Chora gospodarka nad Renem. Czy Niemcy wrócą do interesów z Rosją?

Gdy Angela Merkel dyktowała Hiszpanii bolesne reformy, sama zaniedbywała je w swoim kraju. Dziś to Republika Federalna zastanawia się, jak postawić na nogi chorą gospodarkę nad Renem.

Publikacja: 15.09.2023 10:00

Chora gospodarka nad Renem. Czy Niemcy wrócą do interesów z Rosją?

Foto: EAST NEWS

Landy wschodnie mają czym się pochwalić. W lipcu Tesla zapowiedziała, że zwiększy czterokrotnie produkcję w swojej gigafabryce w Brandenburgii: docelowo będzie tu wytwarzać do miliona aut elektrycznych i baterii rocznie.

Z kolei flagowy tajwański producent wysokiej jakości półprzewodników TSMC ogłosił plany budowy megazakładu produkcyjnego w okolicach Drezna. A jego konkurent, Intel, zamierza przeznaczyć trudną do wyobrażenia kwotę 30 mld euro na podobny, tylko jeszcze większy kompleks koło Magdeburga.

Rząd federalny zaciera ręce. Ma nadzieję, że tak istotne inwestycje pociągną gospodarkę całej byłej NRD i powstrzymają wzrost poparcia w sondażach dla Alternatywy dla Niemiec (AfD) w tym mateczniku skrajnej prawicy.

To jednak nie jest pełny obraz sytuacji. Sam Intel dostał z pieniędzy niemieckich podatników aż 10 mld euro dotacji, TSMC – 5 mld euro. Były też ulgi podatkowe, pomoc w budowie infrastruktury towarzyszącej. W jaki sposób Komisja Europejska pogodziła to z unijnymi regułami pomocy publicznej? Nie wiadomo. I jak przełknął podobną hojność państwa znany z ortodoksyjnego podejścia do deficytu budżetowego minister finansów i lider liberalnej partii FDP Christian Lindner, pozostaje tajemnicą.

Czytaj więcej

Ukraińcy wycieńczeni, Amerykanie tracą cierpliwość. A Rosja robi to, co zwykle

Spektakularna naiwność wobec Rosji

Niemcy nie mają jednak wyboru. Przestały być na tyle atrakcyjne inwestycyjnie, aby czołowe koncerny świata wiązały z nimi swoją przyszłość bez wyjątkowych prezentów od władz w Berlinie. Dotychczasowy model rozwoju Republiki Federalnej się załamał. Kraj przez dziesięciolecia pędził na „potrójnym” silniku. Miał zapewnione tanie nośniki energii z Rosji, w szczególności gaz pompowany przez Nord Stream 1. To rozstrzygało o konkurencyjności tych gałęzi przemysłu, które tak jak chemia czy przemysł motoryzacyjny potrzebują ogromnego zasilania energii.

Ale Republika Federalna oszczędzała też przynajmniej 1 proc. dochodu narodowego (blisko 50 mld dolarów rocznie), jadąc na gapę w NATO. Bezpieczeństwo kraju zapewniali Amerykanie, a Bundeswehra pogrążała się w stanie coraz większego rozkładu.

Wreszcie, udając, że nie widzą, iż brutalny reżim w Pekinie prześladuje Ujgurów czy likwiduje resztki autonomii Hongkongu, Niemcy jak żaden inny kraj zachodni postawili na eksport do Chin. Jego wartość w pewnym momencie dochodziła do 3 proc. niemieckiego dochodu narodowego, a największy koncern motoryzacyjny kraju (i świata) Volkswagen sprzedawał w Państwie Środka 40 proc. produkowanych przez siebie aut.

Wszystko to brutalnie zostało przerwane 24 lutego 2022 r. Założenie „Wandel durch Handel” (zmiana przez handel), czyli wiara, że Rosję da się „ucywilizować” poprzez zacieśnienie współpracy gospodarczej, zostało brutalnie zrewidowane. W Berlinie zaczęto wręcz mówić o największej porażce dyplomatycznej powojennych Niemiec, aczkolwiek nikt z tego powodu nie stracił stanowiska. Okazało się, że grube miliardy euro płacone za import gazu zamiast „cywilizować” Kreml zasilały budżet na modernizację i rozbudowę rosyjskich sił zbrojnych

Ale nawet gdyby chciał, rząd Olafa Scholza nie mógłby już dłużej sprowadzać nośników energii z Rosji, bo Władimir Putin kazał Gazpromowi z dnia na dzień zakręcić Republice Federalnej kurek. Miał nadzieję, że w ten sposób rzuci na kolana niemiecką gospodarkę, która jeszcze w 2021 r. 55 proc. sprowadzanego gazu kupowała w Rosji.

Nienawiść do Trumpa, miłość do Bidena

Tak się nie stało: łagodna zima, oszczędności w zużyciu oraz pozyskanie gazu skroplonego przede wszystkim ze Stanów Zjednoczonych i Kataru pozwoliły na przezwyciężenie początkowego szoku. Ale to nie znaczy, że wrócono do starej śpiewki. Energia w Niemczech jest dziś droga, w stosunku do Francji nawet dwa razy droższa. Poza odcięciem importu rosyjskiego gazu przyczyniła się do tego polityka klimatyczna – ideologiczne podejście Zielonych do powstrzymania ocieplenia środowiska. Mowa o jednej z trzech partii, które składają się na koalicję rządową Olafa Scholza.

Zamknięto również elektrownie jądrowe, przez co paradoksalnie rośnie udział wyjątkowo szkodliwej dla środowiska produkcji elektryczności ze spalania węgla brunatnego. Wyśrubowane ceny energii to jeden z głównych powodów, dla których aż co piąte niemieckie przedsiębiorstwo myśli o przeniesieniu produkcji do tych państw, gdzie prąd wciąż jest po konkurencyjnych stawkach.

Cierpią też konsumenci. Nie tylko wysokie koszty zasilania przyczyniają się do utrzymywania dużej inflacji (powyżej 6 proc.), ale i same regulacje ekologiczne są kosztowne. W ciągu sześciu lat właściciele wszystkich domów będą na przykład musieli zmienić piece na bardziej przyjazne dla środowiska. Koszt: od 20 do 50 tys. euro w zależności od rozmiaru obiektu.

Nie da się też dłużej zrzucać wydatków na obronę na Amerykanów. Przynajmniej nie w takiej skali, jak do tej pory. Olaf Scholz już trzy dni po rozpoczęciu rosyjskiej inwazji na Ukrainę ogłosił, przemawiając w Bundestagu, „epokową zmianę” (Zeitenwende). Jej częścią miało być stopniowe zwiększenie wydatków na wojsko (do 2 proc. PKB) i utworzenie oddzielnego funduszu na ten cel o wartości 100 mld euro. Co prawda do momentu przejęcia ministerstwa obrony RFN przez Borisa Pistoriusa w styczniu 2023 r. realizacja tych założeń szła jak po grudzie, jednak teraz zakup broni i wsparcie wojskowe dla Ukrainy posuwają się naprzód.

Czytaj więcej

Jas Gawronski: Silvio Berlusconi miał genialne pomysły

Ale i handel z Chinami przestał być traktowany jak panaceum na problemy gospodarcze. I to z kilku powodów. Niemcy tak bardzo znienawidzili Donalda Trumpa, że gdy na jego miejscu pojawił się w Białym Domu Joe Biden, zawierzyli mu bezgranicznie. Tyle że nowy prezydent USA kontynuował politykę swojego poprzednika, widząc w Państwie Środka głównego przeciwnika Ameryki. To podejście wzmocniła jeszcze rosyjska inwazja na Ukrainę, bo w Waszyngtonie zaczęto podejrzewać, że jeśli Putin odniesie zwycięstwo nad Dnieprem, to Xi Jinping pójdzie jego śladem i dokona inwazji na Tajwan. Wówczas Stany będą musiały bronić wyspy, bo inaczej stracą wiarygodność i upadnie cały system sojuszy, jaki zbudowali w Azji Południowo-Wschodniej po drugiej wojnie światowej.

Tymczasem dla Niemiec, w znacznie większym stopniu niż dla USA, Chiny były ogromnym rynkiem zbytu i źródłem niezwykłych dochodów z eksportu oraz inwestycji. Przez lata Volkswagen był tu najbardziej poszukiwaną marką samochodową, a na sprzedaży każdego auta koncerny znad Renu zarabiały średnio 30 tys. euro netto. Ograniczenie zależności od Chin staje się faktem. W 2022 r. spadły one na czwartą pozycję na liście największych rynków zbytu dla niemieckich produktów, już tylko niewiele wyprzedzając Polskę – 106 mld euro eksportu RFN Chin wobec 90 mld euro nad Wisłę. Ale trudno ukryć, że dla Berlina jest to proces bolesny. Dość powiedzieć, że podczas gdy w najlepszych czasach Angeli Merkel Niemcy wypracowywały kolosalną nadwyżkę rachunku bieżącego odpowiadającą 8 proc. PKB, to w 2023 r. zdarzyło się nawet przez chwilę, że miały deficyt w handlu międzynarodowym.

Niezwykle ociężała biurokracja

Ale nie tylko wielka rozgrywka między Ameryką i Chinami jest winna temu stanowi rzeczy. To przede wszystkim pandemia uzmysłowiła niemieckim koncernom, jak niepewne są międzykontynentalne łańcuchy dostaw. Gdy Xi Jinping narzucił na dwa lata pełne zamrożenie życia społecznego, wiele firm znad Renu było „ugotowanych”: chcąc nie chcąc, musiały zawiesić działalność.

Jeszcze poważniejszym problemem jest rozwój technologiczny chińskiej gospodarki, a w szczególności przemysłu motoryzacyjnego. Podczas gdy Niemcy byli królami aut spalinowych, Chińczycy okazali się nimi, gdy idzie o auta elektryczne. Tańsze (średnio o 20 tys. dol.) od niemieckich, mają też większe zasięgi i lepsze osiągi. W samych Chinach Volkswagen musiał przez to ustąpić pierwszeństwa lokalnemu potentatowi BYD, który produkuje wyłącznie samochody o napędzie elektrycznym i jest liderem w produkcji baterii. W 2022 r. Niemcy sprzedały o 40 proc. mniej samochodów niż dziesięć lat wcześniej. To także wielkie zmartwienie dla Polski, która stała się wielkim poddostawcą części motoryzacyjnych dla naszego zachodniego sąsiada, oraz miejscem, gdzie przenosi on znaczną część samej produkcji aut (tylko w Poznaniu Volkswagen ma trzy fabryki).

To jednak część większego problemu: Niemcy przegapiły rewolucję technologiczną ostatnich lat nie tylko w kwestii motoryzacji, ale i w innych kluczowych obszarach, jak cyfryzacja czy sztuczna inteligencja. Przekonane, że dotychczasowy model rozwoju będzie trwał wiecznie, nie inwestowały wystarczająco w nowe rozwiązania. Przyczyniła się do tego inna, obok ślepej wiary w ekologię, ideologia: ortodoksja budżetowa. Nie pozwalał z niej zrezygnować minister Lindner z koalicyjnej partii. To jeszcze jeden przykład, jak ekipa Scholza wzajemnie się szachuje i w efekcie hamuje śmiałe reformy.

Te zaś są niezwykle potrzebne. Od kiedy blisko dwie dekady temu odszedł ze stanowiska Gerhard Schroeder, poważnych zmian nie dokonywano. Przez 16 lat kanclerz Merkel zasadniczo płynęła na fali niezwykle konkurencyjnej gospodarki, jaką w szczególności dzięki liberalizacji rynku pracy pozostawił jej poprzednik. Co prawda wskutek polityki oszczędności Niemcy mają relatywnie do dochodu narodowego dwukrotnie niższy dług od Francji czy Hiszpanii, jednak za cenę coraz gorszej infrastruktury i niedoinwestowania w kluczowe dla przyszłości gospodarki technologie. Hamulcem dla wzrostu gospodarki jest też jedna z najbardziej rozbudowanych i ociężałych biurokracji w Europie.

Przespany moment na reformy

W 1998 r., gdy Niemcy uginały się pod ciężarem długu spowodowanego kosztem zjednoczenia i miały jeden z najwyższych wskaźników bezrobocia w Unii, okrzyknięto je „chorym człowiekiem Europy”. Dziś brytyjski „The Economist” znów zadaje pytanie, czy to określenie nie pasuje do Republiki Federalnej. Carsten Brzeski, jeden z najbardziej wziętych ekonomistów specjalizujących się w tematyce niemieckiej, uważa z kolei, że Berlin powinien przeprowadzić równie radykalne reformy, jak te, na które zdecydował się przed ćwierćwieczem Gerhard Schroeder.

Jednym z czynników, które zniechęcają jednak Niemców do takich zmian, jest wielokrotnie niższe niż pod koniec XX w. bezrobocie. Ale to tylko fasada, za którą kryje się być może jeszcze większy problem: szybkie starzenie się społeczeństwa. Między 2008 a 2050 r. liczba osób w wieku produkcyjnym zmniejszy się w Niemczech aż o 18 mln. Już dziś w kraju bardzo brakuje pracowników, szczególnie tych wykwalifikowanych. Rząd Federalny powinien więc na gwałt sprowadzić dużą liczbę imigrantów, ale w warunkach pogarszającej się koniunktury nie ma po temu zrozumienia w społeczeństwie.

Czytaj więcej

Pichai, Padella, Sunak. Hinduska fala sięga szczytów

Przez pierwsze dekady istnienia strefy euro wspólna waluta była niezwykłym katalizatorem wzrostu gospodarczego Niemiec. Choć kraj osiągał ogromne nadwyżki eksportowe, kurs unijnego pieniądza do dolara był o wiele słabszy, niż gdyby nadal istniała niemiecka marka. To zasadniczo poprawiało konkurencyjność produktów z Niemiec na rynkach pozaeuropejskich. Ale i wewnątrz Unii euro ułatwiało sprzedaż niemieckiej oferty towarowej. Zniknęło ryzyko kursowe, zapomniano o permanentnej dewaluacji francuskiego franka czy włoskiej liry do marki z lat 70. czy 80. XX w. Kryzys finansowy z lat 2009–2011 pokazał zaś, że Berlin w zamian za ratunek przed bankructwem słabszych krajów unii walutowej jak Hiszpania, Grecja czy Portugalia może narzucać im surowe reformy.

Ale los się odwrócił. Gabriel Felbermayr, prezes Austriackiego Instytutu Badań Ekonomicznych WIFO, uważa, że Niemcy znalazły się w takiej samej sytuacji, w jakiej Hiszpania, Grecja czy Włochy były 15 lat temu. Zdaniem przedstawicieli Międzynarodowego Funduszu Walutowego w nadchodzących dwóch latach Republika Federalna będzie się rozwijała średnio w tempie 0,9 proc., podczas gdy dla Włoch ten wskaźnik wyniesie 1,9 proc., a dla Hiszpanii 3,3 proc. Niespodziewanie południe Europy stało się bardziej konkurencyjne od Niemiec. Zbiera owoce reform, których sami Niemcy nie przeprowadzili, bo wierzyli, że układ międzynarodowy sprzed rosyjskiej inwazji nigdy się nie zmieni.

Skrajna prawica na fali

Kłopoty naszego zachodniego sąsiada mogą wydawać się spełnieniem marzeń ekipy rządzącej dziś Polską. W końcu nie ma dnia, żeby z Warszawy nie wychodził atak na Niemcy i ich rzekome plany przekształcenia Unii Europejskiej w IV Rzeszę. Osłabienie Berlina powinno więc temu wydumanemu zagrożeniu zapobiec.

Problem w tym, że jeżeli Niemcy się stoczą, to pociągną za sobą Polskę. A to dlatego, że gospodarki obu krajów są już tak mocno powiązane, iż właściwie nie da się ich rozerwać. W 2022 r. wymiana handlowa przez Odrę osiągnęła wartość 167 mld euro, niewiele mniej niż między Niemcami i Francją (185 mld euro). Pomijając Chiny i Amerykę, oraz Holandię, która ze względu na pośrednictwo portu w Rotterdamie zalicza na swoje konto handel z całym światem, Niemcy nie mają tak ważnego partnera, jak nasz kraj. Już teraz zresztą polska gospodarka zwolniła niemal w takim samym stopniu, jak u sąsiada z zachodu.

Być może jednak jeszcze bardziej od skutków gospodarczych powinniśmy się obawiać konsekwencji politycznych trudności, jakie przeżywa RFN. Dwa lata temu, w wyborach do Bundestagu, Alternatywa dla Niemiec (AfD) uzyskała 12,5 proc. głosów. Dziś ma ich w sondażach aż o 10 pkt. proc. więcej. Już tylko opozycyjna CDU/CSU może liczyć na większe poparcie.

Ugrupowanie utworzone w 2015 r. na fali protestów przeciwko masowej imigracji tym różni się od innych formacji skrajnej prawicy w Europie, że nie jest partią wodzowską: nie kieruje nią jakaś jedna, wielka osobowość. Ale jej program nie jest przez to mniej groźny. AfD nie tylko chce wyprowadzić Niemcy z NATO, Unii Europejskiej i strefy euro, ale też zapowiada „zniszczenie UE”. Można w jej łonie odnaleźć elementy antysemickie i neonazistowskie. Jednak główną pożywką dla jej sukcesu, w szczególności w landach wschodnich, są kumulujące się problemy gospodarcze.

Czytaj więcej

Harry wpadnie na chwilę, Karol się dowie, czy warto było czekać

Na tym nie koniec zagrożeń. Wolfgang Munchau, brytyjski politolog zajmujący się Niemcami, uważa, że narasta także potencjał do powstania masowego ugrupowania na radykalnej lewicy. Jego zdaniem mogłoby ono również zdobyć poparcie 20 proc. wyborców. Jego pożywką z kolei jest sprzeciw wobec wspierania walczących z rosyjskim najeźdźcą Ukraińców, a także odradzający się antyamerykanizm.

Przez wiele dekad Niemcy były uważane za oazę stabilności politycznej w coraz mocniej targanej populizmami Unii. Gdy jednak na lewicy i prawicy rośnie poparcie dla ugrupowań antysystemowych, zbudowanie parlamentarnej większości nastawionej na reformy nie będzie łatwe. Munchau uważa, że należy się liczyć z coraz większą presją w Berlinie na rzecz powrotu do dawnych interesów z Rosją i Chinami, jak tylko zakończenie wojny na to pozwoli.

Landy wschodnie mają czym się pochwalić. W lipcu Tesla zapowiedziała, że zwiększy czterokrotnie produkcję w swojej gigafabryce w Brandenburgii: docelowo będzie tu wytwarzać do miliona aut elektrycznych i baterii rocznie.

Z kolei flagowy tajwański producent wysokiej jakości półprzewodników TSMC ogłosił plany budowy megazakładu produkcyjnego w okolicach Drezna. A jego konkurent, Intel, zamierza przeznaczyć trudną do wyobrażenia kwotę 30 mld euro na podobny, tylko jeszcze większy kompleks koło Magdeburga.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi