u źródeł amerykańskiego populizmu, i odszedł od liberalnej polityki handlowej (w szczególności wprowadzając system subwencji mający teoretycznie tylko ograniczyć inflację) oraz rozwija politykę socjalną, to jednak jedna kadencja to za mało, aby zmiana w polityce państwa była odczuwalna przez dużą część wyborców i zmieniła ich nastawienie.

Dylemat Tuska

Odejście Ameryki od zaangażowania w bezpieczeństwo Europy jest też pokłosiem fatalnego błędu, jaki Waszyngton popełnił wobec Chin gdzieś u progu XXI wieku. Nie bez racji na Niemcy zwaliła się lawina oskarżeń za utrzymywanie nadmiernej zależności od Rosji (w szczególności przy dostawach energii), gdy już było wiadomo, że Władimir Putin powrócił do imperialnej polityki podbojów ziem sąsiadów. Znacznie mniej oskarżeń padło pod adresem Stanów Zjednoczonych, które prowadziły równoległą politykę wobec Pekinu, kiedy było już wiadomo, że Państwo Środka wykorzystuje napływ amerykańskich inwestycji i technologii do przekształcenia kraju w równą USA potęgę.

Dziś jednak przychodzi Amerykanom naprawić te błędy. Biden nie odwołał więc karnych ceł nałożonych za czasów Trumpa na import z Chin, ale nawet je podniósł. Wprowadził też zakaz eksportu do ChRL najnowszych rozwiązań technologicznych. Nawet więc jeśli Biden utrzymałby się w listopadzie w Białym Domu, to i tak jest tylko kwestią czasu, kiedy ograniczyłby amerykańską obecność wojskową w Europie, koncentrując się na powstrzymaniu Pekinu. Zapewne stałoby się to po zakończeniu działań wojennych w Ukrainie.

Pierwsze sygnały, że na Amerykę nie można liczyć, a przynajmniej, że nie trzeba już jak dawniej brać pod uwagę jej stanowiska, pojawiają się na całym świecie. Premier Izraela Beniamin Netanjahu otwarcie odrzucił apel Joe Bidena o plan pokojowy obejmujący niezależne państwo palestyńskie, jakby czekał na powrót swojego bliskiego sojusznika Trumpa. Amerykański atak na bazy Hutich w Jemenie nie powstrzymał rebeliantów przed dalszym prowadzeniem ostrzału statków poruszających się po Morzu Czerwonym – głównym akwenie łączącym Europę z Azją. Estonia właśnie ogłosiła budowę 600 bunkrów na granicy z Rosją – jakby miała wątpliwości, czy w razie uderzenia ze wschodu NATO, czyli Ameryka, przyjdzie na czas z odsieczą.

Coraz bardziej realna perspektywa powrotu do Białego Domu Donalda Trumpa stawia także przed poważnym wyzwaniem rząd Donalda Tuska. Doszedł on w końcu do władzy pod sztandarami uratowania demokracji i rządów prawa w naszym kraju. Czy nie powinien teraz wesprzeć w tej samej walce Bidena, na przykład apelując do Polonii o wsparcie kandydata demokratów? Byłby to rewanż za zaangażowanie obecnej amerykańskiej administracji w czasie rządów PiS w zapewnienie prawa do nadawania przez TVN czy w ustrzelenie tzw. lex Tusk, ustawy mającej wykluczyć lidera opozycji z udziału w wyborach pod pozorem oskarżeń o uleganie wpływom Rosji.

Taki dylemat jest jednak sygnałem załamania roli Ameryki jako obrońcy wolnego świata. Po 1989 r. kolejne polskie rządy starannie unikały faworyzowania demokratów czy republikanów, bo utrzymanie więzi transatlantyckiej było w Waszyngtonie sprawą ponadpartyjną.

Czytaj więcej

Chora gospodarka nad Renem. Czy Niemcy wrócą do interesów z Rosją?

Francja na zawsze

Najpoważniejszym testem dla dotychczasowej pozycji Ameryki w świecie jest wojna w Ukrainie. Trump zapowiadał, że doprowadzi do pokoju „w ciągu 24 godzin”. To by rzecz jasna oznaczało uznanie podbojów terytorialnych Putina, a być może także zobowiązanie, że Kijów nigdy nie znajdzie się w NATO.

Zapowiedzią takiej polityki jest trwająca już od wielu miesięcy blokada w Kongresie przez zwolenników miliardera w Partii Republikańskiej przeszło 60 mld dolarów wsparcia dla Ukraińców. Efekt jest dla naszego wschodniego sąsiada dramatyczny: ukraińskie wojsko, które jeszcze latem próbowało przejąć inicjatywę na froncie, jest dziś w stanie wystrzelić pięciokrotnie mniej pocisków niż Rosjanie, tak przetrzebione są zapasy amunicji w Ukrainie.

Perspektywa zwycięstwa Putina jest przyjmowana niezwykle poważnie w europejskich stolicach. Premier Estonii Kaja Kallas, powołując się na dane estońskiego wywiadu, ostrzega, że w ciągu trzech–pięciu lat Rosja przekroczy granice NATO, najpewniej w rejonie państw bałtyckich. Niemiecki minister obrony Boris Pistorius uważa, że zostało nieco więcej czasu (pięć–osiem lat), ale i on sądzi, że to, co było do tej pory nie do pomyślenia, teraz jest realnym zagrożeniem: atak Kremla na najsilniejszy sojusz świata. Inaczej mówiąc, ataku, na który nigdy nie porwał się nawet Stalin, miałaby dokonać Rosja Putina – tak bardzo pozycja Ameryki słabnie.

Czy w tej sytuacji Europa jest skazana na podporządkowanie Kremlowi? Camille Grand, francuski politolog i były zastępca sekretarza generalnego NATO, uważa, że nawet bez Ameryki sojusz może przetrwać, ale będzie potrzebował dekady na całkowitą przebudowę struktury działania. Jeśli trzymać się ostrzeżeń Pistoriusa, rosyjskie wojska mogą być wcześniej w Wilnie, Warszawie czy Berlinie.

Wielu uważa więc, że w sprawie europejskiego bezpieczeństwa o planie B trzeba myśleć teraz. Prezydent Francji Emmanuel Macron powraca do idei wzmocnienia europejskiej polityki obronnej. – Amerykanie są w Europie od 80 lat, ale nikt nie wie, jak długo tu pozostaną. A Francja w Europie pozostanie na zawsze – przekonywał w rozmowie z „Rzeczpospolitą” francuski ambasador w Warszawie Étienne de Poncins.

Za takim hasłem kryją się jednak dramatyczne rozstrzygnięcia. Jednym z nich jest zmiana doktryny użycia przez Paryż broni jądrowej, dziś pomyślanej wyłącznie w celu obrony „interesów Francji”. Innym jest konieczność zasadniczego zwiększenia kompetencji Unii Europejskiej w polityce zagranicznej i obronnej łącznie ze zniesieniem weta, tak aby bliski Kremlowi Viktor Orbán nie mógł blokować wszystkich decyzji w Brukseli. Czy w imię zupełnie podstawowego bezpieczeństwa kraju rząd Donalda Tuska przystałby na budowę europejskiego superpaństwa? W Warszawie na razie nikt takiego pytania nie stawia, nie mówiąc już o udzielaniu na nie odpowiedzi.

Wydarzenia mogą też potoczyć się w taki sposób, że za Europę (i Polskę) te trudne kwestie rozstrzygnie ktoś inny. A to dlatego, że zanim zakończy się wojna w Ukrainie i Rosja na tyle odbuduje siły, że będzie zdolna do ataku na Europę, Trump może opuścić innego kluczowego sojusznika: Tajwan. Gdyby zaś Chiny przeprowadziły udaną inwazję na wyspę, runąłby system sojuszy, który Ameryka budowała od 80 lat od Japonii aż po Indie. Wówczas każdy w Azji Południowo-Wschodniej doszedłby do wniosku, że musi samodzielnie zadbać o własne bezpieczeństwo, w wielu przypadkach poprzez zdobycie broni jądrowej. W takim świecie bez reguł liczyłoby się już tylko przeżycie.

To nie jest jeszcze treść raportów rządowych, ale kwestie, o których dyskutuje się w najważniejszych kręgach władzy w Berlinie: w kancelarii szefa rządu, ministerstwach spraw zagranicznych i obrony, siedzibach SPD, Zielonych i FDP, czyli ugrupowań tworzących rząd Olafa Scholza.Czy Niemcy powinny mieć broń jądrową? Czy należy zwiększyć wydatki na obronę do 4 czy 5 proc. dochodu narodowego, co przekształciłoby Republikę Federalną w największą potęgę wojskową Europy? Jakie środki nacisku ma Berlin na administrację Donalda Trumpa? Czy już czas nawiązać kontakty z otoczeniem miliardera, co Joe Biden nieuchronnie uzna za utratę zaufania do niego? Takie pytania zadawane w poufnych rozmowach w kuluarach władzy nad Sprewą relacjonuje tygodnik „Der Spiegel”.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi