Hasło „Kobiety na wybory!” rozgrzewało przedwyborczy internet do czerwoności. Nie była to akcja centralnie sterowana i wiele z jej odnóg wyglądało na spontaniczne. Przesłanie było wyraźne – kobiety powinny iść na wybory, w przeciwnym wypadku to mężczyźni zadecydują o ich przyszłości. I zostaną im odebrane ich szczególne prawa. A tylko kobiecy głos może zagwarantować, że będą one respektowane.
O jakie prawa chodziło, jest dość jasne i nie pozostawiono tutaj przestrzeni na domysły, co zresztą skutkowało mocną infantylizacją przekazu. Wykreowany przez stowarzyszenie Dziewuchy Dziewuchom obraz kobiet, zainteresowanych jedynie drinkami i plotkami, podczas gdy mężczyźni dyskutują o polityce i niepostrzeżenie wprowadzają reżim, przez który poród odbywa się w asyście policjanta i księdza, to tylko jeden z przykładów. A hasło fundacji diversityPL: „Puszczamy się kiedy chcemy, a 15. głosujemy” dobitnie domyka tę narrację.
Niemniej ponad 73 proc. dorosłych Polek skorzystało ze swojego prawa wyborczego. Jednak, wbrew intencjom nawołujących je do głosowania organizacji, okazało się, że na partię, która wspominała o odebraniu kobietom w Polsce niektórych praw, zagłosowało prawie tyle samo kobiet, co i mężczyzn. Nie po raz pierwszy (przypomnijmy spektakularną porażkę Partii Kobiet) stało się jasne, że próby sprowadzenia politycznych sporów na tory walki płci nie mają u nas żadnych perspektyw. W tym kontekście sugerowanie, iż za sprawą politycznego zaangażowania kobiet miałaby nastąpić „antypatriarchalna rewolucja”, co obrazowano chętnie odwołaniami do słynnej „Opowieści podręcznej”, wydaje się zabawne.
Wielu komentatorów sugeruje, że przekaz ten trafił na podatny grunt i bez tej mobilizacji procentowy wynik PiS wśród kobiet byłby jeszcze wyższy: w końcu kobiety, do których on nie trafił, i tak by zagłosowały. Na to jednak trudno znaleźć twarde dowody. Równie prawdopodobne jest to, że ta kampania, która na pierwszego wroga polskich kobiet wypromowała nie PiS, ale Konfederację (co potwierdzają różnice między męskimi a kobiecymi głosami oddanymi na tę partię), jedynie pomogła obozowi władzy.
Kwestie ideowe miały w niej bowiem zdecydowanie mniejsze znaczenie niż zdefiniowanie politycznego wroga. Kampania opozycji skierowana była przeciwko Jarosławowi Kaczyńskiemu, a kampania partii rządzącej – przeciwko Donaldowi Tuskowi. I chociaż po wyborach zewsząd było słychać zachwyty nad wysoką frekwencją, to akurat w zestawieniu z tematyką wyborczego przekazu nie świadczy to o niczym innym, jak o narastającej polaryzacji społecznej. Trudno więc uważać to za zjawisko pozytywne.