Chcąc pokoju, szykujmy się do wojny

2024 rok w polityce zagranicznej będzie dla ekipy Donalda Tuska jak miodowy miesiąc. Jednak już pod koniec tego roku zaczną zbierać się chmury. W 2025 roku koalicja rządząca w Polsce może zaś dosłownie znaleźć się w butach PiS.

Publikacja: 26.01.2024 10:00

Czy Donald Tusk umiałby powiedzieć – „Zachód to my, a Wschód to Rosja” i działać bez oglądania się n

Czy Donald Tusk umiałby powiedzieć – „Zachód to my, a Wschód to Rosja” i działać bez oglądania się na dotychczasowych, większych sojuszników? Na zdjęciu: premier Donald Tusk i przewodnicząca Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen przybywają na spotkanie podczas szczytu Unii Europejskiej w Brukseli, 15 grudnia 2023 r.

Foto: JOHN THYS / AFP

Hulaj dusza piekła nie ma? Przy pełnym poparciu zarówno Waszyngtonu, jak i Brukseli oraz Berlina rząd Donalda Tuska może pozwolić sobie na więcej niż PiS – i tak właśnie robi. Zwłaszcza w polityce wewnętrznej. Viktora Orbána można nie lubić, ale jest ziarno prawdy w jego cierpkim stwierdzeniu, że gdyby on odbijał instytucje tak brawurowo jak minister Bartłomiej Sienkiewicz, skończyłoby się to interwencją NATO. Oczywiście Orbán kontroluje media na Węgrzech w takim stopniu, w jakim nie robił tego żaden rząd w Polsce od czasów Wojciecha Jaruzelskiego. Ale prawdą jest również to, że doprowadził do takiego stanu rzeczy małymi kroczkami, bez zwoływania rad trzech spółek w niespełna dwie godziny.

Czytaj więcej

Konsumpcjonistyczny szał: Boże Narodzenie ulubionym świętem postchrześcijańskiego świata

Wegetarianin w mięsnym

Być może ten pośpiech nie tylko w przypadku mediów, ale też zmian w prokuraturze i sądownictwie wynika z tego, że Donald Tusk wie, że dobra koniunktura, gdzie nikt poza politykami PiS nie będzie pytał o formalną legalność wprowadzanych zmian, nie potrwa długo. Prawica i lewica wyewoluowały na Zachodzie w ponadnarodowe bloki medialno-polityczne: jeden liberalno-globalistyczny, a drugi narodowo-lokalistyczny, z małym marginesem dla opcji pośrednich. I tak się składa, że ten drugi, nazywany niekiedy alt-rightowym, obóz jest teraz ogólnie na fali wznoszącej w krajach zachodnich (Niemcy, USA, Francja, Holandia, Włochy, Argentyna itp.), a Donald Tusk jest dla niego zdecydowanie czarnym charakterem. Wystarczy wyjść poza narrację, jak to mawiają Niemcy „starych ciotek”, czyli uznanych liberalnych tytułów, by odkryć, że o zmianie rządów w Polsce wspomina nie tylko CNN i „Die Welt”, lecz także (i to wyjątkowo szczegółowo) bardziej niszowe media bliskie alt-rightowi czy wpływowe konta społecznościowe przeznaczone dla zwolenników Donalda Trupa oraz AfD.

To nie przypadek, że przeciwko działaniom nowego polskiego rządu względem publicznych nadawców zaprotestował np. poseł do Bundestagu Pert Bystron z AfD. Swoje zaniepokojenie wyraził też otwarcie amerykański senator J.D. Vance , wcześniej znany przedsiębiorca i popularny autor rozwijający alt-rightowe media. Coraz więcej zaczyna też wskazywać na to, że w USA wygra Trump, a w Niemczech przełamany zostanie kordon sanitarny wokół AfD i ta druga najsilniejsza partia w kraju będzie mogła zacząć budować koalicję. Dla przypomnienia: wybory w USA mamy już w listopadzie 2024 r., a w Niemczech najpewniej we wrześniu lub październiku 2025 r. Obecny niemiecki rząd złożony (podobnie jak w Polsce) z koalicji trzech partii głównego nurtu szoruje po dnie w sondażach jak żaden od czasów II wojny światowej. Natomiast w USA 81-letni Joe Biden ma niknące w oczach szanse na reelekcję, za to republikańscy kandydaci zaczynają, tak jak zrobił to ostatnio Ron DeSantis, zawieszać kampanię i udzielać poparcia Trumpowi. Mimo to demokraci nadal wahają się, czy wymienić Bidena na innego kandydata. Zresztą teraz i tak jest to już tylko musztarda po obiedzie. Do wyborów zostało zaledwie dziesięć miesięcy, więc jest już nieco za późno, by wykreować kandydata, którego przekaz przekona miliony wyborców w tak rozległym kraju.

Prowadzi to wszystko do ciekawego paradoksu. Donald Tusk, który miał być wielką nadzieją liberalizmu-globalizmu, może już niedługo stać się swoistym wegetarianinem w krainie pełnej prawicowych drapieżników. W relacjach z Berlinem, a zwłaszcza z Waszyngtonem może natrafić wręcz na te same problemy komunikacyjne i polityczne, które dobrze znamy z czasów rządów PiS. Nagle okaże się, że Trump pamięta Tuskowi różne przytyki z czasów kierowania Radą Europejską. Albo zarówno CDU Friedricha Merza, jak i AfD będą miały same złe skojarzenia z polskim premierem jako z „merkelistą”, czyli politykiem, który swoją karierę w europejskiej Partii Ludowej zawdzięczał w dużym stopniu dobrym relacjom z byłą panią kanclerz, której dziedzictwo jest obecnie w Niemczech coraz bardziej krytykowane.

Na razie nie zanosi się, aby kluczowe zmiany traktatowe, mające zmierzać ku zfederalizowaniu UE, udało się wprowadzić przed wyborami w Niemczech. W polityce bezpieczeństwa jest zaś jeszcze gorzej. Czterotysięczny kontyngent, który Bundeswehra miała wysłać na Litwę, wybiera się tam jak sójka za morze już od ponad roku. Bundestag nie chce wysyłania do Ukrainy rakiet Taurus. Kongres USA zamroził zaś fundusze, które miały pomóc Kijowowi w wojnie z Moskwą. Za to Putin pewnie wkrótce ogłosi wielką ofensywę oraz kolejną mobilizację i zdaniem ekspertów mimo niewyobrażalnych strat może jeszcze zwyciężyć.

Naturalnie ani Trump, ani kanclerz rządu współtworzonego przez AfD nie wyjdą ot tak z NATO i nie pozostawią swoich stałych sojuszników zupełnie bez pomocy. W taki sposób nie robi się polityki zagranicznej bez względu na ideologiczne barwy. Podobne wolty wymagałyby dłuższych przygotowań i co najmniej jednej dużej, przegranej przez Zachód wojny, np. z Chinami na Pacyfiku. Bowiem państwo to nie tylko aktualnie rządząca partia i wpisy polityków na portalach społecznościowych, ale też establishment gospodarczo-finansowy wraz z aparatem administracyjnym, które nie mają w zwyczaju dawać czegoś za nic. A rozmontowanie NATO czy zostawienie krajów bałtyckich bez gwarancji byłoby wspaniałym darem dla Rosji.

Nie ma jednak co ukrywać – izolacjonizm Trumpa i antyamerykanizm AfD ośmielą Putina, a Ukrainę mogą zgubić. Po kilku kolejnych latach intensywnych zbrojeń Moskwa będzie zaś gotowa do ataku na NATO. Dla Polski oznaczałoby to bardzo konkretne wyzwania. Aby im sprostać, rząd Donalda Tuska będzie musiał powstrzymać niektóre swe naturalne instynkty i w pewnych aspektach kontynuować politykę poprzedników. Nie trzeba się do tego przyznawać przed swoimi wyborcami, zwłaszcza ośmiogwiazdkowymi ultrasami, ale będzie to konieczne. Stawką jest bowiem przetrwanie kraju.

Polegać na sobie i dbać o region

Co zatem należy zrobić? Po pierwsze więc, zbroić się i jeszcze raz się zbroić. W obecnej sytuacji międzynarodowej Polska powinna założyć, że – wbrew uwagom z czasu kampanii dotyczących za dużych wydatków zbrojeniowych PiS i wybujałych ambicji co do liczebności wojska – nie ma teraz czegoś takiego jak zbyt mała polska armia i za dużo polskiego sprzętu wojskowego. Oczywiście kompatybilność i jakość tego sprzętu, a także wyszkolenie tej armii lepiej zostawić eskpertom niż politykom. Trzeba jednak mieć pełną świadomość, że Moskwa już wie, że jej podstawowym błędem podczas operacji ukraińskiej było niedocenienie znaczenia Warszawy. Drugi raz tego błędu nie popełni, a nadal ma drugą armię świata. Osamotnieni przy niepewnej postawie naszych największych zachodnich sojuszników powinniśmy więc jako kraj przygotować się do bycia twierdzą nie do zdobycia nawet dla sił wielokrotnie od naszych liczniejszych. To niebywałe wyzwanie cywilizacyjne, ale nie jest to zadanie zupełnie niemożliwe do realizacji.

Po drugie, musimy zdawać sobie sprawę, że znaczenie Chersonia dla bezpieczeństwa Europy jest czymś abstrakcyjnym już dla przeciętnego mieszkańca niemieckiej Meklemburgii. Tymczasem dla mieszkańca amerykańskiego Kentucky już nawet i Ryga, i Rzeszów to miasta, za które absolutnie umierać nie będzie, skoro słyszał coś jedynie o Warszawie. Natomiast mieszkańcy Rygi i Talina, Pragi, Kijowa, Kiszoniowa i Bukaresztu rozumieją nas w kwestiach bezpieczeństwa znacznie lepiej. Mało tego, ci z okolic Bratysławy i Budapesztu też rozumieją, choć rządzą nimi umiarkowanie prorosyjscy politycy, czyli Robert Fico i Viktor Orbán. W zderzeniu z niebezpieczeństwem, jakim dla całego regionu Europy Środkowo-Wschodniej jest Rosja, dominują bowiem zasadniczo dwie podstawowe, dobrze opisane w literaturze przedmiotu strategie małych i średnich krajów. Jedna to tzw. bandwagoning (próba politycznego przypodobania się źródłu zagrożenia, wskoczenia na jego wóz), druga to balancing (próba stworzenia koalicji, która byłaby w stanie przeciwstawić się zagrożeniu, zrównoważyć je własną siłą).

Kluczowe dla tego, co kraje w regionie wybierają, jest zachowanie relatywnie najsilniejszych graczy z koszyka tych małych i średnich. Jeśli wykazują oni zdecydowaną postawę wobec większego, zewnętrznego zagrożenia, jeśli nie wykorzystują sytuacji, by rozgrywać własne interesy kosztem słabszych partnerów, i jeśli mają odpowiedni potencjał militarny, to są w stanie sprawić, że ich mniejsi partnerzy wybiorą balacinig i się zjednoczą. A gdy najważniejsi gracze w regionie są egoistyczni, niezdecydowani i mało inwestują we własny potencjał, dominować będzie bandwagoning wobec zewnętrznego zagrożenia. Ficów oraz Orbánów będzie więc coraz więcej.

Warto odwołać się tu do historycznego przykładu. Poprzednio, kiedy nasza część Europy znalazła się w podobnej sytuacji, Polska zawiodła. Nasze relacje z Litwą i Czechosłowacją były wrogie. Układ pomonachijski wykorzystaliśmy cynicznie, by osłabionemu południowemu sąsiadowi dodatkowo wbić nóż w plecy poprzez zajęcie Zaolzia. Litwa pamiętała z kolei nam naszą „wojnę hybrydową” w wykonaniu generała Żeligowskiego. Dążeń niepodległościowych Ukraińców nie udało się natomiast pokojowo pogodzić z polską racją stanu. Do tego na wschodzie dzisiejszej Ukrainy bez żadnej konkretnej reakcji ze strony Rzeczypospolitej bolszewicy zagłodzili miliony ludzi, których politycznej lojalności najwyraźniej nie byli wystarczająco pewni. Nic więc dziwnego, że kraje regionu kolaborowały, zwłaszcza z nazistowskimi Niemcami, tak robili Finowie, tak czynili Bałtowie, tak postąpiła Bułgaria, Rumunia, Chorwacja, Słowacja i Węgry (niesławny ksiądz Tiso i tragikomiczny Miklós Horthy).

Tak wyśmiewana przez obecną koalicję rzekomo „megalomańska” polityka regionalna PiS brała się, w mojej ocenie, z jednej strony, owszem, z nieufności wobec zachodnich partnerów, w tym przede wszystkim Niemiec. Z drugiej jednak ze zrozumienia i przepracowania błędów przeszłości. Widać to zwłaszcza w przesadnym z puntu widzenia bieżącej politycznej kalkulacji premiowaniu interesów ukraińskich, które kosztowało PiS niemało głosów na wsi. Chodziło właśnie o to, aby nie powtórzyć Zaolzia, żeby zrealizować w jakiejś nowej formie stare marzenie obozu sanacyjnego o regionalnym bloku, który potrafiłby obronić się przed zewnętrzną nawałnicą. O tych motywach i uwarunkowaniach warto pamiętać i nie wylewać dziecka Trójmorza z pisowską kąpielą, szczególnie w obliczu obecnych trendów na Zachodzie. Oczywiście naturalnym instynktem największej koalicyjnej partii, czyli PO, jest trzymanie się zachodnich mocarstw, czyli konsekwentne płynięcie w głównym nurcie i ograniczanie polityki regionalnej do wymiany kurtuazji. W 2014 r. to wystarczyło. Tym razem może to być za mało i nie będzie w tym żadnej złośliwości Jarosława Kaczyńskiego. Świat jest po prostu inny. Populistycznym Niemcom i trumpowskim Stanom Zjednoczonym może się wydawać, że z przebudzoną imperialnie, ale nietotalitarną Rosją można się jakoś dogadać. Nie uda się, prawie na pewno, tylko ta refleksja prawdopodobnie przyjdzie im do głowy dopiero po wielu trupach w naszej części Europy. Dlatego nie możemy czekać. Mówiąc jeszcze prościej: nawet najbardziej prozachodni polityk w Polsce nie może bezkrytycznie przyjąć optyki AfD i Trumpa wobec Rosji, bo nawet on w pierwszej kolejności chce żyć. Czy formacja Tuska byłaby więc zdolna w chwili najcięższej próby dać tak potrzebne mniejszym partnerom w regionie poczucie bezpieczeństwa? Czy premier umiałby powiedzieć – „Zachód to my”, a Wschód to Rosja, i działać bez oglądania się na dotychczasowych, większych sojuszników?

Czytaj więcej

Wielki biznes bierze rozwód z prawicą

Obudzić w sobie państwowca

Na razie nie wygląda to obiecująco i staram się to pisać eufemistycznie, rozumiejąc dobrze, że moi czytelnicy w „Plusie Minusie” nie muszą podzielać moich poglądów politycznych. Przygotowań do wielkich geopolitycznych wyzwań, a nawet przejściowego osierocenia przez Zachód zupełnie nie zdradza bowiem aktualna polityka, która jest właściwie bezprogramowa, na tym etapie skupiona głównie na wendecie i wciąż nabierająca wody w usta, gdy idzie o ważne dla bezpieczeństwa projekty infrastrukturalne (CPK, terminal kontenerowy w Świnoujściu) oraz energetyczne (polski atom).

Dla zdeklarowanych zwolenników PiS odpowiedź na pytanie o przyczyny takiego stanu rzeczy jest prosta. Oto mamy, jak to ujął prezes Kaczyński, „niemieckich agentów”, którzy nie chcą silnej Polski. Takie hasła pomagają na pewno zmobilizować twardą bazę wyborczą, wzmagają jednak równocześnie polaryzację, podobnie zresztą jak dążenie do zemsty politycznej ze strony zwycięskiej koalicji. Polaryzacja polityczna to zaś kolejna rzecz, która na pewno nie pomaga w sytuacji zewnętrznego zagrożenia. Pomocne byłoby za to obudzenie w sobie ugodowca i państwowca.

Z pojednaniami w polskiej polityce nigdy nie było jednak łatwo, a co do bycia państwowcem, cóż, jest to szczególne trudne dla liberałów. Tymczasem trzon tego rządu stanowią jednak ludzie o nachyleniu klasyczno-liberalnym. Wydaje się wręcz momentami, że w PO myślenie liberalne jest rozwinięte do tego stopnia, że mając nawet najlepsze chęci, politycy tej partii mogą zwyczajnie nie wiedzieć, co zrobić z tak dużymi państwowymi projektami. Stąd dziwne konferencje prasowe, kluczenie, oglądanie się na sondaże, aby wyczuć, co można zlikwidować, a co trzeba będzie jednak realizować, nawet z opóźnieniami. A przecież gospodarką miała rządzić niewidzialna ręka rynku, państwo miało być nocnym stróżem, kapitał miał być bez narodowości, a politycy mieli tylko pilnować, aby „lewacy” i „populiści” nie weszli przedsiębiorcom w szkodę.

Jak miło byłoby się znowu obudzić w 2014 r. – myślą polscy liberałowie. Problem polega jednak na tym, że choćby przyszło tysiąc mecenasów Giertychów i każdy rozliczył tysiąc pisowskich polityków, to czasu nie cofną. Lokomotywa historii ma zwyczajnie własną wewnętrzną dynamikę, którą kontrolować z Wiejskiej można tylko w ograniczonym zakresie. Nawet najwięksi teoretycy liberalizmu, tacy jak np. John Ikenberry, przyznają, że liberałem jest łatwiej być w czasach pokoju, mając do tego ocean między sobą a najbliższym agresywnym imperium. Perspektywa krajów w trudnych regionach i w ciężkich czasach jest inna. One, by zachować pokój, muszą wciąż gotować się do wojny, a przygotowując się do niej, muszą mieć sprawny i sprawczy aparat państwowy, nawet kosztem pewnych swobód. W takich krajach liberałowie muszą iść na kompromisy z geopolityką.

Być może 20 czy 10 lat temu nie było to takie odczuwalne, ale teraz? Dlatego wydaje się, że obecnie rządząca koalicja powinna dopuścić do siebie myśl, że być może za niektórymi działaniami PiS stała nie megalomania, korupcja i zamordyzm, ale chęć znalezienia odpowiedzi na arcytrudną sytuację międzynarodową. Taka refleksja byłaby jakimś krokiem na drodze do pojednania, o którym premier Tusk też wspominał, na marginesie rozliczeń. Ta postawa ułatwiłaby też eksportowanie w regionie bezpieczeństwa i stabilności, zamiast eksportowania terroru słynnej „żelaznej miotły” służącej do zmiatania złych populistów. Tym bardziej że amerykańscy i niemieccy wyborcy raczej nie za bardzo przejmą się miotłą naszego premiera.

Hulaj dusza piekła nie ma? Przy pełnym poparciu zarówno Waszyngtonu, jak i Brukseli oraz Berlina rząd Donalda Tuska może pozwolić sobie na więcej niż PiS – i tak właśnie robi. Zwłaszcza w polityce wewnętrznej. Viktora Orbána można nie lubić, ale jest ziarno prawdy w jego cierpkim stwierdzeniu, że gdyby on odbijał instytucje tak brawurowo jak minister Bartłomiej Sienkiewicz, skończyłoby się to interwencją NATO. Oczywiście Orbán kontroluje media na Węgrzech w takim stopniu, w jakim nie robił tego żaden rząd w Polsce od czasów Wojciecha Jaruzelskiego. Ale prawdą jest również to, że doprowadził do takiego stanu rzeczy małymi kroczkami, bez zwoływania rad trzech spółek w niespełna dwie godziny.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi