Niech mnie dostrzegą

Nakręcenie musicalu to ryzykowne przedsięwzięcie. Nie dość, że zwykle kosztowne, to jeszcze masa rzeczy może się nie udać.

Publikacja: 25.03.2022 17:00

Niech mnie dostrzegą

Foto: Netflix, Macall Polay

I nie ma żadnej pewności, że podbije się gusta widzów. Ale co pewien czas zjawiają się szaleńcy, często wiedzeni nadzieją na powtórkę broadwayowskich sukcesów, którzy na taki projekt się porywają. Niekiedy nawet z oscarowym skutkiem. Ba, czasami nawet nie jest to adaptacja dzieła scenicznego, jak choćby „La La Land" (sześć statuetek Amerykańskiej Akademii Filmowej w 2017 r.). Może właśnie taki sukces marzył się duetowi Steven Levenson (scenariusz) i Lin-Manuel Miranda (reżyseria), gdy postanowili przenieść na duży ekran historię twórcy broadwayowskich hitów Jonathana Larsona.

Czytaj więcej

Nowe oblicze wojny

Intuicja nie zawiodła ich w kwestii obsady. Andrew Garfield jest porywający, zabawny, wzruszający. Jest w nim witalność Toma Hanksa połączona z – kto wie, czy nie nawet większym – talentem dramatycznym. Dorzuca do wcale niekrótkiej listy wybitnych ról kolejną perełkę, choć poprzeczkę zawiesił już sobie wysoko u startu kariery doskonałym „Chłopcem A". Efekt – nominacja do Oscara.

I to byłoby na tyle. Bo sam film jest irytującą odsłoną amerykańskiego wzorca sukcesu za wszelką cenę. Mamy więc do czynienia z niedojrzałym emocjonalnie narcyzem, który jest przekonany o własnej wyjątkowości i odrzuca wszystko, co mógłby w życiu mieć, byleby tylko zostać zauważony. Ktoś mógłby powiedzieć, że to dobrze, że to nie hagiografia. Problem w tym, że jest to jednak próba jej opowiedzenia, gdy trudno sympatyzować z bohaterem. Ten narcystyczny obraz przykrywa nawet jeden z głównych wątków opowieści – epidemię AIDS z lat 80. i 90.

Czytaj więcej

"Cudze słowa": Tracenie jest życiem

Zważywszy, że bohater pożegnał się ze światem dość wcześnie, można nawet zaryzykować twierdzenie, że to życie zmarnowane. Nie, przepraszam, w końcu dostał nagrodę Tony. Pośmiertnie.

„Tick, tick... Boom!", reż. Lin-Manuel Miranda, dystr. Netflix

I nie ma żadnej pewności, że podbije się gusta widzów. Ale co pewien czas zjawiają się szaleńcy, często wiedzeni nadzieją na powtórkę broadwayowskich sukcesów, którzy na taki projekt się porywają. Niekiedy nawet z oscarowym skutkiem. Ba, czasami nawet nie jest to adaptacja dzieła scenicznego, jak choćby „La La Land" (sześć statuetek Amerykańskiej Akademii Filmowej w 2017 r.). Może właśnie taki sukces marzył się duetowi Steven Levenson (scenariusz) i Lin-Manuel Miranda (reżyseria), gdy postanowili przenieść na duży ekran historię twórcy broadwayowskich hitów Jonathana Larsona.

Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi