Płeć nie przeszkadza w pracy na wysokościach

Kiedy już w Polsce wyrośnie las wiatraków obiecywanych przez nową władzę, przy ich konserwacji, jeśli zadrzemy głowę, ujrzymy zapewne wiele kobiet. Ekscytująca praca? Mniej niż ta wykonywana na kominach tankowców albo konstrukcjach morskich platform wiertniczych.

Publikacja: 15.12.2023 17:00

Płeć nie przeszkadza w pracy na wysokościach

Foto: Dmitry Dven/AdobeStock

Alpinistka, a co to za zawód? W dodatku – przemysłowa? Z podobnymi pytaniami wciąż spotykają się przedstawicielki tego fachu. Ile ich jest i jak na co dzień wygląda ich praca?

W „Indeksie alfabetycznym zawodów i specjalności” utworzonym przez Ministerstwo Pracy i Polityki Społecznej alpinistę przemysłowego wyszczególniono pod numerem 713301, pomiędzy akwizytorem i analitykiem baz danych. Z pozoru takie sąsiedztwo ma wymiar jedynie alfabetyczny, co bowiem może łączyć komiwojażera, jak to się kiedyś mówiło, z przylepionym do ekranu specjalistą IT i wiszącym na linie człowiekiem w kasku? Być może więcej niż by się wydawało. Jeśli przyjmiemy, że akwizytor to ktoś będący w ciągłym ruchu, analityk zaś nieustannie przetwarza dostarczane mu dane, to praca alpinisty przemysłowego nie jest wcale od tego taka odległa.

Czytaj więcej

Tajemnica przenoszonych mostów

Pod różowym kaskiem

Kwestia się komplikuje, gdy w brygadzie wysokościowej pojawią się kobiety. Po pierwsze, jest to zawód w dużej mierze techniczny, wręcz fizyczny, a w Polsce praca fizyczna kobiet jest wciąż pewnego rodzaju tabu. Po drugie, polskie alpinistki przemysłowe często są świetnie wyszkolone i pełnią funkcje tzw. superwizorów czy team leaderów, kierujących pracą mężczyzn. Z tego wyłania się fach dość niespotykany i nieco kontrowersyjny. A jak jest naprawdę? Pytamy o to nasze dwie rozmówczynie, w alpinistycznym zawodzie od kilkunastu lat.

Spodziewalibyśmy się amazonek o stalowych mięśniach, a naszym oczom ukazują się zwyczajne-niezwyczajne dziewczyny. U Olimpii zaskakują długie włosy wystające spod obowiązkowego, dla przekory, wściekle różowego kasku. U Agnieszki ogromne niczym u Giulietty Masiny oczy. Zdecydowanie nie są takie, jak je sobie wyobrażaliśmy. Nie są ani bardzo wysokie, ani mocno zbudowane, przeciwnie, dość drobne i delikatne z wyglądu.

Gdybyśmy ujrzeli je przy pracy, pewnie nie potrafilibyśmy jednak powiedzieć, czy to panie, czy panowie pracują akurat na wysokościach. Wszyscy ubrani są w zunifikowane kombinezony, zależne od warunków atmosferycznych i rodzaju zadania. Te zaś mają ogromny rozstrzał – od mycia okien w biurowcu, przez czyszczenie rynien, konserwację wiatraków, aż po skomplikowane naprawy na platformie wiertniczej na środku oceanu. Czasem zdarza im się usłyszeć zaskoczone „Aaa, to pani!?”, czasem – na szczęście już coraz rzadziej – pracownicy budowlani wygłaszają seksistowskie uwagi dotyczące głównie ubioru. Generalnie jednak alpinistki przemysłowe wzbudzają z jednej strony respekt, z drugiej – intrygują.

W pionie, w podwieszeniu

Zacznijmy jednak od prapoczątku. Alpinizm przemysłowy, zwany też dostępem linowym, a niekiedy, zwłaszcza w dawnej NRD, technosportem, korzeniami sięga starożytnego Egiptu i anonimowych budowniczych piramid. Bo jak inaczej niż za pomocą lin i pracy mięśni ludzkich mogłyby powstawać wysokie na ponad 100 metrów budowle? Jest to jednak powinowactwo tyleż dalekie, co powierzchowne, bo główną regułą wspinaczkową jest zachowanie zasad bezpieczeństwa, a o te nad Nilem nikt się nie troszczył. Przerzućmy więc nieco mniej abstrakcyjny most do początków XX wieku.

Wraz z opatentowaniem systemu stalowych ram nastąpił rozkwit, wręcz szaleństwo budowlane, którego symbolem został drapacz chmur. Dzięki bogatej, głównie amerykańskiej dokumentacji zdjęciowej z tamtego okresu możemy się przekonać, jak niska była świadomość BHP i z jaką dezynwolturą traktowano prace na wysokościach. Widzimy na przykład grupę robotników beztrosko spożywających drugie śniadanie czy raczących się papierosem u szczytu mostu Brooklińskiego. Na wpół rozebrani, bez kasków, ochraniaczy czy lin. Na innej fotografii z tej samej budowy pracownicy wprawdzie mają już jakieś nakrycia głowy, a nawet liny, ale te służą im do przemieszczania elementów konstrukcji i nie są sposobem zabezpieczenia samych siebie.

Spójrzmy jednak po raz trzeci na ten ikoniczny most. Na zdjęciu sprzed roku pracujący tam alpiniści są w kombinezonach, w kaskach, z obowiązkowymi linami. Owszem, dla postronnych widzów takich jak my wciąż wyglądają nonszalancko, porozwieszani na siatce stalowych cięgien, ale widać w tym celowość i bezpieczeństwo. Bo, jak czytamy w materiałach przygotowanych przez polski Centralny Instytut Ochrony Pracy, dostęp linowy to „technika, dzięki której pracownik może przemieszczać się w pionie, wykonywać pracę w podwieszeniu lub podparciu, będąc jednocześnie przez cały czas zabezpieczonym przed upadkiem z wysokości”. Zatem bezpieczeństwo wykonawcy jest w alpinizmie przemysłowym priorytetem.

Zarazem przynajmniej polska dwuczłonowa nazwa – alpinizm przemysłowy – wskazuje, że jest to zawód wyrastający z tradycji sportów wspinaczkowych. Domyślamy się jednak, że nie można mówić tu o przełożeniu technik czy też narzędzi w stosunku jeden do jednego.

Czytaj więcej

Wakacje z Kmicicem: Białowieża. Rysie lecą z drzew

Dwie liny

Nasze rozmówczynie są w tym wypadku zgodne – mówmy linizm, bo stosowany w Polsce alpinizm przemysłowy nie oddaje idei tego zawodu. Inaczej w przypadku międzynarodowej nazwy, rope access, właśnie dostęp linowy, która jednoznacznie wskazuje na kluczową rolę liny. Za to nasz termin odsyła do historii i etosu techniki. Ale po kolei.

Jest połowa XX wieku i najpierw była oczywiście wspinaczka, zdobywanie szczytów, a bardziej romantycznie – zachwyt nad przestrzenią i wysokością. Aby móc realizować te pasje, przeradzające się często w pełnoetatowy sport, potrzebne było zaplecze: haki, uprzęże, specjalne buty czy oczywiście liny. Przy czym w przypadku tradycyjnej wspinaczki jest zwykle jedna lina, a w przemyśle stosuje się co najmniej dwie, podobnie jak w technikach jaskiniowych grotołazów. Takie minimum zapewnia lina zjazdowa i druga – asekuracyjna, ale już od połowy lat 70. do podstawowego ekwipunku dołączyły karabinki, lonże, uprzęże czy ławeczki przypominające małe ogrodowe huśtawki dla dzieci.

Jednak sam sprzęt to za mało i potrzebne są techniki dostępu, a o te, przynajmniej u początków profesji, najłatwiej było właśnie wśród wspinaczy. Nie dziwi zatem, że i nasze narodowe tuzy, jak Jerzy Kukuczka czy Krzysztof Wielicki, mają za sobą doświadczenie w przemysłowej wspinaczce. Nie znaleźliśmy informacji potwierdzającej, że przemysłowy epizod w swojej karierze miała też Wanda Rutkiewicz.

Za to w forpoczcie tego zawodu pojawia się przedstawicielka naszego bratniego niegdyś narodu. Bo to dzięki Oldze Firsowej, Rosjance urodzonej w Szwajcarii, alpinizm zyskał zupełnie nowe oblicze. Zaczęło się w czasach blokady Leningradu, jesienią 1941 r., gdy ważąca ledwie 39 kg dziewczyna miała wraz z zespołem wdrapać się na słynną iglicę wieńczącą Gmach Admiralicji, by metalowy szpikulec zabezpieczyć. I właśnie podczas tej operacji z chmur wynurzył się niemiecki samolot i niewiele brakowało, a Firsowa straciłaby życie. Na szczęście, choć stoczyła się po dachu, zatrzymała się na jednym z załomów. Nie była to jedyna tego typu akcja w przypadku Firsowej, sportsmenki, która wcześniej zdobyła Kazbek i Elbrus. Prawdziwą wielkość pokazała, ratując ludzi ze zbombardowanych budynków, a właściwie wysokich szkieletów, które z nich pozostały.

Płeć alpinizmu

Dzisiaj alpinistki i alpiniści przemysłowi nie podejmują się tak heroicznych wyzwań, co nie znaczy, że w ich pracy nie ma niecodziennych czy karkołomnych zadań. Czy są chwile, gdy się boją? Nasze rozmówczynie oprócz przyrodzonego każdemu człowiekowi strachu oraz respektu przed wysokością i przestrzenią doświadczają też pewnego rodzaju ekscytacji. Obie dodają, że rzadziej się to odczuwa w okolicznościach miejskich. Częściej i mocniej na morzu, kiedy pracują na statkach, platformach czy turbinach wiatrowych i oprócz wysokości mają do czynienia ze zmiennymi warunkami atmosferycznymi i wszystkim, co jest związane z przebywaniem na środku wielkiej wody.

Pewne zawody, chcąc nie chcąc, postrzegamy genderowo i np. nie bardzo wyobrażamy sobie pana nianię, chyba że w wydaniu Robina Williamsa, przebranego za tytułową „Panią Doubtfire”. Z drugiej strony hasło „kobiety na traktory” dalej brzmi jak coś z socrealistycznej komedii. Nic więc dziwnego, że praca wysokościowa dla wielu wiąże się z siłą, sprawnością i „śrubko-motoryką” przypisywaną tradycyjnie mężczyznom. Olimpia tłumaczy, że jej drobna postura sprawia, że tam, „gdzie facet nie może”, jej się może udać. Poza tym nie jest to praca indywidualna, dla samotnych wilków, lecz zespołowa. Ktoś „podprowadza”, żeby ktoś inny – na przykład dziewczyna – mógł się dostać do ukrytego w maszynerii elementu wymagającego konserwacji czy naprawy.

Oczywiście, zdarza się, że mężczyźni nie dają dziewczynom najtrudniejszych zadań. Dziewczyny jednak przekonują, że nie chcą, by traktować je w pracy inaczej tylko ze względu na płeć. Na górze nie ma miejsca na sentymenty – podkreślają – i zwłaszcza na kilkutygodniowych kontraktach ucinają w zarodku wszelkie próby flirtu.

Czytaj więcej

Wakacje z Kmicicem: Tykocin, Kiermusy, nieco Białegostoku

Czas czy pieniądze

Wróćmy jednak do morza. Daje ono nie tylko najciekawsze doświadczenia zawodowe, ale i pieniądze. Te zaś w porównaniu z polską średnią krajową są naprawdę dobre. Choć trzeba zaznaczyć, że zdarza się, że praca jest sezonowa i niejednokrotnie zarobki muszą wystarczyć na kilka miesięcy czy nawet pół roku. Tu nasuwa się analogia z pracą marynarzy i podobnie jak w ich przypadku pracownicy dostępu linowego najczęściej żalą się na rozłąkę z najbliższymi. Nieobecność w domu, w relacji partnerskiej, w końcu rozdzielenie z dziećmi to najczęstsze bolączki. I o ile pracę miejską da się pogodzić ze zwyczajną codziennością, o tyle najlepiej płatne zajęcia wyjazdowe mogą trwać kilka miesięcy. Dlatego też to coś nieopisanego, atmosfera, a może nawet i pewien etos, choć nasze rozmówczynie nie używały tego sformułowania, jest w tej pracy bardzo ważne. Kiedy spędza się z kimś tyle czasu na stosunkowo małej przestrzeni – dodajmy, kajuty nie są koedukacyjne – trzeba się co najmniej szanować, a najlepiej lubić.

Sposobów na przetrwanie z dala od domu jest tyle, ilu jest pracowników. Alpinistki doceniają czas pomiędzy zadaniami, bo nierzadko ich praca jest bardziej postojem, czekaniem na sprzyjające warunki niż konkretnym działaniem. Mogą wtedy nadrabiać zaległości na przykład w lekturze czy, jak mówią pół żartem, pół serio, w opalaniu.

Żeby jednak móc wykonywać ten zawód, należy najpierw zdobyć odpowiednie uprawnienia i pozwolenia. Poza tym kandydat na alpinistę przemysłowego, oprócz ponadprzeciętnej kondycji, predyspozycji psychofizycznych i zdrowia, musi mieć również spore oszczędności. Sprzęt jest drogi, kosztowne są szkolenia, a jeśli ktoś chce się rozwijać w tym zawodzie, ustawiczne doszkalanie będzie jego codziennością. Od niedawna coraz więcej firm, głównie zagranicznych, wspiera początkujących alpinistów przemysłowych i oprócz stałej umowy oferuje im opłacenie wstępnych kursów, a potem kolejnych i kolejnych.

Jednak takie wiązanie się z firmą, nierzadko korporacją, dla zawodowców bywa… dyskusyjne. Na blogu Rumunki Octavii Drughi, „Two Dirtbags”, czyli dwa brudasy, czytamy, że praca w dostępie linowym, zarówno dla niej, niegdyś wziętego marketingowca, jak i dla jej męża wiązała się z decyzją „o odrzuceniu norm, ucieczce od wyścigu szczurów, postawieniu czasu ponad pieniądzem”. W zamian dostali poczucie wolności. Podobną aksjologię znajdziemy u Leslie Poulson, twórczyni najpopularniejszej bodaj strony na Facebooku poświęconej kobiecemu alpinizmowi – Women in Rope Access. Również ona stawia na swobodę i brak rutyny, ale podkreśla, że idea „rzucenia wszystkiego i wyjechania na kilka miesięcy na wakacje nie jest tożsama ze stylem życia oferowanym przez pracę [alpinisty przemysłowego]”. Poza tym panuje zgoda co do tego, że jest to zajęcie tyleż wdzięczne i dobrze płatne, co często brudne i mimo wszystko niegwarantujące pewnego jutra.

Nie rozdziobią nas roboty ni drony

Na razie pracy jest dużo – przekonują nasze rozmówczynie. Jednak i w tej branży zdarzają się nadużycia. Nie każdy pracodawca z taką samą powagą podchodzi do przepisów bezpieczeństwa. Nie każdy też rzetelnie rozlicza wykonane zadania, których nie można rozpatrywać w roboczogodzinach. Aby zapobiegać patologiom i wspierać wspólnotowość w branży, powstają stowarzyszenia, takie jak największe IRATA (Międzynarodowe Stowarzyszenie Techników Przemysłowego Dostępu Linowego) czy SPRAT (Stowarzyszenie Profesjonalnych Techników Dostępu Linowego), działające głównie w Ameryce Północnej.

Nawet te organizacje nie dzielą się informacjami na temat procentowego udziału kobiet w zawodzie i kiedy staramy się odnaleźć choćby szacunkowe dane, także spoza Polski, napotykamy na mur. Oficjalnych wyliczeń nie ma. Przeczesujemy branżowe strony i na brytyjskim portalu UKClimbing mówi się o góra kilkunastu procentach kobiet wśród pracujących w dostępie linowym. Autorka opublikowanego tam tekstu zastanawia się, dlaczego wzrost zainteresowania pań wspinaczką nie przekłada się na większą ich liczbę w pracy na wysokościach. Odpowiedź nie pada, ale w komentarzach pod artykułem wrze. „Hormony, fizjologia i emocjonalność” to najczęstsza argumentacja, choć są i głębsze przemyślenia. „Rodzice zachęcają chłopców do przygód” – pisze internautka LeslyAnn – „ale w przypadku dziewcząt są bardziej ostrożni i mówią rzeczy typu: »Och, nie rób tego, bo możesz sobie zrobić krzywdę« albo po prostu nikt nawet nie daje dziewczynie spróbować innego rodzaju aktywności”.

Czytaj więcej

Kłajpeda. Jak Niemcy odnaleźli swoje miejsce w ZSRR i na Litwie

Nie bez znaczenia jest też to, że o alpinistkach i alpinistach wysokościowych nie da się mówić en block, może głównie dlatego, że do tego zawodu idą po prostu specyficzni ludzie. Przy nowoczesnych wiatrakach, tankowcach czy wieżowcach możemy spotkać pełen przekrój społeczny, w tym sporo osób wszechstronnie wykształconych, także, a może przede wszystkim, humanistycznie.

Trudno nie zapytać również o przyszłość. Prawdopodobnie za iks lat tego typu precyzyjne, manualne zadania będą mogły wykonywać specjalnie przystosowane roboty; już teraz coraz powszechniej wykorzystuje się drony. Ale u naszych rozmówczyń nie widać strachu przed robotyczną konkurencją. Jak same mówią, minie jeszcze dużo czasu, zanim to nastąpi, a na razie nic nie wskazuje na to, aby miało zabraknąć pracy dla ropesisters.

Pytamy jeszcze o ich plany. Będą się szkolić, a wypoczną podczas… wspinaczki, tym razem rekreacyjnej, na przykład w pięknych polskich skałkach.

Alpinistka, a co to za zawód? W dodatku – przemysłowa? Z podobnymi pytaniami wciąż spotykają się przedstawicielki tego fachu. Ile ich jest i jak na co dzień wygląda ich praca?

W „Indeksie alfabetycznym zawodów i specjalności” utworzonym przez Ministerstwo Pracy i Polityki Społecznej alpinistę przemysłowego wyszczególniono pod numerem 713301, pomiędzy akwizytorem i analitykiem baz danych. Z pozoru takie sąsiedztwo ma wymiar jedynie alfabetyczny, co bowiem może łączyć komiwojażera, jak to się kiedyś mówiło, z przylepionym do ekranu specjalistą IT i wiszącym na linie człowiekiem w kasku? Być może więcej niż by się wydawało. Jeśli przyjmiemy, że akwizytor to ktoś będący w ciągłym ruchu, analityk zaś nieustannie przetwarza dostarczane mu dane, to praca alpinisty przemysłowego nie jest wcale od tego taka odległa.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi