Serbia, Bośnia, Czarnogóra… Czy Unia Europejska wyrwie je Rosji i Turcji

Równo 20 lat temu na szczycie w Salonikach przywódcy Unii Europejskiej obiecali, że miejsce Bałkanów Zachodnich jest we Wspólnocie. Dziś po raz pierwszy na poważnie myślą o wywiązaniu się z tej obietnicy.

Publikacja: 30.06.2023 10:00

Kryzys migracyjny sprzed ośmiu lat miał wielkie znaczenie dla losu Bałkanów Zachodnich. Potoki zdesp

Kryzys migracyjny sprzed ośmiu lat miał wielkie znaczenie dla losu Bałkanów Zachodnich. Potoki zdesperowanych ludzi uwolnił Władimir Putin bezwzględnymi bombardowaniami Syrii, ale przeszły one „szlakiem bałkańskim”. Rosja i Turcja zrozumiały, że mogą szachować Unię, wykorzystując ten region. Na zdjęciu migranci na granicy serbsko-chorwackiej, wrzesień 2015 r.

Foto: Lucas Wahl/Focus/Forum

O Serbii, Albanii, Macedonii Północnej, Bośni i Hercegowinie, Czarnogórze i Kosowie dopiero niedawno znowu przypomniano sobie w Brukseli. Powodem jest rosyjska inwazja na Ukrainę. Pokazała, że dotychczasowa polityka sąsiedztwa Unii jest nie do utrzymania. Nie będzie szarej strefy, buforu między autorytarnym imperium rosyjskim a wolną Europą. Albo jest się po jednej stronie, albo po drugiej. Trzeciej opcji nie ma.

Ten dylemat jest oczywiście najbardziej widoczny na linii frontu w Donbasie czy okolicach Chersonia. Jednak w cieniu wojny w orbitę Kremla ostatecznie wpadła właśnie Białoruś. Azja Środkowa dopiero się przekonuje, czy o wszystkim będzie tu decydowała słabnąca Rosja, jak za czasów Związku Radzieckiego, czy raczej jej miejsce zajmą Chiny. Na Kaukazie rolę Moskwy chętnie przejęłaby Ankara.

Zachodowi pozostaje Ukraina. Jej bohaterska obrona przekonała latem 2022 roku prezydenta Francji Emmanuela Macrona, kanclerza Niemiec Olafa Scholza i ówczesnego premiera Włoch Mario Draghiego do udania się do Kijowa z wiadomością, że kraj jest oficjalnym kandydatem do członkostwa w Unii. Już jesienią w Brukseli powinna zapaść decyzja o rozpoczęciu negocjacji akcesyjnych.

To wszystko stawia w nowym świetle los Bałkanów Zachodnich.

Zanim rosyjskie czołgi ruszyły na Kijów, Bruksela wierzyła, że wielki jak Polska region, Bałkany Zachodnie, utrzyma w swojej orbicie tanim kosztem. Minęło już 14 lat, od kiedy otrzymał on coś wymiernego od Unii. To wtedy mieszkańcy pięciu państw mogli po raz pierwszy wybrać się do bogatej Europy bez wizy (Kosowianie wciąż nie mają takiej możliwości). Dziś jednak staje się jasne, że jeśli to, co Winston Churchill nazwał „miękkim podbrzuszem Europy”, ma zerwać z wybuchową mieszkanką korupcji, skrajnego nacjonalizmu i nędzy, aby zbliżyć się do stylu życia Zachodu, musi mieć jasną perspektywę pełnej integracji z UE. Inaczej – jak w Europie Wschodniej – po ten łakomy kąsek, który może okazać się punktem wyjścia do penetracji starego kontynentu, sięgną mocarstwa autorytarne. Kandydatów jest tu kilku: poza Rosją także Chiny i Turcja, a nawet Arabia Saudyjska, która w szczególności w Bośni i Hercegowinie oraz Macedonii Północnej systematycznie promuje swoją ekstremalną wersję islamu.

Zmianę paradygmatu w szczególności zrozumiał Emmanuel Macron. Francja od lat odnosiła się niechętnie do Bałkanów Zachodnich. Wszystko zaczęło się 23 grudnia 1991 r., kiedy ówczesny prezydent Niemiec Richard von Weizsaecker przesłał do swoich chorwackiego i słoweńskiego odpowiedników Franja Tudjmana i Milana Kucana list, w którym zapowiadał, że Republika Federalna uzna niepodległość ich państw. Proces rozpadu byłej Jugosławii wtedy się co prawda już zaczął, za sprawą Slobodana Miloševicia wojska federacyjne zdominowane przez Serbów po nieudanej próbie podporządkowania Słowenii (tzw. wojna dziesięciodniowa) prowadziły krwawe walki w Chorwacji. Jednak los wieloetnicznego państwa, jakim była Jugosławia, nie wydawał się na tamtym etapie przesądzony, a wyłaniające się z niego dwa niezależne kraje uznały tylko Islandia oraz państwa bałtyckie, które same chciały nawiązać stosunki dyplomatyczne ze światem, aby wymknąć się spod kontroli Moskwy. Dlatego dla wielu ekspertów dopiero ruch Niemiec ostatecznie przesądził o losie Jugosławii.

W Paryżu obserwowano to z tym większą podejrzliwością, że Chorwacja i Słowenia należały przed pierwszą wojną światową do imperium austro-węgierskiego i w nowym układzie dołączały do niemieckiej strefy wpływów. Te obawy zresztą się w jakimś stopniu potwierdziły: przy wydatnej pomocy Niemiec Słowenia przystąpiła w 2004 r. do Unii Europejskiej, a Chorwacja – w 2013 r. Dla obu następnym krokiem okazało się wejście do unii walutowej.

Czytaj więcej

Jas Gawronski: Silvio Berlusconi miał genialne pomysły

Weto Francji

Francja odpłaciła pięknym za nadobne: próbowała przywrócić do życia sojusz z czasów pierwszej wojny światowej z Serbią, w której obronie wypowiedziała w 1914 r. wojnę Niemcom i Austro-Węgrom. Szybko jednak okazało się to zupełnie nierealne. Pod rządami Miloševicia Belgrad stał się ośrodkiem, z którego przez całe lata 90. wychodziły kolejne kampanie mające zachować serbską dominację w regionie. Ich ofiarą padło przynajmniej 200 tys. osób. Paryż z czymś takim utożsamiać się nie mógł.

Zawód we Francji był jeszcze większy, kiedy okazało się, że to Amerykanie będą dyktowali reguły zakończenia konfliktu rozgrywającego się u wrót zjednoczonej Europy. Najpierw w Dayton w 1995 r. prezydent Bill Clinton narzucił warunki zakończenie 3,5-letniej wojny w Bośni i Hercegowinie, potem w 1999 r. kazał natowskim samolotom zbombardować Belgrad i inne miasta Serbii, aby położyć kres pacyfikacji przez serbską armię Kosowa.

Od tamtego czasu we Francji przestano się interesować Bałkanami Zachodnimi. A nawet się na nie obrażono. Jeszcze w 2019 r. Macron na szczycie w Brukseli zawetował rozpoczęcie negocjacji członkowskich z dwoma krajami regionu, które zrobiły najwięcej na drodze do Unii: Albanią i Macedonią Północną.

Wbrew pozorom to nie był jeszcze etap, który by w cokolwiek poważnego angażował Wspólnotę: Turcja rozpoczęła rokowania w sprawie przystąpienia do UE w 2005 r., a i tak jest bardzo mało prawdopodobne, że kiedyś się w niej znajdzie. Macron utrzymywał jednak, że zanim rozpoczną się takie rozmowy, należy przeprowadzić głęboką reformę unijnych instytucji. Wskazywał także na korupcję i słabość wymiaru sprawiedliwości jako dowód, że Komisja Europejska nie ma racji, twierdząc, iż Albania i Macedonia Północna są już zdolne sprostać unijnym warunkom. Zawód był szczególnie duży w Skopje, gdzie po latach sporów z Grecją zdecydowano się na zmianę nazwy kraju i oddanie Grekom całego dziedzictwa związanego z antyczną Macedonią i Aleksandrem Macedońskim.

Od paru tygodni Macron stał się jednak czołowym orędownikiem integracji Bałkanów Zachodnich. Francuz doszedł do wniosku, że to jest proces nieunikniony i jeśli Paryż się w niego teraz nie zaangażuje, straci na niego wpływ i raz jeszcze odda los Europy w ręce Amerykanów i Niemców. We francuskim rozumowaniu punktem wyjścia jest przyszłość Ukrainy, która w świecie, jaki wyłonił się po rosyjskiej inwazji, musi znaleźć swoje miejsce na Zachodzie. To właśnie dlatego Macron niespodziewanie opowiedział się przed lipcowym szczytem NATO w Wilnie za przyznaniem Ukraińcom jasnej perspektywy członkostwa w sojuszu. Są temu przeciwni zarówno Niemcy, jak i Amerykanie.

Jeśli jednak Ukraina miałaby znaleźć się w pociągu do pełnego członkostwa w Unii, a Zachodnie Bałkany raz jeszcze pozostałyby na peronie, cały region ostatecznie odwróciłby się od liberalnej Europy i wpadł w objęcia któregoś z mocarstw autorytarnych spoza kontynentu lub równocześnie kilku z nich.

Klucz leży w Belgradzie

Zmiana podejścia Francji to dużo, ale w żadnym wypadku nie gwarancja, że szóstka zubożałych krajów dobiła już do bezpiecznej przystani. Klucz do sukcesu leży w Serbii: jeśli postawi na Zachód, pójdą za nią całe Bałkany Zachodnie. Jeśli postawi na Rosję, region czekają kolejne wstrząsy, nędza, a może i wojny.

– Wszystkie uczucia pchają Serbów do Rosji, wszystkie racjonalne argumenty do Unii. Co wybiorą, nie wiadomo – uważa Borut Pahor, prezydent Słowenii w latach 2012–2022.

Aleksander Vučić, prezydent od 2017 r., to na pierwszy rzut oka słaby partner dla Unii. Minister informacji u Slobodana Miloševicia, był jednym z głównych architektów pacyfikacji Kosowa. Od założenia w 2008 roku Serbskiej Partii Postępowej porzucił jednak ultranacjonalistyczną politykę na rzecz umiarkowanej linii prozachodniej. Dzięki temu Serbia zaczęła w 2014 r. negocjacje członkowskie z Unią, choć idą one jak po grudzie.

Vučić gra dziś na dwa fronty. Air Serbia, narodowy przewoźnik, nie zaniechał lotów do Rosji, a Belgrad wciąż zaopatruje się w energię niemal wyłącznie w Rosji. Z drugiej strony w niedawnym wywiadzie dla „Financial Times” prezydent przyznał, iż wie, że broń produkowana w Serbii trafia poprzez pośredników na Ukrainę i nie zamierza z tego procederu rezygnować. Jego kraj przyłączył się do też rezolucji ONZ potępiających Rosję, choć już nie do sankcji nałożonych na Moskwę przez UE. Ale w tej sprawie rozgrywka jeszcze się nie zakończyła.

– Mam nadzieję, że Serbia przystąpi do tych sankcji. Jej przyszłość jest z Unią, ze Stanami Zjednoczonymi. Bo przyszłości ze zubożałą Rosją nie ma – przekonywał pod koniec maja w Belgradzie wpływowy senator demokratyczny Chris Murphy.

Gdy idzie o stosunek do Brukseli, podzielone jest też serbskie społeczeństwo. Wciąż żywe są tu wspomnienia natowskich bombardowań. Wielu Serbów obciąża także winą Zachód za zredukowanie kraju, który kiedyś kontrolował całą Jugosławię, do zubożałego, odciętego od morza państewka wielkości Czech. Mimo to 35 proc. respondentów opowiada się za kursem na Zachód, choć nadal więcej, bo 44 proc., wciąż widzi swoją przyszłość z Rosją.

Sam Vučić obserwuje przebieg walk na Ukrainie i jak reszta świata musi być zaskoczony słabością Rosji. Niedawny bunt Jewgienija Prigożyna, przywódcy najemników z Grupy Wagnera, musiał jeszcze bardziej osłabić jego wiarę w pozycję Władimira Putina. Co w zamian oferuje Zachód? Parę tygodni temu w sporze z Prisztiną o uznanie albańskich burmistrzów w gminach zamieszkanych przez ludność serbską w północnej części kraju kanclerz Scholz i prezydent Macron niespodziewanie stanęli po stronie Belgradu. Ale trzeba będzie znacznie więcej, aby Vučić związał swój los z Brukselą.

– Musi uzyskać pewność, że na końcu drogi Serbię czeka członkostwo w Unii. Inaczej nie zerwie z Rosją. Wie, że byłaby to decyzja ostateczna i nie może ryzykować, że zostanie na lodzie – przekonuje Pahor.

Czytaj więcej

Pichai, Padella, Sunak. Hinduska fala sięga szczytów

Jak odbić się od dna

Na to, co zrobi Belgrad, patrzy cały region. Zaczynając od Bośni i Hercegowiny. Porozumienie z Dayton zmusiło Serbów, Chorwatów i Boszniaków (muzułmanów) do życia w jednym państwie, mimo że szczerze się nienawidzili. Clinton zdecydował się na takie rozwiązanie w obawie, że jeśli zacznie się zmieniać granice dawnych republik jugosłowiańskiej federacji, wojnom na Bałkanach nie będzie końca. Stworzono więc mechanizm, który nie pozwala funkcjonować państwu federalnemu, jeśli nie zgadzają się na to wszystkie trzy wspólnoty. Wykorzystuje to prezydent bośniackiej Republiki Serbskiej Milorad Dodik, który doprowadził do paraliżu całego kraju. Stoi za nim Rosja, która nigdzie na Bałkanach nie ma większych wpływów niż w Banja Luce.

Gdyby jednak Vučić zdecydował się na ostateczne związanie z Zachodem, poszedłby i za nim Dodik, bo wie, że bez Serbii nie przetrwa. To zaś pozwoliłoby Bośni i Hercegowinie na w miarę normalne funkcjonowanie i spełnienie warunków przystąpienia do Unii. Pokusa członkostwa jest tym większa, że we Wspólnocie, a w szczególności w porozumieniu z Schengen, granice tracą swoje znaczenie. A przecież ich obecny przebieg jest uważany przez Serbów (i nie tylko przez nich) za niesprawiedliwy.

Ruch Vučicia rozstrzygnąłby także o losie wielkiej jak województwo małopolskie Czarnogóry, która zaledwie 17 lat temu oderwała się od Serbii. Tu ledwie od miesiąca prezydentem jest były ekonomista Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju 37-letni Jakov Milatović. Reformator chciałby szybko przekształcić swój kraj w kolejny letni raj wakacyjny dla bogatych Europejczyków, malutką wersję Grecji. Ale w kraju, gdzie Czarnogórcy stanowią mniej niż połowę ludności, nie da się tego zrobić bez aprobaty większych sąsiadów, przede wszystkim Serbii.

Najdalej od członkostwa pozostaje Kosowo. Nawet samego istnienia tego państwa nie uznaje pięć krajów Unii, w tym przejmująca od 1 lipca przewodnictwo we Wspólnocie Hiszpania (obawia się precedensu dla Katalonii). Niewielkie państewko przekształciło się więc w bazę organizacji mafijnych, przestępczości i przemytu. Nie ma ono żadnych szans na odbicie się od dna, o ile nie ustanowi z nim stosunków dyplomatycznych Serbia. Ta jednak nie zrobi tego bez wcześniejszego nawiązania bliskiej współpracy z Tiraną, którą na razie podejrzewa o chęć przejęcia Kosowa i budowę „wielkiej Albanii”. W tę grę jest też wciągnięta Macedonia Północna, której co czwarty mieszkaniec jest Albańczykiem.

Jest jasne, że tak, jak to robiła w przeszłości choćby z Wielką Brytanią i Irlandią czy Rumunią i Bułgarią, Unia Europejska, jeśli już przyjmie kraje Bałkanów Zachodnich, to wszystkie jednocześnie. Nie będzie chciała budować tu nowych podziałów. Etapem wstępnym jest więc wypracowanie jakiegoś porozumienia, zgody w regionie, którego zwornikiem może być tylko Serbia.

Populistyczna przeszkoda

Aby operacja włączenia Bałkanów Zachodnich do Unii się udała, muszą być jednak na to gotowe nie tylko kraje regionu, ale i sama Unia. Wielkie poszerzenie w latach 2004–2007 o dziesięć krajów Europy Środkowo-Wschodniej było możliwe, bo zadziałało w jednym momencie kilka kluczowych czynników. To był czas gospodarczej prosperity Europy Zachodniej. Świeżo po przyjęciu euro Wspólnota patrzyła w przyszłość przez różowe okulary. Kraje kandydackie miały też w UE silnego adwokata: Francję dla Rumunii i Bułgarii, Niemcy dla całej reszty. Wierzono, że Polacy i Węgrzy nie marzą o niczym innym, niż o staniu się nowymi Hiszpanami czy Francuzami, więc bezproblemowo wtopią się w zjednoczoną Europę. Tym bardziej że choć wraz z Gerhardem Schröderem w Niemczech i Nicolasem Sarkozym we Francji władzę przejęli politycy, którzy nie pamiętali wojny, to jednak wciąż żywe były wyrzuty sumienia za los, jaki spotkał Europę Wschodnią w Jałcie.

Bałkany Zachodnie, które teoretycznie były następne w kolejce, przegapiły moment, który ówczesny komisarz ds. poszerzenia Unii Gunther Verheugen nazywał „oknem możliwości”. Przez kolejne kilkanaście lat zjednoczenia Europa była zajęta sama sobą. Uderzyło w nią wiele kryzysów o wymiarze egzystencjalnym. Ten finansowy odsłonił grząskie fundamenty, na jakich została zbudowana strefa euro. Brexit pokazał, że przystąpienie do Unii nie musi być drogą w jednym kierunku. Pandemia zadała śmiertelny cios dotychczasowemu kształtowi globalizacji, w którą wpisywała się integracja europejska. Wojna w Ukrainie pokazała zaś, że bez Ameryki Europa nie jest w stanie się obronić.

Czytaj więcej

Francja. Wolność, równość, aborcja

To jednak kryzys migracyjny w 2015 r. miał największe znaczenie dla losu Bałkanów. Potoki zdesperowanych ludzi uwolnił Władimir Putin bezwzględnymi bombardowaniami Syrii, ale przeszły one „szlakiem bałkańskim”. Co prawda kryzys został zażegnany, ale za cenę porozumienia Angeli Merkel z Recepem Erdoganem. Dwie autorytarne potęgi, Rosja i Turcja, zrozumiały, że mogą szachować Unię, wykorzystując Bałkany Zachodnie, i tego nie zapomniały.

Dziś spośród pięciu dużych krajów Unii, w dwóch (Polska i Włochy) rządzi populistyczna prawica, a po wyborach w lipcu może do nich dołączyć Hiszpania. We Francji nie da się już wykluczyć, że wybory prezydenckie w 2027 r. wygra Marine Le Pen, a w Niemczech skrajne ugrupowanie AfD ma drugie miejsce w sondażach, ustępując jedynie CDU/CSU. To nie są siły gotowe na taką reformę zasad podejmowania decyzji w Radzie UE, która spowoduje, że Unia 35 państw (w tym sześciu bałkańskich oraz Ukrainy i Mołdawii) nie przemieni się w klub dyskusyjny, nowy ONZ. Niechętnie też patrzą one na muzułmańską kulturę, która dominuje lub przynajmniej jest silnie obecna w większości państw regionu.

Na Bałkanach Zachodnich po raz pierwszy może zapanować przeświadczenie, że pociąg do Unii rzeczywiście kiedyś dotrze do stacji końcowej. Ale jest do niej jeszcze bardzo daleko.

O Serbii, Albanii, Macedonii Północnej, Bośni i Hercegowinie, Czarnogórze i Kosowie dopiero niedawno znowu przypomniano sobie w Brukseli. Powodem jest rosyjska inwazja na Ukrainę. Pokazała, że dotychczasowa polityka sąsiedztwa Unii jest nie do utrzymania. Nie będzie szarej strefy, buforu między autorytarnym imperium rosyjskim a wolną Europą. Albo jest się po jednej stronie, albo po drugiej. Trzeciej opcji nie ma.

Ten dylemat jest oczywiście najbardziej widoczny na linii frontu w Donbasie czy okolicach Chersonia. Jednak w cieniu wojny w orbitę Kremla ostatecznie wpadła właśnie Białoruś. Azja Środkowa dopiero się przekonuje, czy o wszystkim będzie tu decydowała słabnąca Rosja, jak za czasów Związku Radzieckiego, czy raczej jej miejsce zajmą Chiny. Na Kaukazie rolę Moskwy chętnie przejęłaby Ankara.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi