Nowe technologie to tylko narzędzia w ludzkich rękach

Pokładamy wiarę w tymt, że każda nowa technologia przyniesie nam postęp. Ale wraz z nim przychodzi rozczarowanie, bo nie tak wyobrażaliśmy sobie jego konsekwencje. Zapominamy, że technologie nie żyją własnym, niezależnym życiem – to nasza natura decyduje o tym, jak zostaną wykorzystane.

Publikacja: 01.12.2023 10:00

Rys. Mirosłąw Owczarek

Rys. Mirosłąw Owczarek

Foto: mat.pras.

Na pozór były to czasy, gdy wszystko było prostsze. Zwłaszcza zbudowanie wielkiego biznesu, który przyniósłby miliony, może nawet miliardy dolarów. W początkach internetu nikt nie wiedział, bo skąd mógłby, jakie pomysły wykluwają się w kalifornijskich garażach, w akademikach i na korytarzach uniwersytetów Stanforda, Princeton czy MIT.

To oczywiście tylko złudzenie, bo kto nie ma błyskotliwego pomysłu, determinacji i choćby cienia smykałki do biznesu, raczej sukcesu nie osiągnie. A choć Larry Page i Sergey Brin zaczynali skromnie, to mieli genialny pomysł, a Scott Hassan naprawdę umiał kodować. I tak w 1996 r. narodził się projekt naukowy BlackRub, znany dzisiaj w dużo bardziej zaawansowanej formie jako Google Search.

W 2004 r. potężny już Google wkroczył na giełdę. To był spektakularny sukces. A początkowa cena akcji w ofercie publicznej (IPO) – 85 dol., w kilka lat została zwielokrotniona. Inwestycja marzeń. Ale w 2004 r. nie wszyscy tak myśleli. „Nawet nie wysilajcie się obstawiać tego IPO – to strzał w ciemno” – można było przeczytać w „BusinessWeeku”. Wejście na giełdę „to jedna z najgorszych rzeczy, jakie mogą się przytrafić Google’owi” – twierdził Danny Sullivan, znany wówczas analityk branżowy. Wieloletni prezes Google’a Eric Schmidt pisał na łamach „Harvard Business Review” w 2010 r. „Ludzie obawiali, że idąc na giełdę, Google straci swoją cenioną obiektywność i niezależność”. Czyż można było bardziej się mylić? W końcu dzisiaj spółka Alphabet to trzeci największy koncern technologiczny świata, a jego wyszukiwarka to synonim internetu. A jeśli czegoś nie wiesz, zawsze możesz to wygooglować.

Czytaj więcej

Eve Online: Tu wolno ci zmartwychwstać

Nie bądź złym

We współczesnym świecie sukces mierzy się zwykle pieniędzmi, trudno więc dyskutować z liczbami wyrażonymi w bilionach dolarów. Ale zawsze można na niego spojrzeć szerzej. Gdy Google w 2004 r. walczył o względy inwestorów przed IPO, w folderach inwestycyjnych wzrok przyciągało motto „Don’t be evil” – „Nie bądź złym”, które firma rozwijała w swoim manifeście: „Mocno wierzymy, że patrząc długoterminowo, wszyscy zostaniemy lepiej obsłużeni – jako udziałowcy i na wszystkie inne sposoby – przez firmę, która czyni dla świata dobre rzeczy, nawet jeśli odmówimy sobie krótkoterminowych zysków”. Dekadę później koncern zmienił motto na „Do the right thing” – „Czyń właściwie”.

W ciągu prawie 20 lat, które minęły od wejścia Google’a na giełdę, wierność firmy jej mottom była wielokrotnie podawana w wątpliwość. Zwłaszcza przez urzędy antymonopolowe. Dość powiedzieć, że Unia Europejska nałożyła na koncern 8 mld dol. kar za nadużywanie pozycji rynkowej w różnych obszarach. W latach 2021–2022 17 amerykańskich stanów wytoczyło koncernowi Alphabet pozwy antymonopolowe. Oto kilka cytatów z nich zebranych przez Johna Koetsiera z magazynu „Forbes”:

„Google jest monopolistą i podejmuje wiele różnorodnych działań, które może realizować tylko monopolista”,

„Google (…) zarabia miliardy dolarów rocznie, w sposób zwodniczy wykorzystując dane osobiste użytkowników w targetowaniu reklamy cyfrowej”,

„Niemal każdy producent, firma e-commerce, mały biznes uzależnieni są od Google’a jako pośrednika w zakupie reklam”,

„Google ma monopol na rynkach reklamy cyfrowej (…). Google nadużywa tej siły, by dusić konkurencję, szkodzić konkurentom i ograniczać innowacje”.

W sumie Koetsier wybrał 14 takich mocnych twierdzeń.

Czy więc Google osiągnął sukces? Bez dwóch zdań, stał się niemal monopolistą na rynku wyszukiwania – z 83,5-proc. udziałem w globalnym rynku wyszukiwania. W Europie ma nawet przytłaczające 92 proc. rynku. To nie jest rywalizacja Pepsi z Coca-Colą – król jest tu jeden. Wart jest też gigantyczne pieniądze, a jego założyciele są multimiliarderami.

Czy dotrzymał obietnic ze swojego manifestu sprzed dwóch dekad? Tu można mieć wątpliwości. Pytanie jednak, czy to, co się z firmą z Mountain View stało, nie jest naturalnym procesem. I dlaczego błyskotliwe technologie i idee biznesowe mają tendencję do stawania się monopolami? Jak przynajmniej parokrotnie uznali unijni urzędnicy.

Droga do dominacji

Historia Google’a nie jest wcale wyjątkowa. To tylko przykład drogi powielanej od prawie 200 lat przez niektóre z wielkich firm. By jej zapobiegać, w Stanach Zjednoczonych pod koniec XIX wieku narodziło się prawo antymonopolowe (Sherman Act). Tylko w latach 1901–1913 pozwano tam w sumie 120 dużych firm. A największym wydarzeniem tamtych czasów był podział energetycznego giganta Standard Oil na 33 mniejsze spółki. W latach 80. XX w. podobny los spotkał potentata telekomunikacyjnego AT&T, z którego wyodrębniono siedem firm zwanych „baby Bell’s”.

Gdy powstał nowy, bezkresny rynek cyfrowy, zarzuty o nadużywanie pozycji pojawiały się już regularnie. Kłopoty z władzami antymonopolowymi miał przecież nie tylko Google, ale także Microsoft, Apple, Facebook, Amazon – wszyscy najwięksi. Wartość kar i ugód szła w miliardy dolarów. Żaden z technologicznych potentatów współczesnego świata nie jest tu bez skazy.

Co sprawia, że te historie są do siebie tak podobne, choć dzielą je dekady, a czasami setki lat? A technologiczni potentaci, którzy wchodzą w nowy obszar ludzkiej działalności, budują wielkie biznesy i nagle z pupili opinii publicznej stają się dla wielu rozczarowaniem. Czasami tak dużym, że w interesie społecznym dzieli się ich na mniejsze spółki, by zrobić miejsce innym. I dlaczego mamy wrażenie, że problem narasta?

Każda z tych firm była pionierem na nowym rynku, co pozwoliło im na gwałtowną ekspansję. Na dodatek rynki te, jak petrochemiczny w drugiej połowie XIX w. czy komputerowy sto lat później, przeżywały popytowy boom. Zaczynały z niskiego poziomu, by nagle stać się jednymi z najistotniejszych gałęzi gospodarki. Ich wyroby okazywały się masowo potrzebne. I tak wraz z urbanizacją i rozwojem przemysłu produkcja ropy stała się niezwykle zyskowna, Standard Oil w kilkadziesiąt lat stał się hegemonem, a jego twórca John D. Rockefeller najbogatszym człowiekiem w historii świata. W 1913 r., u szczytu kariery, jego majątek odpowiadał 3 proc. PKB całych Stanów Zjednoczonych. Uwzględniając inflację i zmiany w sile nabywczej, była to równowartość ok. 26,6 mld dzisiejszych dolarów.

Gdy komputery osobiste zaczęły upowszechniać się w latach 80. i 90. XX wieku, Microsoft stworzył wydajne oprogramowanie – system operacyjny i programy biurowe, bez których trudno byłoby się obejść. Bill Gates i Paul Allen wspięli się na szczyty najbogatszych, a Microsoft wyprzedził konkurencję i zdominował rynek. Google, Facebook, Amazon, Apple, Tesla – wszystkie te firmy weszły na nowy, jeszcze dobrze niezbadany rynek cyfrowy i zdominowały nisze. Niektóre z nich same wymyśliły. Wszystkie te branże mniej lub bardziej bezpośrednio zwiększały wydajność pracy. A im większa wydajność pracy, tym zwykle większy zysk.

Każda z tych firm wykorzystała swój moment, bo była ekstremalnie innowacyjna. Standard Oil był nie tylko firmą technicznie zaawansowaną, ale wygrał rywalizację dzięki nowatorskim rozwiązaniom organizacyjnym. Ich zwieńczeniem było stworzenie trustu – połączenia spółek pod zwierzchnictwem spółki matki tak, by podzielić się rynkiem i wspólnie go kontrolować. Perfekcyjny oligopol.

Microsoft wymyślił, skompilował lub dzięki przejęciom stał się właścicielem unikalnych rozwiązań informatycznych. Wykorzystał je do stworzenia bezkonkurencyjnych produktów, dodając do nich nowe funkcje często już obecne na rynku. Warto tu wspomnieć choćby konkurencyjne pakiety biurowe Borlanda czy przeglądarkę Netscape, liderów rynku, zanim Microsoft nie wykorzystał przewag wynikających z efektu skali jego systemu operacyjnego. No i faktu, że IBM w przeciwieństwie do innych producentów komputerów pozostawił architekturę swoich rozwiązań powszechnie dostępną.

Google miał najlepszy algorytm w świecie, w którym istniały inne wyszukiwarki – Altavista, Infoseek, Webcrawler. Dodał do tego banalnie prosty interfejs i udoskonalił reklamę kontekstową. Mark Zuckerberg i jego Facebook zostawili w pokonanym polu MySpace i Friendstara, bo postawili na zamknięte społeczności, mniej inwazyjne reklamy (dziś brzmi to wręcz nieprawdopodobnie) i wyciągnęli wnioski z błędów poprzedników.

„Świetni artyści kopiują, wielcy artyści kradną” – mawiał podobno Pablo Picasso. To jedno z ulubionych powiedzeń Steve’a Jobsa, którego Apple swoje techniczne przewagi nad IBM pokpił, zamykając dostęp do swojej architektury, by odwrócić los innowacyjnymi iPodem, iPadem i iTunesem. Jobs był zresztą królem marketingu, doskonale wyczuwał, czego pragnie użytkownik, był niedościgniony w rozumieniu tzw. user experience.

Czytaj więcej

Nieładne słowo na „K”: Kryzys

Globalizacyjne przyspieszenie

Można odnieść wrażenie, że w ostatnich kilku dekadach mieliśmy do czynienia z wysypem spółek, które nagle zdobywały pozycję dominującą. To zasługa tego, że rynki zbytu gwałtownie zaczęły się poszerzać. Wraz z podpisaniem umów o handlu międzynarodowym w ramach GATT i kolejnymi rundami negocjacji, które przynosiły obniżki ceł i taryf w wymianie międzynarodowej, globalizacja rozwinęła skrzydła. Ale dopiero koniec zimnej wojny i powstanie Światowej Organizacji Handlu (WTO) w latach 90. poszerzyły ją na cały świat.

Wydawało się, że koncerny międzynarodowe są u szczytu potęgi, tymczasem kolejne przyspieszenie było tuż za rogiem. Rewolucja cyfrowa i wzrost popularności internetu przełamały kolejne granice wielkości rynków. O ile bowiem „klasyczna” globalizacja w większym zakresie dotyczyła handlu produktami niż usługami, internetowa rewolucja pomogła w podbijaniu rynków usługowych praktycznie na całym świecie. Internet to w końcu idealne narzędzie do zarabiania na odległość. Najjaśniejsze dziś gwiazdy biznesowego firmamentu, technologiczni potentaci to firmy usługowe – Google, Facebook, Amazon, Netflix i inni.

Internet przyniósł też rewolucję komunikacyjną – dziś prowadzenie biznesu na odległość nie jest już tak skomplikowane. Nawet jeśli czasami trudne, to jednak wykonalne.

Globalizacja zwiększyła wydajność, co pozwoliło firmom, głównie amerykańskim z bezkonkurencyjnym know-how, innowacyjnym i z niemal nieograniczonym zapleczem finansowym, zarabiać na całym świecie i rosnąć w nieproporcjonalnym tempie do rozwoju gospodarek większości państw świata.

Teraz jesteśmy najprawdopodobniej u progu kolejnej rewolucji, która podniesie wydajność, poszerzy możliwości zarabiania i da posiadaczom kapitału kolejny zastrzyk do rozwoju i poszerzania skali zysków. Wiele wskazuje na to, że wraz z rozwojem sztucznej inteligencji cyfryzacji ulegnie część usług, a do wielkich koncernów popłynie wartość dodana, która do tej pory trafiała do kieszeni wykonujących je pracowników.

Cegły potrzebują spoiwa

Nowe rynki, innowacyjność, globalizacja, internet – to dzięki nim mamy wielkie międzynarodowe koncerny, dominujące na swoich rynkach i często oskarżane o praktyki monopolowe. Można powiedzieć, że to cegły, z których zbudowano współczesną, wolnorynkową gospodarkę. Ale cegły nie wystarczą, by postawić mury – potrzebni są ludzie i zaprawa, która połączy je wszystkie w całość. Tą zaprawą stał się kapitalizm. Istnieją jego różne warianty, ale w gruncie rzeczy sprowadzają się do czerpania zysku z posiadanych zasobów i jego maksymalizacji.

Żyjemy więc w świecie, gdzie najważniejszym kryterium oceny sensu ludzkich działań jest zysk. Co prawda coraz większy nacisk kładzie się na społeczną odpowiedzialność biznesu (CSR), która po hasłowym dodaniu troski o środowisko naturalne i zachowanie standardów zarządzania (googlowskie „Don’t be evil”) wyewoluowała w ideę ESG, ale nie oszukujmy się – firmy inwestują, by mieć zysk. I jest to naturalna kolei rzeczy. Nie ma sensu prowadzić biznesu, jeśli nie można na nim zarobić. A jeśli nie można na nim zarobić, trudno dawać pracę, na mniej lub bardziej godziwych warunkach.

Ale zysk to jedno. Cały system myślenia o gospodarce zbudowany jest na imperatywie wzrostu. Jeśli ma być nam lepiej, PKB musi rosnąć, bo inaczej lepiej nie będzie. To system, w którym nigdy nie jest wystarczająco dobrze. Nie jest on jednak oderwany od psychologii. W 1992 r. Daniel Kahnemann i Amos Tversky zbudowali teorię (i dowiedli jej empirycznie), z której wynika, że dla większości ludzi strata czegoś oznacza mniej więcej dwukrotnie większy dyskomfort niż zadowolenie z osiągnięcia proporcjonalnego zysku. Dekadę później dostali za to Nagrodę Nobla z ekonomii. Utrzymanie ciągłego wzrostu wynika więc nie tylko z racjonalnej analizy – więcej znaczy lepiej (choć to teza dyskusyjna). Paradoksalnie utrzymanie ciągłego wzrostu chroni nas przed poczuciem straty.

Czytaj więcej

Niech mnie dostrzegą

Systemowe wzmocnienie

Szczytowym osiągnięciem kapitalizmu wolnorynkowego stały się rynki kapitałowe. W założeniach narodziły się jako sposób na finansowanie inwestycji. Dziś pozwalają jednak głównie pomnażać posiadane pieniądze. W uproszczeniu – jeśli firma potrzebuje pieniędzy, by się rozwijać, po spełnieniu określonych warunków wchodzi na giełdę, pozyskując pieniądze od inwestorów z emisji akcji. Inwestorzy z kolei kupują akcje, bo wierzą, że inwestycja, którą planuje firma, przyniesie zyski (dywidenda) i/lub dzięki temu kurs akcji wzrośnie (pomnożą kapitał). Ale jest to obraz wyidealizowany, dalece odbiegający od rzeczywistości. Podstawowym narzędziem pomocnym w podejmowaniu decyzji inwestycyjnej jest dziś analiza techniczna – badanie przeszłych trendów, które mają pomóc w określeniu szans na zysk. Nie patrzy więc w przyszłość, często pomija fundamentalną sytuację firmy, ale w przeszłość – skupia się na zysku. A im więcej osób dojdzie do wniosku, że można na czymś zarobić (przy określonym ryzyku), tym więcej pieniędzy popłynie na rynki kapitałowe, a im więcej ich tam trafi, tym droższe będą akcje. A one, tak jak cała gospodarka, uległy globalizacji, czyli wzmocnieniu skali. Dysproporcja między rozwojem rynków kapitałowych a gospodarek jest porażająca. Od stycznia 2010 r. wartość amerykańskiego indeksu giełdowego S&P 500 wzrosła o 505 proc., a PKB na jednego mieszkańca w USA w porównywalnym czasie o ok. 65 proc. Majątków najbogatszych ludzi świata nie liczy się według zasobności portfeli, ale zgodnie z wartością ich akcji. Ich bogactwo jest więc umowne – są warci tyle, na ile wycenia ich przegrzany rynek.

Jeśli komuś jednak wydaje się, że rynek kapitałowy to globalne kasyno, to jest to obraz uproszczony, a nawet krzywdzący. Nie wszystkie decyzje inwestycyjne podejmowane są w ten sam sposób. Na poziomie hazardu, czyli podejmowania czasami skrajnego ryzyka, by osiągnąć zysk, internet otworzył nam zupełnie nowe możliwości. I nie chodzi tu tylko o internetowych bukmacherów. Wielkim rozczarowaniem jest dla wielu rozwój kryptowalut, które z mirażu alternatywy dla kontrolowanych przez państwo środków płatniczych, jaki roztoczył bitcoin, coraz bardziej przypominają rynek spekulacyjny. Emisje krypto (ICO), jako alternatywa dla pozyskiwania pieniędzy z tradycyjnych giełd akcji (IPO), oznaczają nieporównywalnie większe ryzyko. Historia Sama Bankmana-Frieda i jego giełdy FTX to tego sztandarowy przykład.

Internet ekstremalnie przyspieszył procesy globalizacyjne, bogatych uczynił jeszcze bogatszymi, pozwolił świadczyć usługi na nieznaną dotychczas skalę i jeszcze lepiej zarabiać na niskiej marży, dzięki globalnemu rynkowi. Odebrał też państwom część ich dotychczasowej władzy. Niedawna decyzja Facebooka, który postawił przed użytkownikami alternatywę – albo płacicie, albo zgadzacie się na wykorzystanie waszych danych – to starcie międzynarodowego koncernu z Unią Europejską. Jeśli dla UE profilowanie, jakiego dokonuje FB, jest nieetyczne i zbyt daleko posunięte, to koncern stwarza oto alternatywę. Sztuczną, bo występuje praktycznie z pozycji monopolisty.

Nawet gdy znajdziemy cegły, z których powstał globalny dom, gdzie przyszło nam żyć, i połączymy je spoiwem – gospodarką wolnorynkową, to jednak musimy pamiętać, że sami go sobie zbudowaliśmy. Internet jest taki jak my, jego użytkownicy. Przypomina średniowieczny jarmark. Ktoś udostępnił na niego przestrzeń, zorganizował i otworzył go dla każdego. Każdemu wydaje się, że wolno mu na nim wszystko – im jest silniejszy czy bogatszy, tym więcej może. Są więc tu uczciwi sprzedawcy, cwani oszuści, a w pobliskiej karczmie serwują wszystko to, czego człowiek pragnie – spotkasz tu prostytutki i bukmacherów od gry w kości. Na wszystkim można zarobić i na wszystkim stracić.

W istocie swej natury ciągle jesteśmy tacy sami. Zmienia się tylko wystrój wnętrz, rekwizyty i ubiory. To nie technologie nas rozczarowują. Robimy to sami sobie.

Na pozór były to czasy, gdy wszystko było prostsze. Zwłaszcza zbudowanie wielkiego biznesu, który przyniósłby miliony, może nawet miliardy dolarów. W początkach internetu nikt nie wiedział, bo skąd mógłby, jakie pomysły wykluwają się w kalifornijskich garażach, w akademikach i na korytarzach uniwersytetów Stanforda, Princeton czy MIT.

To oczywiście tylko złudzenie, bo kto nie ma błyskotliwego pomysłu, determinacji i choćby cienia smykałki do biznesu, raczej sukcesu nie osiągnie. A choć Larry Page i Sergey Brin zaczynali skromnie, to mieli genialny pomysł, a Scott Hassan naprawdę umiał kodować. I tak w 1996 r. narodził się projekt naukowy BlackRub, znany dzisiaj w dużo bardziej zaawansowanej formie jako Google Search.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi