Ukraińcy wycieńczeni, Amerykanie tracą cierpliwość. A Rosja robi to, co zwykle

Trzy miesiące od rozpoczęcia ukraińskiej kontrofensywy Rosjanie zasadniczo trzymają się zdobytych pozycji. Gorzej, że Joe Biden pilnie potrzebuje sukcesów, jeśli ma przekonać Amerykanów, że nadal warto wspierać Kijów.

Aktualizacja: 02.09.2023 05:56 Publikacja: 01.09.2023 10:00

Mieszkanka Lwowa w swoim uszkodzonym przez rosyjskie naloty apartamencie. W tamtym ostrzale, 15 sier

Mieszkanka Lwowa w swoim uszkodzonym przez rosyjskie naloty apartamencie. W tamtym ostrzale, 15 sierpnia 2023 r., pomimo zestrzelenia części rosyjskich rakiet, zdewastowanych zostało ponad 100 mieszkań, uszkodzono co najmniej 500 szyb, a jeden z pocisków spadł do ogródka w przedszkolu i kompletnie zniszczył placówkę dla dzieci

Foto: Genya SAVILOV/AFP

Ukraińcom pozostało już tylko kilka tygodni na dokonanie przełomu. Potem zacznie się jesienna słota, drogi przemienią się w bagna, uniemożliwiając szybki ruch czołgów i wozów opancerzonych. Trzeba będzie czekać do późnej wiosny. Wtedy jednak w Ameryce prym weźmie kalendarz polityczny. Jak co cztery lata, kraj zacznie żyć w wyborczej gorączce, tym bardziej że chodzić będzie o cywilizacyjny wybór między Joe Bidenem i Donaldem Trumpem.

Przedsmak tego, co to może oznaczać dla Ukraińców, przyniosła pierwsza debata kandydatów do republikańskiej nominacji w Milwaukee z 24 sierpnia. Co prawda w spotkaniu nie uczestniczył faworyt tej rozgrywki, Trump, jednak w tym samym czasie, gdy ścierali się jego rywale, wyemitowano wywiad byłego prezydenta z dawną gwiazdą Fox News Tuckerem Carlsonem. W nim Donald Trump jasno wyłożył swoje intencje wobec naszego wschodniego sąsiada.

Ze wszystkich republikanów starających się o najwyższy urząd w państwie to właśnie zwycięstwo Donalda Trumpa byłoby dla Kijowa najprawdopodobniej najgorsze. Zapowiedział on bowiem we wspomnianej rozmowie, że „w ciągu 24 godzin” od przejęcia władzy dojdzie do porozumienia z Władimirem Putinem. Tak krótki termin przesądza o warunkach porozumienia obu przywódców. Należałoby raczej mówić o zawieszeniu broni i utrwaleniu obecnego przebiegu linii frontu. A więc układu niezwykle niekorzystnego dla Ukrainy, który przypomina źródło słabości II Rzeczypospolitej: krótka linia brzegowa otoczona z obu stron przez wrogiego sąsiada, który będzie dążył do całkowitego odcięcia państwa od morza. W przypadku Polski chodziło o budowę korytarza między Prusami Wschodnimi a resztą III Rzeszy. Gdy idzie o Ukrainę, mowa o niebezpiecznych kleszczach, w jakich znajduje się Odessa otoczona od wschodu podbitymi przez Rosjan ziemiami ukraińskimi, a od zachodu również okupowanym przez Moskwę Naddniestrzem.

Czytaj więcej

Serbia, Bośnia, Czarnogóra… Czy Unia Europejska wyrwie je Rosji i Turcji

Bez gwarancji bezpieczeństwa

Ale równie niepokojąca co przyszły przebieg granic jest logika, którą kieruje się Trump. W żadnym momencie rozmowy z Carlsonem nie przyznał on, że warunki pokoju zależą od prezydenta Wołodymyra Zełenskiego, co od początku rosyjskiej inwazji jest stałym elementem polityki Joe Bidena. Chodziłoby więc o porozumienie między dwoma mocarstwami ponad głowami Ukraińców, a zatem powrót do świata superpotęg z czasów zimnej wojny, tyle że nie dwóch, ale przynajmniej trzech (Chiny).

Dla Trumpa szybkie zakończenie wojny w Ukrainie wynika z priorytetów w polityce krajowej. Miliarder uważa, że jest to niezbędne, aby Ameryka mogła skoncentrować się na tym, co jego zdaniem jest dla niej obecnie najważniejsze: powstrzymanie imigracji z południa (budowa muru na granicy z Meksykiem). W jego opinii Joe Biden zaangażował się we wsparcie dla Ukrainy ze względów osobistych: aby dorobić się pieniędzy. To zresztą dalszy ciąg oskarżeń, jakie Trump wytoczył przeciw synowi prezydenta Hunterowi Bidenowi, który parę lat temu był zatrudniony za bardzo duże uposażenie przez ukraińską firmę energetyczną Burisma.

Dodatkowym problemem są gwarancje bezpieczeństwa, na jakie mogłaby liczyć Ukraina. A raczej ich brak. Trump do tej kwestii bezpośrednio się nie odniósł, jednak jest oczywiste, że jeśli Putin uzyskałby możliwość zawarcia pokoju z pozycji siły, to jego podstawowym żądaniem byłoby zamknięcie perspektywy przystąpienia Kijowa do NATO. Donald Trump już w trakcie pierwszej kadencji w Białym Domu mówił, że sojusz jest bytem „przestarzałym”. Jak napisał w 2019 roku „New York Times”, powołując się na najbliższych współpracowników prezydenta, w 2018 roku wielokrotnie rozważał on w prywatnym gronie nawet wyprowadzenie Stanów Zjednoczonych z paktu. Można więc założyć, że tym bardziej nie będzie chciał w ramach NATO podejmować tak poważnych zobowiązań, jak obrona Ukrainy przed Rosją.

Dla Trumpa większej wartości nie ma też kluczowy argument, z którym próbuje trafić do krajów zachodnich prezydent Zełenski: Ukraina broni ich własnego świata wolności i demokracji. Jak wykazała specjalna komisja Kongresu, 6 stycznia 2021 roku 45. prezydent sam lekceważył sobie zasady demokracji, doprowadzając do rozruchów w stolicy wskutek swej niechęci, by uznać zwycięstwo wyborcze Bidena. Trudno więc oczekiwać, że będzie się poświęcał dla demokracji na Ukrainie.

Zmęczenie wojną

Bliską Trumpowi linię w kwestii ukraińskiej przyjął Vivek Ramaswamy, wschodząca gwiazda Partii Republikańskiej. On także zapowiada szybkie (choć bez podania terminu) porozumienie z Putinem w celu zakończenia wojny. Utrzymanie integralności terytorialnej Ukrainy nie ma dla niego większego znaczenia. Dla wywodzącego się z hinduskiej rodziny kandydata, który – jak wskazują sondaże – znajduje się na fali wznoszącej, jeśli wojna ma trwać nadal, to w formie „zgniłego konfliktu”, w który Ameryka zbytnio się nie angażuje. A już z pewnością nie w taki sposób, aby narażać na szwank własne rezerwy broni. To jest zresztą izolacjonistyczna logika, której Ramaswamy pozostaje wierny także w odniesieniu do Tajwanu. Uważa on, iż Waszyngton powinien pozostawić wyspę własnemu losowi po 2028 roku, kiedy to Stany Zjednoczone miałyby stać się już niezależne od tajwańskiej produkcji najbardziej wyrafinowanych technologicznie procesorów.

Sposób rozumowania pozostałych, liczących się kandydatów republikańskich jest nieco inny. Ron DeSantis, choć wiedzę o sprawach międzynarodowych ma mizerną, nie uważa się za izolacjonistę. Twierdzi jednak, że absolutnym priorytetem Ameryki powinna być konfrontacja z Chinami. Tymczasem wsparcie dla Ukrainy osłabia jego zdaniem potencjał wojskowy Pentagonu, a nawet zachęca Xi Jinpinga do inwazji na Tajwan. Argumentu, że upadek Kijowa skłoni chiński reżim do pójścia w ślady Putina, nie przyjmuje. Dla Zełenskiego ostateczny rezultat takiego rozumowania byłby równie dramatyczny, co w przypadku wyboru Trumpa: wycofanie się Stanów Zjednoczonych ze wspierania Ukraińców.

Były wiceprezydent Mike Pence, a także była ambasador USA przy ONZ Nikki Haley oraz gubernator New Jersey Chris Christie nie zgadzają się z tym podejściem. Ich zdaniem obrona Ukrainy leży w żywotnym interesie Ameryki i trzeba nie tylko utrzymać, ale wręcz zwiększyć amerykańskie wsparcie dla Kijowa. Tyle że kampania wyborcza Pence’a, Haley i Christiego wciąż nie może nabrać rozpędu i jeśli to się nie zmieni w najbliższych tygodniach, ich szanse na zdobycie Białego Domu będą zerowe.

Podejście czołowych kandydatów republikańskich do kwestii ukraińskiej stanowi odzwierciedlenie nastrojów w ich elektoracie. A tu dominuje nieufność wobec wszystkiego, co obce i odległe. W 2016 roku do zwycięstwa Trumpa doprowadziły wypowiedzi atakujące Chiny i Meksyk, które zwolennikom republikanów kojarzą się z tym, że ich mieszkańcy odbierają zwykłym Amerykanom miejsca pracy. Teraz amerykańska pomoc dla Ukrainy jest utożsamiana z kolejnym przykładem „wykorzystywania” Stanów Zjednoczonych przez Europę. Na to nakłada się jeszcze respekt do silnych przywódców, na jakich stylizują się zarówno Trump, jak i Putin.

Zdaniem ekspertów z Centrum Badawczego Pew, o ile dla 47 proc. ogółu Amerykanów wsparcie USA jest odpowiednie lub nawet niewystarczające, o tyle już dla 28 proc. jest ono nadmierne. Co więcej, wśród wyborców republikańskich proporcje są niemal odwrotne: 44 proc. z nich sądzi, że pomoc dla walczącej Ukrainy jest za duża, a według 34 proc. jest odpowiednia lub za mała. Co prawda elektorat demokratyczny twardo stoi po stronie Kijowa (tylko 14 proc. chce zmniejszyć pomoc dla Ukraińców), to jednak obecny prezydent musi brać pod uwagę narastające zmęczenie wojną.

Są po temu przynajmniej dwa powody. Agregator sondaży fivethirtyeight.com od wielu miesięcy pokazuje, że szanse na zwycięstwo w starciu Biden–Trump są bardzo wyrównane z niewielką, zwykle mieszczącą się w granicach błędu statystycznego przewagą tego drugiego. Jeśli więc obecny prezydent liczy na drugą kadencję, musi sięgnąć po głosy politycznego centrum, a więc przekonać do siebie osoby, które nie podzielają entuzjazmu do wspierania Ukrainy.

Po wtóre, nie tylko wśród republikanów, ale w ogóle wśród wszystkich Amerykanów, narastają wątpliwości co do skuteczności wsparcia Stanów Zjednoczonych. W marcu 2022 roku, zaraz po rozpoczęciu rosyjskiej inwazji, 74 proc. mieszkańców USA uważało, że skala pomocy Waszyngtonu jest odpowiednia lub za mała. Ci, którzy byli jej przeciwni (7 proc.), należeli do zupełnego marginesu. Jednak w czerwcu 2023 roku tych ostatnich było już cztery razy więcej, podczas gdy udział respondentów, którzy deklarują, że wsparcie jest odpowiednie lub za małe, spadł poniżej połowy.

Czytaj więcej

Pichai, Padella, Sunak. Hinduska fala sięga szczytów

Atomowe groźby Putina

W związku z tym, w miarę jak kampania wyborcza nabiera kształtów, w Białym Domu rośnie zniecierpliwienie brakiem efektów ukraińskiej kontrofensywy. I szuka się winnych tego stanu rzeczy. W połowie sierpnia „New York Times” ujawnił, że narasta spór między naczelnym dowódcą wojsk ukraińskich, generałem Wałerijem Załużnym a jego amerykańskim odpowiednikiem, szefem połączonych sztabów, generałem Markiem Milleyem. Ten ostatni uważa, że Ukraińcy robią błąd, rozciągając swoje siły na całej linii liczącego ponad tysiąc kilometrów frontu. Jego zdaniem znacznie bardziej celowe byłoby przeprowadzenie punktowego uderzenia na południu, tak aby Ukraińcy dobili do Morza Azowskiego i przecięli most lądowy, jaki Rosjanie stworzyli między Krymem a resztą kraju. W Kijowie można jednak usłyszeć, że rady Amerykanów są niewiele warte, bo Stany Zjednoczone od 80 lat nie prowadziły równie krwawej wojny, więc nie bardzo wiedzą, o czym mówią. I faktycznie, Rosjanie zbudowali głęboką na 30 kilometrów linię obrony, gdzie momentami można zliczyć nawet pięć min na jednym metrze kwadratowym. Drugiego takiego systemu bunkrów, okopów i ładunków wybuchowych prawdopodobnie nie ma na całym świecie.

Z kolei Ukraina o swoją sytuację obwinia Zachód. Przede wszystkim Bidena. Przez pierwsze kilkanaście miesięcy wojny jego administracja zwlekała z przekazaniem Ukraińcom potrzebnej im broni, w tym wyrzutni rakietowych dalekiego zasięgu, czołgów, wozów bojowych i myśliwców. Śmiertelnie poważnie przyjmowała ostrzeżenia Putina, że prezydent Federacji sięgnie po broń jądrową, jeśli Rosja zacznie ponosić klęskę. To wstrzymało Biały Dom przed „eskalacją” konfliktu, podpowiadało, by nie przekazywać broni „śmiercionośnej”, cokolwiek miałoby to oznaczać.

Za amerykańskim przykładem szły Niemcy, które ściśle koordynowały swoje działania z Pentagonem. Właśnie ta zwłoka pozwoliła Rosjanom umocnić się na wschodzie, ale przede wszystkim na przedpolu Krymu. Więcej: wyciągnąć wnioski z katastrofalnych błędów pierwszej fazy wojny. To jest zresztą sekwencja zdarzeń, którą dobrze zna większość tych, którzy toczyli wojny z Rosją. Także Napoleon i Hitler. Najpierw całkowite załamanie, upadek, a potem mobilizacja, przebudowa sił, zmiana strategii i wreszcie ogromnym kosztem w ludziach rosyjskie zwycięstwa.

Drugi Afganistan i Wietnam

W połowie sierpnia Holandia i Dania okazały się pierwszymi krajami (za przyzwoleniem Stanów Zjednoczonych), które obiecały Ukrainie dostarczyć nowoczesne, zachodnie myśliwce F-16. Samoloty mają się pojawić na froncie pod koniec roku, gdy do ich obsługi będą już gotowi ukraińscy piloci. O ile jednak podobnej decyzji o dostarczeniu pierwszych wyrzutni rakietowych HIMARS czy pierwszych zachodnich czołgów Leopard towarzyszyła nadzieja na szybki przełom, o tyle dziś nikt już takich złudzeń nie ma.

Podstawowym powodem pesymizmu jest niezwykle krwawy charakter walk. Amerykański wywiad uważa, że do tej pory liczba ofiar śmiertelnych oraz żołnierzy tak ciężko rannych, że niebędących już w stanie wrócić do służby, sięga 500 tys.: około 300 tys. po stronie Rosjan i 200 tys. po stronie Ukraińców.

– Dzienna liczba zabitych i rannych jest porównywalna do najcięższych bitew pierwszej wojny światowej, Verdun czy zmagań nad Sommą – mówi „Plusowi Minusowi” Camille Grand, były zastępca sekretarza generalnego NATO ds. strategicznych.

To powoduje, że powoli najbardziej zaczyna brakować Ukrainie żołnierzy, a nie broni. Z kraju wyjechało przeszło 8 milionów osób. Nie są to same kobiety i dzieci: przed poborem udało się uciec też wielu mężczyznom. W kraju pozostało może 30 milionów osób, od czterech do pięciu razy mniej niż w Rosji. Z tego powodu Zełenski może utrzymać obecny poziom intensywności walk znacznie krócej niż Putin. Musi też liczyć się z narastającą frustracją społeczeństwa, bo żyje w demokracji. Takich ograniczeń nie ma w brutalnej dyktaturze, którą zbudował Putin.

Jak tłumaczy w obszernej analizie opublikowanej w periodyku „Foreign Affairs” Stephen Biddle, ku zaskoczeniu ekspertów charakter tego konfliktu niewiele różni się od starć pierwszej i drugiej wojny światowej, bo nowe technologie dostarczone przez Zachód nie przyniosły przełomu. Jednym z przykładów są amerykańskie wyrzutnie HIMARS, które potrafią wysłać pocisk na dużą odległość i z dużą precyzją. Warunkiem jest jednak dostęp do sygnału GPS, co Rosjanie skutecznie Ukraińcom blokują. Innym problemem jest znaczne rozproszenie żołnierzy na linii frontu. To powoduje, że użycie bardzo drogich pocisków bywa nieopłacalne.

Ponieważ kończą się środki z megalinii kredytowej 47 mld dolarów, jakie uruchomił Biały Dom, w Kongresie podjęto prace nad kolejnym budżetem w wysokości 13 mld dolarów, który ma zapewnić Ukrainie pomoc wojskową do końca roku. W Brukseli trwa równocześnie debata nad pakietem 85 mld euro na cztery lata dla Kijowa. Jednak w obu przypadkach narastają wątpliwości, czy uda się przeforsować wsparcie szybko i w zakładanej wielkości. Dlatego Kijów zaczyna coraz bardziej szykować się do układu, w którym będzie w większym stopniu musiał polegać na sobie. Szybko rozwija się lokalna produkcja broni i pocisków. Ukraina powstała na gruzach Związku Radzieckiego jako kraj z potężnym przemysłem zbrojeniowym, jednak przez wiele dekad był on nastawiony na eksport. Teraz się to zmienia, choć zamiast pocisków rakietowych czy ogromnych samolotów transportowych chodzi często o osobiste wyposażenie żołnierzy.

Czytaj więcej

Wawrzyniec Konarski: Sama manifestacja 4 czerwca to za mało

Podobną zmianę widać na poziomie politycznym. Z Kijowa słychać sygnały, że Wołodymyr Zełenski, który został wybrany na prezydenta w maju 2019 roku, nie stanie do nowych wyborów przed zakończeniem walk. Za taką decyzją przemawia wiele, jednak stawia ona też pytanie o przyszłość ukraińskiej demokracji.

W polityce zagranicznej prezydent również zmienia front. Po szczycie w Wilnie w lipcu 2023 roku zaczął zdawać sobie sprawę, że akcesja do NATO staje się coraz bardziej iluzoryczna. Stawia więc na może mniej wartościowe, ale łatwiejsze do uzyskania dwustronne gwarancje bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych, jakimi od kilku dekad cieszy się Izrael. Miałoby to stanowić zabezpieczenie przed ewentualnym powrotem do władzy Donalda Trumpa: decyzja leży w gestii Kongresu, gdzie zwolennicy miliardera nie są w większości. Państwo żydowskie pozostaje jednak potęgą jądrową, czym Ukraina już nie jest.

Wojna za naszą wschodnią granicą w coraz większym stopniu zaczyna więc przypominać długotrwałe konflikty na wyczerpanie, jak ten w Afganistanie w latach 80. XX wieku czy w Wietnamie w latach 1956–1975. W obu przypadkach mniejszy z walczących krajów zdołał pokonać superpotęgę, co daje nadzieje Ukraińcom. Ale cena tych zwycięstw była przerażająca.

Ukraińcom pozostało już tylko kilka tygodni na dokonanie przełomu. Potem zacznie się jesienna słota, drogi przemienią się w bagna, uniemożliwiając szybki ruch czołgów i wozów opancerzonych. Trzeba będzie czekać do późnej wiosny. Wtedy jednak w Ameryce prym weźmie kalendarz polityczny. Jak co cztery lata, kraj zacznie żyć w wyborczej gorączce, tym bardziej że chodzić będzie o cywilizacyjny wybór między Joe Bidenem i Donaldem Trumpem.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi