W internecie nie będzie kobiecej rewolucji

W erze prasy drukowanej i telewizji mogliśmy emocjonować się tym czy owym, ale w sposób konieczny nie mogło to trwać cały dzień. Wcześniej III Rzesza czy Związek Radziecki do mistrzostwa doprowadziły rytuały, które miały odciągnąć obywateli od refleksji politycznej. W dobie Twittera i TikToka bieżące tematy są tak absorbujące, że na ową refleksję brakuje nam już czasu.

Publikacja: 20.10.2023 10:00

Próby sprowadzenia politycznych sporów na tory walki płci nie mają u nas perspektyw. Nawet jeśli nie

Próby sprowadzenia politycznych sporów na tory walki płci nie mają u nas perspektyw. Nawet jeśli niektóre uczestniczki Marszu Miliona Serc chciałyby, aby stało się inaczej

Foto: Maciej Luczniewski/REPORTER

Hasło „Kobiety na wybory!” rozgrzewało przedwyborczy internet do czerwoności. Nie była to akcja centralnie sterowana i wiele z jej odnóg wyglądało na spontaniczne. Przesłanie było wyraźne – kobiety powinny iść na wybory, w przeciwnym wypadku to mężczyźni zadecydują o ich przyszłości. I zostaną im odebrane ich szczególne prawa. A tylko kobiecy głos może zagwarantować, że będą one respektowane.

O jakie prawa chodziło, jest dość jasne i nie pozostawiono tutaj przestrzeni na domysły, co zresztą skutkowało mocną infantylizacją przekazu. Wykreowany przez stowarzyszenie Dziewuchy Dziewuchom obraz kobiet, zainteresowanych jedynie drinkami i plotkami, podczas gdy mężczyźni dyskutują o polityce i niepostrzeżenie wprowadzają reżim, przez który poród odbywa się w asyście policjanta i księdza, to tylko jeden z przykładów. A hasło fundacji diversityPL: „Puszczamy się kiedy chcemy, a 15. głosujemy” dobitnie domyka tę narrację.

Niemniej ponad 73 proc. dorosłych Polek skorzystało ze swojego prawa wyborczego. Jednak, wbrew intencjom nawołujących je do głosowania organizacji, okazało się, że na partię, która wspominała o odebraniu kobietom w Polsce niektórych praw, zagłosowało prawie tyle samo kobiet, co i mężczyzn. Nie po raz pierwszy (przypomnijmy spektakularną porażkę Partii Kobiet) stało się jasne, że próby sprowadzenia politycznych sporów na tory walki płci nie mają u nas żadnych perspektyw. W tym kontekście sugerowanie, iż za sprawą politycznego zaangażowania kobiet miałaby nastąpić „antypatriarchalna rewolucja”, co obrazowano chętnie odwołaniami do słynnej „Opowieści podręcznej”, wydaje się zabawne.

Wielu komentatorów sugeruje, że przekaz ten trafił na podatny grunt i bez tej mobilizacji procentowy wynik PiS wśród kobiet byłby jeszcze wyższy: w końcu kobiety, do których on nie trafił, i tak by zagłosowały. Na to jednak trudno znaleźć twarde dowody. Równie prawdopodobne jest to, że ta kampania, która na pierwszego wroga polskich kobiet wypromowała nie PiS, ale Konfederację (co potwierdzają różnice między męskimi a kobiecymi głosami oddanymi na tę partię), jedynie pomogła obozowi władzy.

Kwestie ideowe miały w niej bowiem zdecydowanie mniejsze znaczenie niż zdefiniowanie politycznego wroga. Kampania opozycji skierowana była przeciwko Jarosławowi Kaczyńskiemu, a kampania partii rządzącej – przeciwko Donaldowi Tuskowi. I chociaż po wyborach zewsząd było słychać zachwyty nad wysoką frekwencją, to akurat w zestawieniu z tematyką wyborczego przekazu nie świadczy to o niczym innym, jak o narastającej polaryzacji społecznej. Trudno więc uważać to za zjawisko pozytywne.

Czytaj więcej

Osobliwość i nowy wspaniały świat. W co wierzą architekci przyszłości z Doliny Krzemowej?

Demokracja i polityczny narcyzm

Takie skupienie się na osobach, a nie ideach, ma wiele wspólnego z postawą narcystyczną. Zresztą psychologowie społeczni analizują to zjawisko właśnie jako narcyzm kolektywny, który jest raczej przeciwieństwem demokracji niż jej fundamentem. Oczywiście, można się tutaj spierać co do definicji demokracji (bo wbrew popularnemu mniemaniu nie jest to termin ścisły), ale jasne jest jedno – narcyzm na pewno kłóci się z ideą demokracji deliberatywnej, gdzie problemy są rzeczowo omawiane, a dyskusja kończy się porozumieniem.

Jedną z podstawowych cech osobowości narcystycznej jest przeczulenie na własnym punkcie, przekładające się na niesamowitą wrażliwość na krytykę. W spolaryzowanym, naznaczonym narcyzmem, kolektywnym społeczeństwie przejawia się to niezwykle wyraźnie. Jak pisał Jan Maciejewski w swoim felietonie – polityka zaczyna przypominać stadion piłkarski, gdzie liczy się przede wszystkim fanatyczne oddanie jednej z drużyn. To, w jaki sposób grają, przestaje być ważne.

Oczywiście temat nie jest nowy. Na temat wojny polsko-polskiej napisano już wiele, przynajmniej do czasu, kiedy rodzimi politolodzy odkryli Jonathana Haidta i przeczytali u niego, że polaryzacja wcale nie jest specyficznie polskim zjawiskiem. Ale na temat narcyzmu kolektywnego warto zwrócić uwagę, ponieważ pokazuje on, że wbrew panującej narracji, obecnej zwłaszcza u dotychczasowej opozycji, nie dokonał się żaden dziejowy wybór. Na szali nie stała Europa i prawa człowieka w kontrze do autorytaryzmu i ciemnoty. Ponownie dokonał się jedynie wybór pomiędzy Jarosławem Kaczyńskim a Donaldem Tuskiem. A zatem trudno prorokować o tym, jak będzie wyglądała Polska za cztery lata.

Konfederacja na TikToku

Jednak można się pokusić o jedną prognozę, bowiem była to pierwsza polska kampania, gdzie tak ogromne środki pieniężne zostały przeznaczone na reklamę internetową. Jednocześnie rosnący udział internetu w kampanii wyborczej wskazuje na to, że od teraz podziały będą się tylko umacniać.

Od dawna znane jest zjawisko „baniek informacyjnych”, kreowanych przez algorytmy rekomendacji Twittera, Google'a czy Facebooka. Chociaż przy każdej możliwej okazji firmy te deklarują, że chcą przeciwdziałać temu zjawisku, to jak dotąd nikt nie znalazł na to dobrej recepty, a ich model finansowy wręcz takie przeciwdziałanie wyklucza.

Nawet jeśli algorytm reklamy targetowanej rozliczany jest za impresje, a nie za kliknięcia, to algorytm rekomendacji treści i tak będzie podsuwał takie materiały, które zwiększą zaangażowanie użytkownika, pozwalając mu na wyświetlenie ich większej liczby. Oznacza to, że korzystając z YouTube'a, TikToka, Instagrama czy innych aplikacji społecznościowych, będziemy nadal karmili się treściami utwierdzającymi nas w wyznawanych poglądach niż takimi, które zmieniają nasz punkt widzenia.

Nie chodzi o to, że zwolennikowi Donalda Tuska będą przedstawiane filmiki Donalda Tuska. Raczej będą mu podsuwane pewne wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego czy Sławomira Mentzena, które zaangażują go w negatywnym sensie. Popularność spotu PiS o telefonie od kanclerza Niemiec trudno przypisać aktywności sympatyków – najpewniej to przeciwnicy PiS udostępniali ten spot w mediach społecznościowych z odpowiednim komentarzem. Analogicznie należy wytłumaczyć niezwykłą popularność twitta Janusza Kowalskiego z porównaniem polskiego i włoskiego makaronu.

O tym, że zasięgi to nie wszystko, przekonał się boleśnie Sławomir Mentzen. Polityk Konfederacji był niekwestionowanym królem kampanii wyborczej na TikToku i to właśnie jego aktywnością wyjaśniano momentami dwucyfrowe prognozy poparcia dla tej partii. Przy urnach wyborczych najmłodsi wyborcy wybrali jednak Koalicję Obywatelską, a wynik Konfederacji sam Mentzen uznał za porażkę. I nie ma w tym niczego zaskakującego. Chociaż polityka w demokracji oparta jest na emocjach, a krótkie filmiki doskonale nadają się do ich stymulowania, to mimo wszystko nie sprawdzają się przy budowie lojalnego elektoratu. „TikTokizacja” Konfederacji była zresztą wielowymiarowa. Partia ta nie miała spójnego wizerunku, skakała medialnie z tematu na temat, z czego oczywiście nagłośnione zostały tematy najbardziej kontrowersyjne. Jedyne, co było spójne, to wizerunek wykreowany przez ich politycznych przeciwników, a więc obraz Konfederacji jako partii antykobiecej i „skrajnie prawicowej”. Generalnie znaczyło to tyle co nic, ale wystarczyło, by odstraszyć wyborców. Różnica pomiędzy wynikami exit poll a wynikami głosowania w przypadku Konfederacji wskazuje, że wyborcy częściej na nią głosowali, niż byli skłonni się do tego przyznać.

Czytaj więcej

Czy da się zatrzymać wygaśnięcie ludzkości?

Tylko socjotechnika

Naturalnie nie jest tak, że walka ideologiczna w Polsce nie występuje, jednak na poziomie wyborów została ona spłycona w sposób właściwie bezprecedensowy. Dlatego też nie wiadomo, co będzie z kwestią zakazu aborcji, jaka będzie polityka migracyjna czy w jakim kierunku zostanie poprowadzona gospodarka. Organizacje feministyczne nawoływały kobiety do głosowania, sugerując, że należy poprzeć prawo do aborcji, ale zwycięstwo opozycji (stanowiącej przecież ideologiczny amalgamat) w żaden sposób nie wskazuje na to, że będzie w tej sprawie wykonany jakikolwiek ruch. PiS odwoływał się do kwestii imigranckiej, lecz afera w MSZ podkopała jego wiarygodność. A w rzeczywistości żadna partia tak naprawdę nie szła do wyborów z hasłem powstrzymania imigracji. Takich przykładów jest jeszcze więcej i praktycznie można je wymieniać bez końca.

Można z tego wysnuć jeden wniosek: wszystkie tematy wyborcze potraktowano instrumentalnie jako narzędzie socjotechniczne do sterowania emocjami. Każdy z nich zapewne niedługo powróci na salony. Prawie na pewno odbędzie się gorąca debata w kwestii LGBTQ+, ponieważ obok aborcji i migracji jest to najbardziej wdzięczny motyw napędzania polaryzacji w mediach społecznościowych. Ale czy którykolwiek z czołowych polityków faktycznie opowie się po jednej albo po drugiej stronie tych sporów? Jest to co najmniej wątpliwe.

Oczywiście, było tak poniekąd od zawsze. Niemniej zwiększające się ustawicznie znaczenie internetu w kampanii wyborczej proces ten znacznie pogłębiło – i wciąż będzie on postępował. W erze prasy drukowanej i telewizji mogliśmy emocjonować się tym czy owym, ale w sposób konieczny nie mogło to trwać cały dzień. Jeszcze wcześniej III Rzesza i Związek Radziecki miały zamiłowanie do organizowania marszów, defilad, parad, manifestacji – były to rytuały, które miały odciągnąć obywateli od refleksji politycznej. W dobie Twittera i TikToka marsze stały się zbędne, gdyż bieżące tematy są tak absorbujące, że na owe refleksje brakuje nam już czasu.

Hasło „Kobiety na wybory!” rozgrzewało przedwyborczy internet do czerwoności. Nie była to akcja centralnie sterowana i wiele z jej odnóg wyglądało na spontaniczne. Przesłanie było wyraźne – kobiety powinny iść na wybory, w przeciwnym wypadku to mężczyźni zadecydują o ich przyszłości. I zostaną im odebrane ich szczególne prawa. A tylko kobiecy głos może zagwarantować, że będą one respektowane.

O jakie prawa chodziło, jest dość jasne i nie pozostawiono tutaj przestrzeni na domysły, co zresztą skutkowało mocną infantylizacją przekazu. Wykreowany przez stowarzyszenie Dziewuchy Dziewuchom obraz kobiet, zainteresowanych jedynie drinkami i plotkami, podczas gdy mężczyźni dyskutują o polityce i niepostrzeżenie wprowadzają reżim, przez który poród odbywa się w asyście policjanta i księdza, to tylko jeden z przykładów. A hasło fundacji diversityPL: „Puszczamy się kiedy chcemy, a 15. głosujemy” dobitnie domyka tę narrację.

Pozostało 90% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi